Mistrzostwa Świata w Quidditchu, mimo obaw
czarodziejów, odbyły się bez przeszkód i nieprzyjemnych incydentów. Jeszcze na
długo przed Mistrzostwami panikę i zamieszanie zaczęli wprowadzać ludzie
głoszący, że zostaną przesunięte o rok, tak jak te z 1998. Potencjalnie miało
na to wpłynąć niezadowolenie i bunty Brytyjczyków, nad którymi wisiała groźba
zakazu wstępu. Na szczęście Biuro Aurorów i całe Ministerstwo, we współpracy z
Ministerstwami innych krajów, poradziły sobie z tym szybko i bezboleśnie.
Ron, ja i Potterowie wybraliśmy się na finał
Mistrzostw. Mieliśmy wydzielone miejsca namiotowe w specjalnej strefie, w
towarzystwie szych z Ministerstwa, gwiazd czy innych sławnych osób. Wciąż
dziwnie czułam się w takich sytuacjach. Przypominały mi one, że jestem
rozpoznawalna i zaczepiana, a nigdy mi na tym nie zależało. Nie chciałam być po
prostu sławna. Chciałam osiągnąć coś ważnego, za co będę podziwiana. Nie
uważałam pomocy w pokonaniu Voldemorta za szczególne osiągnięcie w moim życiu i
było mi przykro, że rozgłos sprowadza się wyłącznie do tego.
Na szczęście minęło już kilka lat, a ja
konsekwentnie usuwałam się w cień, więc sytuacja powoli się uspokajała. Na
tyle, że mogłam normalnie funkcjonować. Nie tak jak na początku, kiedy zdarzały
się sytuacje, że ludzie otaczali mnie całymi gromadami, całowali po rękach i
dziękowali za wyzwolenie spod terroru Voldemorta.
Obecna sytuacja izolacji przypominała mi jednak o
tych nieprzyjemnych konsekwencjach sławy.
Nigdy nie przepadałam za quidditchem. Czasem, gdy
słuchałam ożywionych rozmów Harry’ego i Rona, do których dołączała Ginny, czułam
się jak jakiś dziwoląg. Nie rozumiałam tej gry i nawet nie chciałam.
- Hermiono, jak myślisz, kto ma większe szanse na
złapanie znicza? Krum czy Zaghloul?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- No ale tak z logicznego punktu widzenia – nie
odpuszczała Ginny. – Musisz mieć jakieś swoje numerologiczne wyliczenia.
Jakbym miała na to czas i chęci. I tak ledwo udało
mi się wyrwać z Munga, żeby z nimi pojechać. Ron wyśpiewywał jakąś pieśń
pochwalną dla Bułgarskiej drużyny. Harry przysłuchiwał się z uśmiechem na
ustach. Ginny siedziała mu na kolanach.
- Numerologia to nie wróżenie z fusów –
sprostowałam. – To o wiele bardziej skomplikowane, i nie sądzę, żeby było
mądrze…
- Hermiono, po prostu powiedz kto wygra! – przerwał
mi Ron. Wypił już zdecydowanie za dużo ognistej whisky. Jego twarz była
czerwona.
Wszyscy chcieli, żebym przyznała, że będzie to Krum.
Nawet Ron, który po ślubie ze mną przestał pałać do niego niechęcią, nabytą
podczas naszego czwartego roku w Hogwarcie. Ale takie gdybanie było bez sensu.
Wygrana nie zależała od tego, co ja powiem, a od umiejętności zawodników i
tego, kto złapie znicz.
- Nie mam pojęcia, dobrze? – Nie bawiło mnie to.
Widziałam te porozumiewawcze spojrzenia, które pojawiały się nie raz w
sytuacjach, gdy zachowywałam się jak sztywniara. Po prostu ledwo wróciłam z
nocnego dyżuru, byłam zmęczona i miałam pełną głowę przemyśleń. Jedna z
pacjentek, która do nas trafiła, była w okropnym stanie. Na jej ciele mieszały
się krzywdy fizyczne i magiczne. Okazało się, że tym, który ją skatował, był
mąż. Wywarło to na mnie przygnębiające wrażenie i nie mogłam się go pozbyć.
Właściwie to wolałabym zostać w domu, ale zgodziłam
się już dawno temu i nie miałam wyjścia. Ron chyba obraziłby się na mnie na
amen. Po prostu musiałam się wyłączyć, trochę odprężyć i zrelaksować. Żaden
problem.
- Bułgaria
czy Egipt? – Ginny nie odpuszczała. Wymachiwała szalikiem w barwach bułgarskiej
drużyny. Wszyscy, tak jak dziewięć lat temu, kibicowali Krumowi. Westchnęłam,
poddając się.
- Jasne, że Bułgaria.
- Buł-ga-ria! – rozległy się krzyki, wszyscy zaczęli
piszczeć, tupać, skakać, zupełnie jak dzieci. A ja ciągle miałam przed oczami
tę skatowaną kobietę. Nie mogłam o niej zapomnieć.
