Kiedy miałam jedenaście lat, tata przyniósł ze
skrzynki urzędowo wyglądającą kopertę, opatrzoną nieznanym nam herbem i
zielonym atramentem, układającym się w moje dane adresowe. Otworzyliśmy ją
razem, ramię przy ramieniu. Pamiętam, jak wzięłam do ręki list z grubego,
chropowatego papieru, jak śledziłam wzrokiem tekst układający się w zdania
mówiące o tym, że zostałam przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w
Hogwarcie. Ręce trochę mi się trzęsły, w głowie najpierw pojawiło się pytanie:
„Jak to?”, a chwilę później poczułam przeogromną ulgę, rozluźniającą stopniowo
każdy fragment mojego jestestwa i sprawiającą, że wszystko zaczęło mieć sens.
Bo nie byłam dziwolągiem. Te wszystkie rzeczy, które
działy się wokół mnie, za moją sprawą, były normalne. Nosiły nazwę czarów, co
więcej, mogłam nauczyć się nad nimi panować, bo byłam czarodziejką. Znalazłam
nazwę na dziwne zjawiska i właśnie to przyniosło mi spokój.
Tata wyglądał na zdecydowanie mniej spokojnego.
Pobladł strasznie, później pozieleniał, jak gdyby miał zamiar zwymiotować,
następnie przejął ode mnie list i zaniósł go do kuchni, gdzie krzątała się
mama.
Skulona za progiem, słyszałam ich cichą rozmowę. Nie
wiedzieli, czy to jakieś żarty, czy należy w ogóle brać coś takiego na
poważnie, czy mają do czynienia ze zdrowymi na umyśle ludźmi, czy może jakimiś
wariatami żyjącymi w świecie schizofrenii. Ale ja od zawsze wiedziałam, że
jestem inna, i że ma to jakiś cel. Podświadomie czułam, że tak, właśnie do tego
świata należę. Zamknęłam oczy, wyciągnęłam dłonie, bardzo mocno się skupiłam.
Przez moje ciało przebiegała czysta energia, elektryzując każdy kawałeczek
mnie, wypełniając magią. Światło w przedpokoju zamigotało, zgasło, a po chwili
znów się zapaliło. I to ja byłam tego przyczyną, a nie dziwaczny zbieg
okoliczności. Wierzyłam wtedy, że jest mi pisane coś wielkiego.
Wierzyłam w to nadal, kupując swoją pierwszą
różdżkę, stając u bram Hogwartu, ucząc się zaklęć, odnosząc pierwsze sukcesy i
niepowodzenia, przechodząc przez kolejne lata edukacji, walcząc u boku
Harry’ego i Rona. Rodzice, mimo niepewności i obaw, zawsze mnie wspierali.
Trwali przy mnie, gdy ich potrzebowałam. To dzięki nim posiadałam wiarę w
siebie i w to, że osiągnę wszystko, co sobie zaplanuję.
Gdzieś zatraciłam tę wiarę. Gdzieś po drodze
zgubiłam siebie. A gdy ponownie uwierzyłam w to, że mogę coś zmienić, mogę
tworzyć swój los… wpakowałam się w jeszcze większe gówno.
*
* *
- HALO! HEJ! Jest tam kto? – krzyczałam, zaciskając
dłonie na żeliwnych prętach krat, oddzielających mnie od długiego, ciemnego
tunelu.
Było zimno. Po moich plecach hulał przeciąg. Chłód
emanował od ciemnych, kamiennych ścian. W powietrzu czułam wilgoć,
nieprzyjemną, piwniczną i zatęchłą woń i zapach jeszcze czegoś, czego nie
rozpoznawałam. Naprzeciwko mojej celi, w ścianie, umieszczona została mizerna
pochodnia, rzucająca słaby krąg zaczarowanego, zielonkawego światła,
pozwalający mi na dostrzeżenie nierównej podłogi, wilgotnej ściany i własnych
rąk. Jej płomień przesuwał się lekko pod wpływem wiatru, wprawiając w ruch
cienie, które przyprawiały mnie o szybsze bicie serca.
Świetnie. A chciałam tylko pomóc.
- HALOOOOOO!!! – Mój głos odbijał się echem od
ścian. Kopnęłam pręt, osiągając tylko tyle, że przestrzeń wypełniła się
metalowym brzękiem, a moja stopa narastającym bólem. Zaklęłam tak, jak nie
powstydziłby się Malfoy, podskoczyłam na jednej nodze, podciągnęłam do góry i
rozmasowałam drugą, utrzymując równowagę dzięki przytrzymywaniu się dłonią
pręta.
Nie rozumiałam, co tak właściwie się stało. Wciąż i
wciąż wałkowałam dostępne mi informacje, oczekując w napięciu, aż mój mózg
dotrze do jakiegoś zapomnianego szczegółu, który sprawi, że elementy układanki
wskoczą na swoje miejsce i wszystko stanie się jasne. Ale tak się nie działo.
Między Niepokonanymi a Stowarzyszeniem Wyklętych
trwała permanentna wojna o dominację i wyeliminowanie tej drugiej grupy, to
oczywiste. Nie dziwiło mnie to, że Niepokonani dążyli do rozwalenia szeregów
Stowarzyszenia, zmuszenia Trevora do zaprzestania badań nad bronią, nawet
kosztem ataku na Lucy. Przecież grozili, że skrzywdzą bliskie mu osoby. Czy to
dlatego porwali mnie i uwięzili? Uznali mnie za wystarczający bodziec do
porzucenia badań na stałe? Nie czułam się aż tak ważną osobą dla Trevora. Nie
rozumiałam też, dlaczego nie zaatakowano mnie gdziekolwiek – w domu, w drodze
do pracy, do szpitala, w sklepie spożywczym… A właśnie w mieszkaniu Trevora.
Gdybym go nie znała, pomyślałabym, że miał w tym swój udział. Zwabił mnie do
siebie, zaprosił do środka i czekał, aż przybędą ludzie… Nie, nie mogło tak
być, bo to by oznaczało, że jest szpiegiem i zdradził nas wszystkich.
Albo że został zaszantażowany.
To wcale nie aż tak trudne do wyobrażenia. Mógł mnie
przehandlować za Lucy, mały tchórz. Za obietnicę, że nigdy więcej jej nie
skrzywdzą. Albo za jakieś inne korzyści. Wprawdzie nie wyobrażałam sobie
sytuacji, w której proponują za mnie kupę pieniędzy, ale ponoć każdy ma swoją
cenę… To z kolei rodziło pytanie, komu na mnie zależało? Czy Niepokonani byli
świadomi mojego spotkania z przywództwem Stowarzyszenia Wyklętych? Może Pansy
Parkinson albo Blaise Zabini byli tak naprawdę wtykami. Czy Niepokonani bali
się, że mogę im zagrozić? Albo może chcieli mieć haka na Draco?
Głowa pękała mi od tego roztrząsania. Nie dowiem
się, czego ode mnie chcą, jeśli nikt się tu nie pojawi!
- Hej wy! Jestem tutaj! Jestem przytomna! Będziecie
mnie ignorować? – krzyczałam, zdzierając sobie gardło.
Zmroziło mnie. A Adam…?
Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? Mężczyzna
przypadkowo spotkany na siłowni. Bardzo zdeterminowany, żeby zbliżyć się do
Lucy. Bywał w mieszkaniu Sandsów, miał dostęp do badań Trevora, był tam, ciągle
w pobliżu. Stał za Lucy na tarasie, gdy została ugodzona zaklęciem. Mógł
niepostrzeżenie wyciągnąć różdżkę, mógł ją skrzywdzić, a nikt by się nawet nie
zorientował. Nigdy nie wzbudzał moich podejrzeń. Zawsze dyskretnie i cicho,
zawsze w pobliżu… Ugh, przestań,
skarciłam się w myślach. W ten sposób mogłam zacząć podejrzewać każdego. Lucy,
że była częścią intrygi i sama się zaatakowała. Draco, bo kiedyś był
Śmierciożercą. Astorię, bo odbiłam jej męża. Rona, bo śmiałam zakochać się w
Draco. Dopóki z nikim nie porozmawiam, niczego nie mogę być pewna.
Nabrałam powietrza w płuca i znów zabrałam się za
krzyczenie, szybko jednak zamilkłam, zdziwiona głosem innej osoby.
- Nie przychodzą tutaj często.
To na pewno był męski głos, trochę zachrypnięty,
jeżeli zaś mogłam zgadywać, osobnik miał około czterdziestu lat. Odchrząknęłam.
- Eee… cześć? Kim jesteś?
- A ty?
Mimo woli zaśmiałam się krótko. Osunęłam się,
siadając po turecku twarzą do krat, wciąż masując obolałą stopę.
- Hermiona Granger – powiedziałam. Wciąż nie byłam
przyzwyczajona do tego, jak brzmi mój głos, odbijając się echem w tej ciemnej
matni. Chwila pauzy… i jest.
- Przyjaciółka Pottera? – Głos przez chwilę był
jeszcze bardziej schrypnięty, łamiąc się pod koniec. Mężczyzna odchrząknął.
- Tak. – Nie miałam nic do stracenia.
- Fiu, fiu, no to ładnie się obłupili.
- Obłupili? – powtórzyłam. – Kto taki?
- Dziewczyno, dziewczyno… - Mogłam sobie wyobrazić
jak kręci głową, mimo że w moim polu widzenia znajdowała się tylko goła ściana,
poszarzała i nieprzyjemna, ukryta w półmroku. – Znajdujesz się w kwaterze
głównej Niepokonanych. Czuj się jak u siebie.