Przed wyjściem na finał Mistrzostw, wypiłam chyba
cały litr kawy, żeby móc utrzymać się na nogach. Nie spałam całą noc, a w dzień
drzemałam może ze dwie godziny. Oczy mi się kleiły i padałam z nóg. Odetchnęłam
z ulgą, gdy usiedliśmy już w loży, a ja mogłam podeprzeć ciążącą głowę na ręce.
Harry i Ron ciągle byli zaczepiani przez ludzi,
chcących chociaż przez chwilę z nimi porozmawiać. Dołączałam do dyskusji, gdy
podchodził do nas ktoś ze znajomych, a wycofywałam się, gdy byli to zupełnie
obcy ludzie. Ron szturchał mnie i patrzył na mnie porozumiewawczo, żebym
dołączyła do dyskusji i, jak to ujął, „spełniała obowiązki sławnej osoby”, ale
mnie to w ogóle nie kręciło.
- A ten co tutaj robi? – zapytał głośno w pewnym
momencie. Podążyłam za jego wzrokiem i zobaczyłam zasiadającego w loży Malfoya.
– Przecież jego rodzina nie cieszy się już ani szacunkiem, ani poważaniem. To
zdrajcy.
Ron zachował uczucia i poglądy z czasów szkolnych.
Dotyczyły one różnych spraw, ale już na pewno pozostało mu uprzedzenie do
Ślizgonów, zwłaszcza do Malfoya.
- Daj spokój, Ron – powiedział Harry. – Nie jesteśmy
już wrogami.
Dziewczyna o długich, jasnych blond włosach
nachylała się do Ślizgona, coś mu opowiadając. Na jego twarzy pojawił się
uśmiech. Odwróciłam wzrok.
- Ma prawo tutaj być – zauważyłam. – Tak jak każdy
inny.
Mecz wygrali Egipcjanie. Jeszcze do późnych godzin
nocnych słychać było radosne biesiady kibiców. W naszym namiocie panowała
grobowa atmosfera.
- Podobno Krum ma zamiar zakończyć karierę – mówiła
Ginny. – Tak słyszałam, kiedy przechodziłam obok Roberta Rowle’a, no wiecie, z
naszego Departamentu Gier i Sportów.
- Nie dziwię się mu – przyznał Harry. Druzgocząca
porażka Bułgara, który nawet nie podjął próby złapania znicza, gdy pędziła do
niego Rawya Zaghloul, egipska szukająca. Poddał się jeszcze zanim gra była
zakończona.
- E, gadanie! – wtrącił Ron. – Każdemu się zdarza.
Jest najlepszym szukającym na świecie! Nie może tak po prostu obrazić się jak
primadonna! To bardzo w jego stylu. – Prychnął. Jego stosunek do Kruma
pozostawał ambiwalentny.
Zostawiłam ich troje zapijających smutki i zniknęłam
w sypialni mojej i Rona. Nie miałam więcej siły. Przygotowałam się do snu i
padłam na łóżko. Zaczynałam już zapadać w sen, gdy otrzeźwił mnie ruch w
pomieszczeniu. Chwilę później poczułam obejmujące mnie ręce i dotyk ciepłych
ust na karku.
- Śpisz?
- Nie. – Już
nie, pomyślałam z irytacją. Śmierdział alkoholem.
- Słuchaj… - Jego ręce błądziły po moim ciele i
wiedziałam, do czego to prowadzi. – Może byśmy…
- Jestem zmęczona, Ron.
Nie był zadowolony. Ale ja nie spałam od ponad
dwudziestu czterech godzin i miałam dość. Wystarczyło mi ciepło jego ciała, by
zapaść w najgłębszy sen.
- Nie spaliśmy ze sobą od dwóch miesięcy. – W jego
głosie słyszalny był zawód. – Ciągle jesteś zmęczona. Miałem nadzieję, że
chociaż dzisiaj… - Przygryzł płatek mojego ucha. Westchnęłam. Czułam się winna
za brak naszych cielesnych kontaktów. Naprawdę minęły już dwa miesiące od
naszego ostatniego razu…? Nie potrafiłam sobie przypomnieć.
- No dobrze… - mruknęłam rozespana. Zamknął mi usta
pocałunkiem jeszcze zanim zdążyła wybrzmieć ostatnia litera.
Po wszystkim zasnęłam w jakieś trzy sekundy.
* * *
Usłyszałam zgrzyt zamka w drzwiach, który wyrwał
mnie z rozmyślań. Uniosłam głowę. Herbata, którą trzymałam w dłoniach, już
dawno wystygła, choć nie wypiłam ani jednego łyka.
- Hej! Jesteś? – krzyknął Ron z przedpokoju.
Odchrząknęłam.
- Jestem w salonie.
Usłyszałam zbliżające się kroki, a później
zobaczyłam go w drzwiach. Mój mąż. Mężczyzna, z którym kilka lat temu
zdecydowałam się związać przyszłość. Wiedziałam, że ta chwila kiedyś nastąpi.
Ale dlaczego tak szybko?
- Musimy porozmawiać – powiedziałam.
Obrzucił moją twarz uważnym spojrzeniem, po czym
skinął głową. Wrócił do przedpokoju, by pozbyć się kurtki i butów. Słyszałam
jego szamotaninę, która dobiegała do mnie jak z innego świata. Bo to
niemożliwe, żeby ten świat był tym samym, co jeszcze kilka godzin temu.