Nie zdziwiło mnie to, ale dobrze było mieć jasność.
Przygryzłam wargę.
- Nie powiedziałeś, kim jesteś.
- Michael Theodore – odparł szybko. Nic mi to nie
mówiło.
- Dlaczego tu jesteś?
- Bo im przeszkadzałem, pewno tak jak i ty. –
Słyszałam jak splunął i skrzywiłam się mimowolnie na taki brak manier. – Nie
słyszałem, żeby mieli cię capnąć. Czym się naraziłaś?
- A ty?
Stopa przestawała boleć. Podciągnęłam kolana do góry
i objęłam je ramionami.
- Ech, coś mi się wydaje, że akurat tobie mogę powiedzieć…
Zakon. Złapali mnie na misji wykonywanej dla Zakonu i przywlekli tutaj.
- Długo cię trzymają?
Zamyślił się chwilę.
- Będzie ze trzy tygodnie, ale skąd mam wiedzieć?
Ciemno tu jak w dupie smoka, ani krztyny słońca, to i pomylić się mogłem. Noo,
a ty?
- Nie wiem.
Parsknął.
- Jak to nie wiesz? To ja się tu obnażam, a ty nie
chcesz mi nic powiedzieć? Gdzie zaufanie?
- Nie mam zaufania. – Potarłam twarz obiema dłońmi.
– Właśnie zostałam porwana. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś podstawiony? Że
nie chcesz podstępem wydobyć ode mnie informacji, których tak nawiasem nie
posiadam, a później sobie pójdziesz?
Usłyszałam niespieszne szuranie po lewej stronie,
tam, skąd dobiegał mnie głos. Towarzyszyło mu posapywanie i stęknięcia.
- Ciężko mi… cholera… Jesteś przy tej przeklętej
kracie? To patrz.
Wyjrzałam najdalej jak umiałam. Z ciemności, jakieś
dziesięć metrów ode mnie, wyłoniła się ręka.
- Jestem za kratami, zupełnie jak i ty.
Delikatnie oświetlała go odleglejsza ode mnie
pochodnia. W jej blasku dostrzegłam, że rękę pokrywa brud, być może krew.
Skuliłam się ściślej, przełykając z trudem ślinę.
- Tor… torturowali cię?
Bellatriks Lestrange. Dwór Malfoya. Różdżka.
Cruciatus. To wspomnienie nagle odżyło tuż pod moimi powiekami. Słyszałam
własny krzyk, czułam ból, choć miałam wrażenie, że stoję obok, tylko na to
patrząc, że nie jestem tak naprawdę częścią tej sceny. Nigdy wcześniej nikt
mnie nie torturował. Czułam gorące, słone łzy płynące po moich policzkach,
płomienie liżące moją skórę, wnikające coraz głębiej i głębiej, palące…
Zapomniałam.
Ale nie do końca.
Domostwo Dracona nie kojarzyło mi się z tym wydarzeniem.
Nie łączyłam tego, bo w tamtym saloniku znalazłam się po teleportacji, w taki
też sposób zniknęłam, z niczym się nie wiązało, było oderwane od
rzeczywistości, od wspomnień, ode mnie. A teraz zaczęłam o tym myśleć.
I o tym, co czeka mnie w przyszłości. Zadrżałam ze
strachu, oblał mnie lodowaty pot.
- Nie – powiedział Michael Theodore. – Nie
torturowali mnie. Z początku trochę walczyliśmy, nieźle mnie poturbowali, coś
jest nie tak z moją nogą, boli jak diabli… Ale mam wrażenie, że trzymają mnie
na wymianę.
- Na wymianę?
- Taak. – Mówił powoli, z namysłem. – Za swoich. Przechwyconych
przez Zakon. Ciebie pewnie też będą chcieli wymienić, tylko nie wiem za kogo.
Może chcą mieć haka na Pottera, chcą go do czegoś przymusić, może…
Mężczyzna snuł swoje teorie, ale ja zagryzłam wargi,
decydując się nic nie mówić o Stowarzyszeniu Wyklętych. Kiełkowała we mnie
nadzieja. Może mnie również chcieli za kogoś przehandlować? Draco nie pozwoli,
żeby mnie więzili, wścieknie się i mnie uratuje. Zrobi wszystko, żeby mnie stąd
wyciągnąć. Przecież mnie kocha. Jest na tyle odważny, by zaryzykować. Ja
zrobiłabym to samo dla niego.
Gdzieś z daleka, jakby z góry, dobiegł mnie
niespodziewanie skrzypiący jęk rozryglowywanych drzwi, głośne uderzenie o
ścianę, a później niosące się echem tąpnięcia. Theodore zamilkł w pół zdania.