Zorientowałam się, że zaschło mi w ustach, więc wypiłam duszkiem całą, zimną
już herbatę, i odstawiłam kubek na stolik. Podciągnęłam nogi pod brodę.
- O co chodzi? – Ron wrócił do mnie. Widząc moją
pozycję, usiadł obok i objął mnie ramieniem. – Nie jesteś w pracy?
- Wzięłam dzisiaj wolne.
Oparłam głowę na jego ramieniu i zamknęłam oczy. W
końcu poczułam się bezpiecznie. Wdychając jego zapach, poczułam, że nie jestem
sama. Gładził moje ramię w oczekiwaniu na to, co mu powiem. Nie pośpieszał
mnie. Zanim przyszedł, próbowałam już brzmienia tych słów i odpowiedzialności,
jaką za sobą niosą. Powiedziałam je w próżnię na sto różnych sposobów, ale
żaden nie był odpowiedni.
- Jestem w ciąży, Ron. – To był koniec mojego
spokoju. Załkałam.
- To… Hermiono… Dlaczego płaczesz?
Nie mogłam przestać. To nie miało być tak. Potrzebowałam
jeszcze kilku lat na to, by dorosnąć i tego zapragnąć. Dziecko miało być moją
świadomą decyzją, wiadomością, na którą będę czekać. Nie teraz. Nie kiedy
dopiero stawiałam swoje pierwsze kroki jako uzdrowicielka, kiedy nie byłam
jeszcze przygotowana na rolę matki. Kiedy chciałam osiągnąć mnóstwo rzeczy,
które właśnie stały się dla mnie nieosiągalne.
- To nie jest zła wiadomość – mówił Ron. Spojrzałam
na niego, na jego głupkowaty uśmiech, i złość we mnie wezbrała. Odepchnęłam go.
- To wszystko twoja wina, prawda?
Obserwowałam jak jego uśmiech blednie. Nawet piegi
stały się mniej widoczne.
- Słucham?
- Zaplanowałeś to. Czekałeś, aż nie będę w stanie
nawet pomyśleć o zabezpieczeniu. Wiedziałeś, że jestem zmęczona, że nie myślę
jasno…
- Myślałem, że bierzesz eliksir.
Jęknęłam.
- W ogóle mnie nie słuchasz. Odstawiłam go kilka
tygodni temu, bo źle się po nim czułam. Gdybyś choć raz, chociaż przez chwilę
skupił się bardziej na mnie, niż na swojej pracy, może udałoby ci się to
zakodować!
Czułam, że histeryzuję i przesadzam. Wiedziałam, że
moje oskarżenia są bezpodstawne i okrutne, i tak naprawdę to była w równej
mierze moja wina, ale nie powstrzymało mnie to przed wyrzuceniem z siebie wszystkiego,
co mnie boli.
- Merlinie, Hermiono, przepraszam. Ale niczego nie planowałem,
jestem równie zaskoczony, jak ty.
Tam w środku, w moim brzuchu, pojawiło się nowe
życie, za które byłam odpowiedzialna. Ze strachu straciłam cały rozsądek.
Przyłożyłam dłoń do tego miejsca, tam, gdzie była najbliżej maleństwa, części
mnie i Rona. Nie mogłam w to uwierzyć. Cała ta sytuacja po prostu nie mieściła
mi się w głowie. Może pójdę spać, a kiedy obudzę się następnego dnia, okaże
się, że to tylko sen?
- Wiem, że nie tego chciałaś. Ale stało się.
Będziemy rodzicami. – Pochylił się i położył dłoń na mojej, na moim brzuchu. –
Mów co chcesz, dla mnie to nie jest koniec świata. I wierzę, że dla ciebie też
nie.
Oczy mnie piekły, gdy skupiłam wzrok na jego
niebieskich tęczówkach. Nie rozumiałam w tamtym momencie mojego życia. Tego, co
dla mnie przygotowało. Nie poznawałam w nim siebie. Coś się stało.
Zorientowałam się, że tak będzie wyglądać moja przyszłość, że to koniec
wielkich marzeń, gonienia nie wiadomo za czym. Tylko szara rzeczywistość.
Ale może to nic złego. Może samo zejście na ziemię
to jakieś osiągnięcie.
Nie byłam pewna, jak się z tym czuję. Trochę jak
złapana w klatkę, przyszpilona do jej tylnej ściany, pod obstrzałem. A trochę
jak ktoś zupełnie inny. Może jak ktoś patrzący na to z boku.
Westchnęłam.
- Nie, to nie jest koniec świata. Po prostu się
boję.
- Każdy się czegoś boi, kochanie. To nic złego.
Nachyliłam się do niego i musnęłam ustami jego usta.
- Dziękuję.
* * *
To była dziewczynka. Kate, magomedyczka,
bardzo szybko określiła płeć dzięki nowoczesnemu zaklęciu. Dumna i szczęśliwa,
wysłałam wiadomość Ronowi i poszłam prosto do sklepu dziecięcego. Nie
wiedziałam, gdzie mam podziać wzrok. Czułam się jak dziecko w fabryce słodyczy.