Zerwałam się z miejsca i cofnęłam o krok od kraty, znajdując neutralną
przestrzeń pomiędzy tą nakazywaną mi przez ciekawość i niepewność, a tą
nakazywaną przez mdlący strach. Kroki stóp obutych w ciężkie, męskie buciory
zbliżały się nieuchronnie. Postać mruczała coś na tyle cicho, że nie byłam w
stanie rozróżnić słów, choć nadstawiałam uszu. Czułam się tak bardzo bezbronna
– zamknięta za żelazną barierą, uwięziona w półmroku, taka mała i drobna
przeciw tym ciężkim butom i niskiemu głosowi mężczyzny, pozbawiona różdżki i
godności.
Od strony współwięźnia dobiegło mnie jakieś
poruszenie, odgłosy jakby szamotaniny, przepychania, później głuche uderzenie o
metalowy pręt, jak gdyby ktoś z całej siły przyłożył w niego głową. Odważyłam
się podejść bliżej kraty, wyjrzeć na korytarz.
- Skurwysyn… - cedził strażnik, jego ręka znikała
pomiędzy prętami celi mojego towarzysza niedoli, jakby trzymał go za poły
koszuli. Był wysoki i barczysty, odziany w długą szatę z kapturem, odstającym
mu na plecach. Światło pochodni zalśniło na bliznach po ospie na jego
nieprzyjemnej twarzy. Szarpnął mocno więźnia, metal znów zadźwięczał, Michael
jęknął. - Gdyby to ode mnie zależało, już wąchałbyś kwiatki od spodu. Co,
ucieczki się zachciewa?
Wolną ręką sięgnął do pęku kluczy przywiązanego u
pasa, zadzwonił nimi. Dźwięk był tak nieprzyjemny, że aż przeszły mnie ciarki.
- To magiczne klucze – tłumaczył cierpliwie strażnik
niskim, syczącym głosem. - Nie użyjesz ich, bo nie jesteś do tego uprawniony.
Ha, magia jest piękna.
Szarpnął jeszcze raz więźniem, pozbawiając go
powietrza z płuc.
- Nooo, bratku – ciągnął. - Dzisiaj to ty nawet
suchego chleba nie dostaniesz. - Splunął mu pod nogi, zaśmiewając się
nieprzyjemnie. Najwyraźniej rajcowało go poczucie władzy nad inną osobą. - Nie
żeby był ci potrzebny. Chyba masz tu trochę tłuszczyku do zrzucenia, co,
wieprzyku? Założę się, że twoja żonka nieźle gotuje. Jak myślisz, jak ją
odwiedzę i opowiem, że w zamian puszczę cię wolno, to zastawi dla mnie stół, a
później rozłoży nogi?
- Ty…
- Hej! - krzyknęłam, zaciskając palce na prętach.
Czułam, jak krew szumi mi w uszach, podburzana wściekłością. - Taki jesteś
mądry, bo masz przewagę? Ciekawe jak rozmawiasz z równymi sobie!
Mężczyzna błyskawicznie odwrócił twarz w moją
stronę. Jego ciemne oczy zwęziły się w odrazie. Puścił Michaela, który chyba z
zaskoczenia upadł na podłogę, i zaczął iść w moją stronę.
- Mówisz może o sobie?
Zacisnęłam wargi, powstrzymując się od odpowiedzi.
Oczywiście, że nie chodziło mi o mnie. Dlaczego moje poczucie przyzwoitości
kazało mi się odzywać, nim mogłam dobrze to przemyśleć?
- No proszę, szlama się obudziła i już bluzga?
Krok miał długi, twardy, dosadził do mnie w kilku
susach. Cofnęłam się w samą porę, gdy znalazł się ze mną twarzą w twarz.
Poczułam jego cuchnący oddech.
- Kogoś tu chyba ominie pierwszy posiłek – zanucił.
Czułam igiełki strachu przemykające po żołądku, ale
wzburzenie nadal było od niego silniejsze, rozgrzewając mnie od środka i
napędzając do działania. Tyle że rozum nie pozwalał mi na rzucenie się
strażnikowi do oczu. Był ode mnie większy, silniejszy, oddzielała nas krata, a
za jego pazuchą majaczyła różdżka. Na razie nie miałam szans. Tak jak nie miał
szans Michael.
- Czego ode mnie chcecie? - spytałam spokojnie,
pamiętając o tym, by ściągnąć łopatki i unieść podbródek.
- Od ciebie? Niczego. - Wzruszył ramionami. - Jesteś
tylko środkiem do osiągnięcia celu.
Zmrużyłam oczy.
- Jakiego celu?
- Ho, ho, już byś chciała wiedzieć! Nie twoja
sprawa, szlamo.
- A jednak tu jestem. Jeśli mnie to nie dotyczy,
puść mnie wolno.