Te wszystkie słodkie śpioszki, pościelki czy pluszaki sprawiały, że miałam łzy
w oczach. Ciąża sprawiła, że stałam się aż nadwrażliwa.
Hermiono,
spokojnie, nie wolno ci wykupić całego sklepu, strofowałam się w myślach.
Przyłapałam się na gapieniu na łóżeczko z przepięknym baldachimem w motyle i
zastanawianiu, czy mogę sobie na nie pozwolić. Zganiłam się i zwyzywałam od
głupiutkich trzpiotek. Jeszcze nie czas na to.
Wyszłam ze sklepu z parą maleńkich, różowych
bucików. Pomyślałam, że to czas na powiadomienie rodziny. Jeden bucik dla moich
rodziców i jeden dla rodziców Rona.
Nie mogłam uwierzyć w to, jak szybko moje życie się
zmieniło. Wciąż miałam wrażenie, że to jakiś sen, z którego niedługo się
obudzę. Właściwie miałam rację.
* * *
- Nie podoba mi się to, że pracujesz po nocach.
Ron opierał się o futrynę łazienki, obserwując, jak
szykuję się do pracy. Mimo że był wieczór, dopiero teraz się malowałam.
Spędziłam cały dzień na leżeniu, spaniu i czytaniu książek o macierzyństwie.
Nie odpowiedziałam mu, tuszując dokładnie rzęsy.
- Mówię serio. Wiem, że to dopiero dziesiąty
tydzień, ale uważam, że powinnaś bardziej o siebie dbać. O was dbać.
Obdarzyłam go uśmiechem odbitym w lustrze.
- Przecież dbam. Jem regularnie. Nie piję, nie palę.
Nie denerwuję się. Łykam witaminy.
- Sypiasz nieregularnie – podrzucił Ron. – Faszerujesz
się kofeiną. Obiecałaś, że wyeliminujesz kawę. Pracujesz na nocną zmianę. Przez
wiele godzin. Powinnaś jak najszybciej zgłosić ciążę tej swojej przełożonej.
Niech ona już zatroszczy się o twój grafik.
Sięgnęłam po szczotkę i zaczęłam układać włosy.
- Pani Thornton wyjechała na kilka tygodni. Wróci
dopiero w poniedziałek. – Chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliłam mu. –
Obiecuję, że jak tylko postawi stopę na oddziale, pójdę z nią porozmawiać.
Dobrze?
Skinął głową.
- Dobrze. I żadnych więcej nocnych dyżurów.
Wychodząc z łazienki, pocałowałam go w policzek.
- Dobrze.
Tej nocy nie miałam zbyt wiele do roboty. Żadnych
pilnych interwencji, jedynie standardowy obchód. Delektowałam się chwilą
spokoju w swoim gabinecie przy dźwiękach ulubionej muzyki. Powoli studiowałam
„Proroka Codziennego”, sączyłam poranną kawę i nuciłam pod nosem. Została
godzina do końca mojej zmiany. Marzyłam o tym, by wrócić do domu i położyć się
spać. Wiedziałam, że będzie tam na mnie czekać śniadanie, przygotowane przez
Rona przed jego wyjściem do pracy. Zastanawiałam się, co to będzie tym razem.
Na pewno mogłam spodziewać się czegoś zdrowego i pożywnego. Ron nalegał, bym
zmieniła swoje nawyki żywieniowe i nie tylko to na zdrowsze. Powinnam bardziej
o siebie dbać, zwłaszcza jako uzdrowicielka, która mogłaby dawać dobry
przykład.
Zagłębiłam się w artykule na temat skrzatów
domowych, który bardzo mnie poruszył. Jego autor przytaczał przypadki
nadużywania swojej władzy nad nimi przez czarodziejów i pytał, czy powinniśmy
się na to godzić? Bardzo podobały mi się jego argumenty i wojowniczy ton, w
jakim utrzymany został tekst. Może po jego przeczytaniu wielu ludziom otworzą
się oczy, zrozumieją, jak ważną sprawą jest godne traktowanie skrzatów, które przecież
powinny być pomocą, a nie niewolnikami, mieć swoje prawa i móc o nie zabiegać.
Sięgnęłam po pergamin i pióro, by napisać list do autora i wyrazić swoje
poparcie dla sprawy.
Zdążyłam umoczyć koniuszek pióra w atramencie i
przenieść je nad pergamin, kiedy drzwi do mojego gabinetu otworzyły się
gwałtownie i do środka wpadła Susan, pielęgniarka. Jej rudoblond włosy były
rozwiane, grzywka sterczała na różne strony. Oparła się o futrynę i przyłożyła
rękę w okolicy serca, zamykając oczy i dysząc ciężko. Musiała biec naprawdę
szybko. W mig zrozumiałam, że stało się coś poważnego. Kropla atramentu zawisła
na koniuszku pióra i skapnęła na pergamin, tworząc nierównomierny kleks.
- Hermiono… jesteś… potrzebna… zamieszki na ulicy…
mnóstwo poszkodowanych… cały szpital na nogach…
- Znowu?
Nie było czasu na zastanowienie. Zerwałam się od
biurka, zostawiając za sobą wszystko łącznie z ledwo napoczętą kawą. Wybiegłam
na korytarz. Słyszałam, jak Susan biegnie za mną, z trudem łapiąc oddech.
- Dopiero co… ich przetransportowali… Kilku jest w
bardzo… bardzo… złym… stanie…
- Okej, Susan, zwolnij – zarządziłam, zatrzymując
się i obracając na pięcie. Wyciągnęłam przed siebie rękę, by zahamować
koleżankę. – Powiadom Garry’ego, Franklina i panią Thornton. Niech się
natychmiast teleportują. To najlepsze, co możesz zrobić.
- Pani Thornton wyjechała – zaprotestowała Susan z
lękiem malującym się w oczach. – Dlaczego wyjechała teraz? Potrzebujemy jej. Co
my bez niej zrobimy?
Wzięłam głęboki wdech na uspokojenie. Paplanina
dziewczyny wprawiała mnie w zdenerwowanie. Nie mogłam sobie na nie pozwolić.
- W porządku, zostawmy panią Thornton. Wezwij
Garry’ego i Franklina, pronto.
Susan pokiwała energicznie głową. Nie mogłam
pozwolić sobie na dłuższą zwłokę, więc obróciłam się i rzuciłam pędem przed
siebie, nie upewniając się, czy wypełnia moje polecenie.
- Annabelle, co się dzieje? – spytałam, gdy tylko
weszłam do sali z poszkodowanymi. Moim oczom ukazał się okropny widok –
sponiewierane, brudne, zakrwawione ciała, niektóre o znacznych ubytkach, jęki,
płacz, nawoływania. Ludzie w żółto-zielonych szatach z naszytymi na piersi
emblematami przedstawiającymi skrzyżowaną kość z różdżką, krążyli między
pacjentami w – na pierwszy rzut oka – bezładnym chaosie.
Annabelle, stażystka z wielkimi okularami i
nieodłączną podkładką w ręku, stała przy drzwiach, dygocząc.
- Z tego co mi wiadomo, małe ugrupowanie
Niepokonanych zaatakowało na Pokątnej. W biały dzień! Kilku ludzi oberwało,
reszta to ci, którzy próbowali powstrzymać Niepokonanych i wdali się w walkę.
Niepokonanymi nazywali się poplecznicy Voldemorta,
rozproszeni po całym świecie. Chciałabym móc powiedzieć, że po jego śmierci wszystko
się zmieniło. Śmierciożercy wycofali się i poddali, Ministerstwo z miejsca
zostało odbite, a czarodzieje szybko zapomnieli o miesiącach terroru i
rozpaczy. Zapomnieli o wszystkim, co ich podzieliło, i zjednoczyli się w
imieniu lepszej przyszłości. Ale tak nie było.
Zamiast tego zrobiło się jeszcze gorzej. Zapanował
chaos, a zabrakło lidera – po każdej ze stron. Ludzie mordowali się nawzajem
bez żadnych konsekwencji, bez chwili zawahania. Ciężko było odróżnić, kto jest
po stronie „dobra”, a kto po stronie „zła”. Liczyło się przeżycie. Albo śmierć.
Z poszkodowanymi nieszczęśnikami miałam do czynienia na co dzień. Niestety nie
wszyscy z tego wychodzili.
Widziałam, jak Raignar transportuje jedno z noszy na
zewnątrz. Spoczywające na nim ciało było przykryte prześcieradłem. Wszyscy
mieli bolesną świadomość tego, co to oznacza. Zdusiłam smutek i podeszłam do
przydzielonej mi pacjentki, nieprzytomnej kobiety.
- Dalila Selwyn – pisnęła Annabelle, stając za moimi
plecami.
Świetnie. Czystokrwista. Z takimi pacjentami zawsze
są problemy. Ciekawe, czy jest
Niepokonaną, czy może była w opozycji?, myślałam, równocześnie dokonując
oględzin obrażeń. Nie powinnam myśleć tak stereotypowo, ale nic nie mogłam na
to poradzić.
- Pisz – powiedziałam do Annabelle. Wymieniałam na
głos doznane przez kobietę obrażenia, między innymi dość poważnie wyglądający
uraz głowy, którym będzie trzeba zająć się w pierwszej kolejności. Odetchnęłam,
kiedy uznałam, że obrażenia nie zagrażają życiu pacjentki, i przystąpiłam do
naprawiania szkód.
Od pracy oderwało mnie nagłe poruszenie, kiedy drzwi
do sali otworzyły się na oścież, a moim oczom ukazał się Patrick, uzdrowiciel z
pogotowia ratunkowego, lewitując kolejne nosze. Był pobladły i robił dużo
hałasu.
- Znaleźliśmy jeszcze jednego! – wykrzyknął. – Nie
sądziliśmy, że został tam ktoś jeszcze.
Ratowniczka Tina, którą zauważyłam za jego plecami,
mamrotała pośpiesznie zaklęcia, celując różdżką w zakrwawiony korpus
poszkodowanego. Patrick potoczył szalonym wzrokiem wokół i zatrzymał go na
mnie. Zrobił błagalną minę.
- Granger, tylko ty możesz go uratować.
Popatrzyłam na moją pacjentkę, błyskawicznie
podejmując decyzję. Ona mogła przeżyć beze mnie jeszcze trochę. Tamten
mężczyzna potrzebował mnie znacznie bardziej.