- Wzruszające. - Wykonał gest, jakby ocierał
uronioną łzę, utrzymując przy tym na twarzy iście głupawy grymas. - Naprawdę
myślisz, że kiedykolwiek stąd wyjdziesz?
- Potrzebujecie mnie. - Uchwyciłam się jego słów,
szczerze mówiąc brzmiałam nawet dla siebie nieco żałośnie.
- Potrzebujecie mnie, potrzebujecie mnie –
przedrzeźniał piskliwym głosem. Blizny po ospie bardzo go szpeciły. Gdyby był
pacjentem w szpitalu, zastosowałabym maść na bazie arniki i parę zaklęć, a od
razu wyglądałby o wiele lepiej. Ale nie był moim pacjentem i nie zamierzałam mu
nigdy, przenigdy pomagać. - Może i tak. Ale wiesz co, szlamo? Zaręczam ci, że
żywa stąd nie wyjdziesz.
Nie odpowiedziałam na to ani na kilka innych
zaczepek, z których dowiedziałam się między innymi, że gdyby to od niego
zależało, znalazłby dla mnie lepsze zastosowanie niż marnowanie się w celi, że
jestem nikim i że moja matka to prostytutka.
Trzymałam się na bezpieczną odległość od niego,
wpatrując bez słowa w jego pełne nienawiści oczy i nie rozumiejąc, jak można
być takim człowiekiem. Potrzebowali mnie, czyli nie mógł mnie skrzywdzić. Nie
mógł mnie nawet tknąć, to wywnioskowałam z jego okraszonych wulgaryzmami
wypowiedzi. Nie zamierzałam jednak testować jego cierpliwości.
W końcu odszedł, zirytowany moim brakiem reakcji,
klnąc pod nosem. W milczeniu nasłuchiwałam, jak jego kroki oddalają się coraz bardziej.
Naliczyłam ich trzydzieści trzy na płaskiej powierzchni, a później piętnaście
po schodach. Ciężkie drzwi huknęły za nim, chwilę trwało zaryglowywanie ich.
Kroki cichły w miarę jak mężczyzna zwiększał dystans. W końcu towarzyszyła mi
już tylko cisza, przerywana ciężkim oddechem współwięźnia. Zbliżyłam się do
krat.
- Michael? – spytałam. Chwilę gapiłam się w ścianę,
nasłuchując odpowiedzi. – Michael, wszystko w porządku?
Zakaszlał tak, jakby miał wypluć płuca; dławił się i
krztusił. Skronie rozbolały mnie od tego przenikliwego dźwięku, zwielokrotnianego
echem pustego korytarza. Czekałam cierpliwie, aż skończy.
- Jestem… trochę chory – powiedział w końcu
schrypniętym, łamiącym się głosem. – To ta cela. Zimno tu jak diabli, wilgoć ciągnie
od ścian.
Jak na zawołanie poczułam igiełki przenikliwego
chłodu na całym ciele, więc otuliłam się ramionami.
- Jesteśmy w dupie, Granger – dodał Michael.
*
* *
Minuty
dłużyły się, leniwie przechodząc w godziny. Nie miałam pojęcia, czy jest dzień,
czy może noc. Czy spędziłam tu dobę, a może już kilka? Czy Draco mnie szukał…?
Siedziałam na zawilgoconym, twardym materacu, opatulona cienkim i cuchnącym
stęchlizną kocem. Nie miałam co narzekać, dobrze że w celi znalazłam chociaż
to. Trzęsłam się co jakiś czas, tak bardzo zimno przeniknęło już wszystkie moje
członki. Michael chyba zasnął. Wsłuchiwałam się w jego miarowy oddech, czasem
przerywany pokasływaniem, czasem pochrapywaniem. Moje oczy kleiły się ze
zmęczenia, ale odpłynięcie w sen nie było takie proste. Burczało mi w brzuchu z
głodu, usta i język wyschły na popiół z pragnienia, ręce skostniały z zimna.
Czas dłużył się niemiłosiernie.
Co teraz? Czy zostanę tu już na zawsze? Czy ktoś
będzie mnie szukał i czy znajdzie?
Przymknęłam oczy. Wyobraziłam sobie jak ciepłe,
silne ramiona Draco obejmują mnie w talii, przynosząc ukojenie w chłodzie,
rozgrzewając. Wyobraziłam sobie jego oddech na mojej szyi, cichy szept mówiący,
że wszystko będzie dobrze. Ścisnęłam jego dłoń. Odpłynęłam.
Obudziłam się jakiś czas później, zdrętwiała i
zmarznięta. Michael kaszlał głośno. Ssanie w brzuchu okazało się jeszcze
bardziej nieznośne. Miałam ochotę wyć z poczucia niesprawiedliwości i krzywdy.