- Annabelle, załóż jej opatrunek – poprosiłam
stażystkę, na której twarzy natychmiast odmalowało się przerażenie. – Nie rób
takiej miny, potrafisz to zrobić. Jesteś świetna.
- Ale… ja…
Rzuciłam jej stanowcze spojrzenie, pod którym głos
zamarł jej w gardle. Po kilku sekundach zamknęła usta, nie decydując się
powiedzieć nic więcej. Była młoda, ambitna i zdolna, ale niewystarczająco
wierzyła we własne siły. Przypominała mi mnie samą.
- Obserwuj ją uważnie i zawołaj mnie, jak tylko
będzie działo się coś niepokojącego. Poradzisz sobie.
Nie miałam czasu na dłuższą przemowę motywującą.
Odwróciłam się do niej plecami i podążyłam za Patrickiem i Tiną, którzy
transportowali pacjenta w dogodne miejsce. Za nimi na podłodze ciągnęła się
cienka strużka krwi. Skoro Tina, która była świetną ratowniczką, nie potrafiła
zatamować krwawienia, sprawa wyglądała naprawdę poważnie. Prawdopodobnie
mieliśmy do czynienia z jakąś paskudną klątwą.
Z tej odległości widziałam krótkie, jasne włosy,
rozsypane na noszach. Były przybrudzone i wilgotne. Twarz mężczyzny, częściowo
zakrwawiona i zdeformowana, a częściowo utytłana czymś, co wyglądało jak
ziemia, była wykrzywiona bólem.
Niemal zderzyłam się z Franklinem, który wpadł jak
burza na salę i pomknął pomagać reszcie. Rzucił mi przepraszający uśmiech, ale
nie było czasu na jakąkolwiek wymianę zdań. Stanęłam obok Tiny, a Patrick
wycofał się. Zobaczyłam głęboką, poszarpaną ranę, przez którą widoczne były
wnętrzności. Mimo że widziałam mnóstwo podobnych obrażeń, to było wyjątkowo
poruszające i obrzydliwe. Zrobiło mi się trochę mdło.
Skup
się, skup, powtarzałam w myślach jak mantrę. No już. Działaj.
- Nie goi się zaklęciami – usprawiedliwiła się Tina.
Jej głos brzmiał niemal płaczliwie, z wyrzutem. Machnęłam różdżką, przywołując
eliksiry przeznaczone do tego typu obrażeń. Spojrzałam w twarz pacjenta na
ułamek sekundy…
…i poczułam się tak, jakby grunt usuwał mi się spod
stóp.
To Malfoy. Draco Malfoy. Znałam go.
Zadrżałam i zawahałam się po raz pierwszy. To
odkrycie wytrąciło mnie z równowagi. Jak mogłam traktować go jedynie jako
zadanie do wykonania, kiedy przed oczami stanęły mi setki obrazów z nim w roli
głównej? Jeszcze nigdy przedtem nie zajmowałam się nikim mi znajomym, kto
miałby tak poważne rany. Malfoy mógł zginąć jeszcze tego dnia, jeszcze w tej
godzinie, w tej minucie. Z jakiegoś powodu wydało mi się to bardziej realne,
ważniejsze, niż w przypadku każdego innego pacjenta.
Jak to dziwnie się wszystko układa. Kiedyś on
uprzykrzał mi życie, wywyższał się i wskazywał mi „moje miejsce”. Teraz to ja
stałam nad nim, mając jego życie w moich rękach.
- Hermiono? – Tina patrzyła na mnie wyczekująco.
Domyśliłam się, że coś do mnie powiedziała. Zamrugałam i spostrzegłam, że
przede mną unoszą się w powietrzu fiolki z eliksirami, gotowe do użycia.
Musiałam wziąć się w garść.
- On nie umrze – powiedziałam z przekonaniem. –
Malfoy nie zginie mi na rękach.
Nie wybaczyłabym sobie, gdybym miała go mieć na
sumieniu.
Tego dnia zdarzyły się dwie rzeczy, które wpłynęły
znacząco na moje życie. Pierwszą z nich było to, że Draco Malfoy przeżył. Drugą
to, że Dalila Selwyn umarła. Annabelle założyła jej opatrunek i czuwała nad
nią, ale nie powiadomiła mnie w momencie, gdy zaczęło dziać się coś
niepokojącego, tak jak ją instruowałam. Kiedy do niej dotarłam, było już za
późno. Krwotok wewnątrzczaszkowy pojawił się pomimo postawionych przeze mnie
dobrych rokowań, i nie udało mi się już go zatamować.
Mogłam winić za to różnych ludzi. Annabelle, która
miała nad nią czuwać. Która nie zauważyła zmian zachodzących na jej oczach i
która nie zawołała o pomoc. Mogłam winić moich kolegów i koleżanki, którzy
jeden po drugim zaczęli opuszczać szpital. Nikt nie zainteresował się Dalilą, bynajmniej
nie na tyle, żeby zignorować zapewnienia stażystki, że wszystko jest pod
kontrolą, i zająć się pacjentką.