Nie zrobiłam nic złego. Nie zasłużyłam sobie na tę niepewność, na głód, na
zimno, na samotność.
Pojedyncze łzy spłynęły po moich policzkach aż do
ust, zwilżając je. Poczułam na języku ich słony smak, nie gaszący pragnienia.
Chciało mi się krzyczeć z bezsilności, rzucać się, drapać, szarpać kraty. Byłam
taka słaba, taka zmarznięta. Powieki znów opadały. Widziałam cienie na
ścianach, słyszałam głosy, których wcale nie było, widziałam wspomnienia, co do
których prawdziwości miałam poważne wątpliwości. Ron stojący nade mną z
pogardliwym uśmieszkiem, mówiący, że nareszcie spotkała mnie kara. Rodzice
tłumaczący, że tu będę bezpieczniejsza, że to dla mojego dobra. Lucy
wzruszająca ramionami, stwierdzająca, że przynajmniej schudnę. Draco
informujący, że w takim razie wraca do Astorii.
Chyba miałam halucynacje.
*
* *
- Byliśmy na akcji – opowiadał Michael. – Ja i dwóch
innych aurorów. Mieliśmy za zadanie poprowadzić pertraktacje z przywództwem
Niepokonanych, którzy zagrozili ostatnio, że jeśli nie usuniemy ze stanowisk w
Ministerstwie kilku wysoko postawionych mugolaków, to przeprowadzą zamach.
Z trudem przełknęłam ślinę przesuszonym gardłem.
Zmusiłam się do otwarcia spierzchniętych ust.
- Nie wiedziałam, że pojawiły się takie groźby.
- Tak, były trzymane w tajemnicy, by nie siać
paniki.
Położyłam się i podkuliłam nogi aż do piersi. Pić.
Przed moimi oczami tańczył gigantyczny wodospad, którego wody majestatycznie
opadały w dół i rozpryskiwały z ogromną siłą na wszystkie strony. Niemal czułam
przynoszoną z wiatrem życiodajną mgiełkę spowijającą twarz. Wyobrażałam sobie
jak dotyka ust, nawilża, i że pragnienie przestaje mnie męczyć. Przymknęłam
oczy.
- Mieliśmy za zadanie uspokoić sytuację, dojść do
jakiegoś kompromisu. – Głos Michaela był coraz odleglejszy, ale nadal wyraźny.
– Niestety Niepokonani nie kierują się żadnym kodeksem honoru. Nie zgodzili się
na nasze propozycje, po czym zaatakowali.
Jak
on może mówić, kiedy moje usta wyschły na wiór?, myślałam. Skąd bierze siłę, skoro moje mięśnie już
dawno zwiotczały i odmówiły posłuszeństwa?
W głosie Michaela słyszałam rozgoryczenie.
- Daliśmy się podejść jak małe dzieci. Słabi z nas
aurorzy, skoro nie potrafiliśmy przeprowadzić głupich negocjacji.
- Jesteś… aurorem…? – wydukałam, starając się jak
najmniej poruszać ustami. Czułam, że mój umysł spowija irytująca, ale tak
bardzo mi potrzebna mgiełka otępienia.
- Wszystko w porządku? – spytał Michael.
- Tak… tak… ja… - Zmusiłam się do zachowania
przytomności. Było mi tak bardzo zimno, głowa pulsowała bólem, gardło błagało o
wodę. Skup się, Hermiono. – Co z
twoimi towarzyszami?
- Nie żyją.
Jęknęłam.
- Nie ma się co użalać. To jest wojna.
Nie sprostowałam, że jęk wyrwał mi się w odpowiedzi
na dreszcz zimna, który przeszył moje ciało. Michael mówił do mnie coś jeszcze.
Słyszałam szelest, kiedy zmieniał pozycję, uderzenie, gdy akcentował wypowiedź
uderzeniem pięści o metalową kratę. Ale nie rozumiałam, pogrążona w świecie za
mgłą.
*
* *
- Hermiono? Hermiono?
Głos dochodził do mnie jakby z oddali. Skupiłam się,
żeby za nim podążyć, zrozumieć. Koc zsunął się ze mnie, gdy spędzałam czas wpół
na jawie, wpół na śnie. Schyliłam się, by go odnaleźć.
- Coś się dzieje – dobiegł mnie głos Michaela.
Dreszcz wstrząsnął moim ciałem. Schyliłam się po leżący na ziemi koc i
strzepnęłam go pobieżnie, zanim się nim okryłam. Nadstawiłam uszu.
Za drzwiami do lochu ktoś był. Słyszałam
przytłumiony, gniewny głos, jakieś huki, tąpnięcia, wreszcie uderzenie jakby
całym ciałem o nieprzeniknioną barierę. Czyżby… zatliła się we mnie maleńka
iskierka nadziei, rosnąca z każdą chwilą. Czyżby ktoś przyszedł nas uratować? Uderzenia
wydawały się być próbą taranowania drzwi, choć były nieregularne i chaotyczne.
Ale raz rozbudzona nadzieja przejęła kontrolę nad moimi myślami. Zmusiłam się
do wstania, podeszłam kilka kroków do więziennej kraty. Czułam bijący od niej
chłód nawet z zachowaniem kilkucentymetrowej odległości. Wytężyłam wzrok,
starając się przebić ciemność poza kręgiem światła wydzielanym przez niegasnące
pochodnie.
To musiał być Draco. Znalazł mnie, przyszedł po
mnie, zaraz mnie stąd zabierze!
Otwarcie drzwi zasygnalizował huk jak po wyrzuceniu
bomby z armaty, kiedy uderzyły o ścianę. Następnym, choć prawie równoczesnym
dźwiękiem było toczenie się czegoś ciężkiego po schodach, zupełnie jakby spadł
worek z kilkunastoma kilogramami ziemniaków. Tuż po nim spadł kolejny. Nawet
nie łudziłam się, że hałasu nie wywołał spadający ze schodów człowiek, ale
miałam nadzieję, że ciała należały do Niepokonanych, pokonanych z przytupem
przez mojego wybawcę – Draco w lśniącej zbroi.
Słyszałam szybkie kroki na schodach kierujące się w
dół, coraz bliżej i bliżej, stękania i jęki. Cienie wędrowały po ścianach, zielonkawe
płomienie pochodni falowały, poruszane przez wiatr.
- Chyba połamały mi się żebra – dotarł do mnie
zbolały, znajomy głos… Trevora. Serce zatrzepotało w mojej piersi z nadzieją,
szybko zatrzymując się po usłyszeniu głośnego kopniaka i przenikliwego jęku.
- Gdyby jeszcze nie wszystkie, to służę pomocą –
zaśmiał się chrapliwie oprawca.
Widziałam zarys jego rosłej postaci, górujący nad
dwoma plamami rozłożonymi na podłodze. Odleglejsza z nich wykonała nagły ruch,
podcinając nogi stojącemu i przewracając go. Wywiązała się między nimi szamotanina,
połączona z okrzykami, pojękiwaniami, sapnięciami, warczeniem i innymi dziwnymi
dźwiękami. Walczący przetoczyli się bliżej mnie i rozpoznałam blond czuprynę
Draco. Zacisnęłam palce na kracie. Wiedziałam. Wiedziałam, że po mnie
przyjdzie, mój bohater!
- Dalej, Draco! Dowal mu! – krzyknęłam.
Do kłębowiska rąk, nóg i innych części ciała
doczołgała się powoli postać Trevora, dołączając do walki. Przesłaniałam oczy i
wzdrygałam się przy każdym uderzeniu pięścią w twarz czy brzuch, z każdą
przelaną kroplą krwi, z każdym krzykiem bólu. Gdybym tylko mogła wyjść z tej
celi i im pomóc… gdybym tylko miała różdżkę…
Niepokonany walczył dzielnie, choć jego szanse nie
wydawały się wielkie aż do momentu, gdy złapał Draco i Trevora za włosy, a następnie
z nieludzką siłą zderzył ze sobą ich głowy aż huknęło.
Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Skończyli
w celi po mojej prawej, zamknięci na cztery spusty. Bohaterowie od siedmiu
boleści.
~
* ~ * ~ * ~
Od
autorki: Nie jestem ostatnio zbyt produktywna, ale nie skupiajmy się na tym, co ewidentnie szwankuje, jak beznadziejna pogoda, zimno, deszcze, przemoknięte nowiutkie buty, pół dnia w pracy w mokrych spodniach, czy wstawanie o 6 rano w egipskich ciemnościach i zasypianie na siedząco o 22 - taak, tak ostatnio wygląda moje życie :') Nudne, no nie?
Z dobrych rzeczy: rozdział nareszcie jest i następny będzie szybciej niż ten. Przekroczyłam 350 stron w wordzie. Napisałam 30 rozdziałów. Zostało niewiele. Zbliża się grudzień i święta i obwieszę nareszcie MOJE mieszkanie lampkami, bombkami, pierniczkami i wszystkim co się da, bo jestem zdrowo trzepnięta, jak Draco i Trevor w głowę.
Jak Wam się podoba akcja ratunkowa? Co będzie dalej? Kto uratuje naszych bohaterów? Czy zginą śmiercią tragiczną (i zanim odpowiecie, że nie, zastanówcie się dobrze, bo raz już zabiłam Draco)?
Następny rozdział za około 2 tygodnie. Stay tuned!