Ale tak naprawdę winna byłam ja. Za bardzo skupiłam
się na Malfoyu, za bardzo mi na nim zależało. Może i dzięki mnie przeżył. Ale
kosztem życia innej osoby. Zapomniałam o całym świecie, liczył się tylko on.
Mogłam oddelegować kogokolwiek do opieki nad Dalilą. Mogłam poprosić o chwilowe
zastąpienie mnie i osobiście się nią zająć. Nie zrobiłam żadnej z tych dwóch
rzeczy i tak, byłam winna.
Nikt w Mungu nigdy mi tego nie powiedział. Ludzie
umierają, a uzdrowiciele popełniają błędy. To była ciężka sytuacja, z mnóstwem
poszkodowanych i niektórymi obrażeniami tak poważnymi, że wielu z nas śniło o
nich w najgorszych koszmarach. Pani Thornton, gdy tylko do nas dotarła, kazała
mi przestać się mazać i wziąć do kupy, bo to nie jedyny i ostatni pacjent,
który umrze. Czasem ludzie po prostu odchodzą nam na rękach i nic z tym nie
możemy zrobić.
Ale to była inna sytuacja. To było poważne
zaniedbanie, do którego doszło tylko dlatego, że leczyłam – wbrew etyce –
pacjenta, którego znałam. I zaangażowałam się w to zbyt mocno emocjonalnie.
Nigdy sobie tego nie wybaczyłam.
Nie chodziło zresztą tylko o to. Rodzina Selwyn nie
zamierzała przejść nad tym do porządku dziennego. Mąż Dalili złożył pozew do
sądu o zaniedbanie w Mungu i zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Komisja
rozpatrywała moje kompetencje jako uzdrowicielki i okoliczności śmierci mojej
pacjentki. Proces trwał długo i był nieprzyjemny nie tylko dla mnie, ale też
dla wielu innych osób. Zbieranie dowodów z dokumentów, zeznań świadków, opinii
biegłego. Od początku wszyscy powtarzali mi, że nie była to moja wina, i że nie
grożą mi żadne poważne konsekwencje. Ale Selwynowie byli obrzydliwie bogaci i
wynajęli najlepszych prawników, a ja byłam szlamą, i za to również mnie
nienawidzili.
Do czasu zakończenia procesu zostałam oddelegowana z
Munga.
- Wyjdzie ci to na dobre – powiedziała pani
Thornton, wiedząc także o ciąży. – Będziesz mogła skupić się na sobie i dziecku.
Głowa do góry, pierś do przodu. Takie rzeczy się zdarzają. My wszyscy tutaj
stoimy za tobą murem i chyba każdy poświadczy, że jesteś wspaniałą
uzdrowicielką.
Więc siedziałam w domu, ku zadowoleniu Rona. Ale to
wcale nie sprawiało, że czułam się lepiej. Wręcz przeciwnie. Miałam za dużo
czasu na myślenie i obwinianie się. Dalila Selwyn to pierwsza osoba, której nie
udało mi się uratować. Nawet jeśli nie chodziłoby o to, że zostawiłam ją, by
zająć się Malfoyem, byłaby to dla mnie trudna sytuacja. Nie dbałam o siebie
tak, jak powinnam, nie potrafiłam myśleć o czymkolwiek innym.
Malfoy usilnie próbował się ze mną skontaktować.
Najpierw były to listy z podziękowaniami, kwiaty i czekoladki. Później próbował
nachodzić mnie osobiście. Nie chciałam mieć z nim do czynienia, zero kontaktu.
Nie pragnęłam jego podziękowań ani nieszczerych słów. I przede wszystkim nie
chciałam jego osoby w moim życiu.
Pewnego dnia po prostu zaczęło się krwawienie.
Towarzyszył mu nasilający się ból. Wiedziałam, co to oznacza, choć nie chciałam
przyjmować tego do świadomości. Nie miałam pojęcia, ile łez wylałam przez
ostatnie dni, teraz płynęły już jak na zawołanie.
- Ron. – Stanęłam przed nim w salonie. Byłam blada i
roztrzęsiona. Wargi drżały mi, gdy mówiłam. Popatrzył na mnie i w mig pojął, że
dzieje się coś złego, tylko nie wiedział jeszcze co. – Ron, musimy jechać do
szpitala.
- Co się stało?
Byłam mu wdzięczna, że nie odebrał tego jako moją
fanaberię związaną z procesem, pracą czy czymkolwiek innym, a naprawdę się tym
przejął.
- Myślę… - Byłam pewna, że nie potrafię tego
powiedzieć. – Wydaje mi się, że… - To było niemożliwe, żeby wydusić z siebie te
słowa. Patrzyłam na niego błagalnie. – Ja… - Czułam coraz większą wilgoć między
nogami i coraz silniejszy ból. – Chodzi o dziecko.
Zerwał się na równe nogi. Dotarliśmy do Munga w
kilka minut. Kilka minut później przyjęto mnie na oddział
ginekologiczno-położniczy. Kolejne kilka minut później poinformowano mnie, że
poroniłam.