Może w takiej sytuacji nie wypada, ale na koniec szczerze się zasmialam ;) spodziewałam się, że akcja ratunkowa będzie dosc szybko, ale że zakończy się w ten sposób?! Nigdy w życiu;D
OdpowiedzUsuńSpodobał mi sie wstęp, naprawdę miło się czytało, ostatni rozdział byl tak dawno, że zdążyłam zatesknic za Twoimi tekstami.
Czuje się dość niepewnie czytając ostatnie pytanie. Mam nadzieje, ze to tylko taka fałszywa zasłona dymna lub żart ;o wierz mi jeden uśmiercony Draco wystarczy./N
P.S. Swoją drogą to pocieszajace, że nie tylko mnie dobija rutyna.
A co, wpadają, ratują, koniec, to by było za proste! Niech się troszeczkę pomęczą ;)
UsuńMiło mi, że kogoś cieszy moja rutyna. Chociaż na coś się przydaje :D
Ahh koniec najlepszy :D Bohaterowie od siedmiu boleści.
OdpowiedzUsuńCiekawe, co będzie dalej i kto ich uratuje. Choć kto ich tam wie, może mają plan B ?
Śmierć Draco? hmm nie xD Chyba, że masz pomysł jak go uśmiercić, a potem ożywić, żeby Hermionie nie było nudno :D
Co do pogody to fakt, jest beznadziejna. Zawsze możesz za to napisać bardzo melancholijny rozdział !
Z wyczekiwaniem na następny rozdział Pajka :)
Hmm, trochę ciężki moment na melancholijny rozdział. Pewnie dałoby radę jakbym się uparła, ale nie do końca taka koncepcja :D
UsuńHermionie nie będzie nudno, to akurat zaręczam! ;)
Hejo hejooo :D
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz, jak strasznie się cieszę, że wróciłaś! Wchodziłam na Twojego bloga niemal codziennie i wyglądałam kolejnego rozdziału, bo tak bardzo byłam ciekawa dalszego ciagu porwania.
Mogłabym teraz skupić się na całej sytuacji, jaką wykreowałaś, na Twoim cudownym pomyśle, ukochanym stylu, który nieprzerwanie mnie zachwyca, wywołuje ciarki na plecach, uśmiech na twarzy i zauroczenie treścią. Mogłabym bez końca wspominać Twoją dojrzałość w słowach, bawienie się akcją, słowami i tworzenie unikatowych postaci. Mogłabym zacząć zamartwiać się, jak też poradzą sobie nasi bohaterowie teraz, gdy ostatnia nadzieja umarła, mogłabym zacząć zamartwiać się tragiczną wręcz sytuacją Hermiony i rozmyślać nad walką, jaka wydaje się być teraz nieunikniona.
Po tak długiej nieobecności mogłabym robić te wszystkie rzeczy i pewnie bym je teraz robiła, gdyby nie fakt, że zakończenie, a w szczególności ostatnie zdanie CAŁKOWICIE MNIE ROZWALIŁO!!!
Dlatego pozwól mi się pozbierać, a sama zabierz się za pisanie kolejnego rozdziału. Mną się nie przejmuj, dam radę... chyba.
Podsumowując: padłam, leżę i nie wstaję.
Iva Nerda
Taak wiem, tak się nie robi, jestem okropna :( Totalnie nie miałam weny, no nie podchodziło mi, masakra jakaś. Tym bardziej mi miło, że wypatrywałaś ciągu dalszego, mimo że nawaliłam strasznie.
UsuńHahahah, wstałaś już? Zbieraj się, bo ktoś będzie musiał przeczytać ciąg dalszy :D
Ja czekam już na następny, bo wyczuwam niedosyt po takim czasie - ale wiem, że są rzeczy ważne i ważniejsze,żeby nie było! (TWOJE mieszkanie? Nie chwaliłaś się! :D) Kurcze, pozmieniało się, wcześniej biura, wakacje, kolacje, a teraz jakaś stęchlizna w lochach. Z deszczu pod rynnę. Trevor i Draco słabiutko, tego drugiego bym nie uśmiercała, ile razy można umierać? Trochę zabrakło mi w rozdziale takiej przerwy, co się działo poza więzieniem, ale pisząc z perspektywy Hermiony, wiem, że ciężko mieszać osoby. Ogółem mi się podobało, opisy dobre, jak piszą osoby wyżej - ostatnie zdanie mnie rozbawiło niesamowicie. Czekam na następny! Buziaki! Aimee.
OdpowiedzUsuńNie było okazji pewnie!
UsuńOch taak, stęchlizna w lochach nie jest zbyt romantyczna </3 Hermi musi chyba przewartościować swoje życie :'D
Wiem, wiem że brakuje tego "poza". Długo się zastanawiałam jak to ogarnąć, bo nie chciałam wprowadzać innej perspektywy (chociaż to rozważałam). Ale to jeszcze nie koniec, daj się zrehabilitować ;)