*
* *
Rodzina Selwyn walczyła wytrwale do samego końca. Domagali
się kary za śmierć Dalili, nieważne kto miałby ją ponieść. Rozdmuchali sprawę
do granic możliwości, nadając jej rozgłos. Pieniądze i znajomości pozwoliły na
sprawną manipulację, tak aby cała nienawiść społeczeństwa obróciła się
przeciwko mnie. Byłam pewna, że Selwynowie przekupili przynajmniej część
urzędników Wizengamotu, a już na pewno biegłych. Wyrokiem sądu zostałam
zawieszona w prawach do wykonywania zawodu na okres dwóch lat, oprócz tego
Selwynom przyznano absurdalnie wysokie odszkodowanie. Nie obchodziło mnie to. Byłam
u kresu wytrzymałości i chciałam po prostu usunąć się w cień.
- To niesprawiedliwe – powiedziała Susan,
pielęgniarka w Mungu, patrząc jak krzątam się po gabinecie, zabierając swoje
rzeczy. Miała łzy w oczach. Susan bardzo łatwo się wzruszała, a pokłady
płynącej od niej empatii sprawiały, że czułam się jeszcze gorzej. – Jesteś
świetną uzdrowicielką. Nie twoja wina, że ta krowa Annabelle nie potrafi
zauważyć, że pacjentce się pogarsza.
Rzuciłam jej krótkie, karcące spojrzenie.
- Annabelle jest stażystką. Obarczyłam ją
odpowiedzialnością, która powinna spoczywać na mnie.
- Ale…
- Nie, Susan. Zasłużyłam sobie na to.
Przywołałam mój ulubiony kubek z misiem z regału.
Ułożyłam go ostrożnie w kartonie, w którym spoczywała już większość moich
rzeczy.
- Ale uratowałaś tego mężczyznę. Tego Malfoya.
Poskładałaś go do kupy, choć nikt nie wierzył, że ci się uda. – Zacisnęłam powieki, stojąc tyłem do Susan.
Nie chciałam tego słuchać. – Był tutaj wczoraj. Chciał z tobą rozmawiać, prawie
błagał o twój adres.
- Nie chcę mieć z nim nic wspólnego – powiedziałam
więcej, niż chciałam. Nie sądziłam, że w moim głosie może się pojawić tyle
goryczy. Bo to wszystko jego wina. Gdyby nie on, gdyby nie wpakował się w
środek tego całego zamieszania i nie wylądował zmasakrowany w Mungu, nigdy nie
opuściłabym boku Dalili Selwyn, którą bym uzdrowiła. Nie toczyłby się żaden
proces. Pracowałabym dalej, dbając o siebie i dziecko. Może zaczęłabym
kompletować tę cholerną wyprawkę. Może miałabym szansę dać rodzicom bucik.
- Hermiono, jeśli mogę… - głos Susan brzmiał trochę
niepewnie. – Malfoy zawdzięcza ci życie. I jest bogaty. Może mógłby jakoś…
- W dupie mam jego pieniądze – syknęłam i obróciłam
się do przestraszonej koleżanki. – Przepraszam Susan, nie chcę o tym rozmawiać.
Wydała z siebie pomruk podobny do „mhm” i pokiwała
gorliwie głową. Zmusiłam się do powrotu do pakowania. Byłam wytrącona z
równowagi. Kiedy wszystkie moje rzeczy znalazły się już w kartonie, wzięłam go
w ręce, nawet nie próbując czarować. Dłoń mi drżała, a ostatnie zaklęcie
lewitujące nie wyszło najlepiej. Popatrzyłam na Susan i zdziwiłam się, widząc
za jej plecami w otwartych drzwiach resztę załogi.
- Och – wyrwało się z moich ust.
Byli tam wszyscy obecni na zmianie, wśród nich pani
Thornton, Franklin, a nawet Annabelle. Dziewczyna stała na uboczu, chowając się
za sylwetkami innych pracowników, dlatego nie zauważyłam jej od razu. Choć
powtarzałam, że Annabelle nie zawiniła, na widok jej idealnego koka i dużych
okularów skontrastowanych z drobną twarzą poczułam ukłucie złości.
Pani Thornton odezwała się jako pierwsza.
- Mamy nadzieję, że wrócisz do nas za dwa lata.
Nie wierzyłam w to, że kiedykolwiek jeszcze będę
uzdrowicielką. Dwa lata to ogromna przepaść, poza tym ledwo zaczęłam. Mimo
pięcioletniego stażu w Mungu, nawet mimo kształcenia pod okiem specjalistów z
Zurychu, wciąż pozostawałam świeżo upieczoną uzdrowicielką. Od obronienia
dyplomu minęło dopiero pół roku.
Pokiwałam jednak głową, by nie sprawiać jej
przykrości. Zainwestowała we mnie naprawdę dużo energii i wiązała z moją osobą
wielkie nadzieje. To chyba było najgorsze w tej sytuacji.
- Dziękuję za wspólną pracę. Cieszę się, że mogłam
was poznać. Żegnajcie. – Po moich słowach podniosły się protesty ludzi i
zapewnienia, że życzą mi wszystkiego dobrego, że spotkała mnie
niesprawiedliwość, i że zawsze mogę na nich liczyć. Z każdym pożegnałam się z
osobna, uroniłam kilka łez, a później odwróciłam się i przemierzyłam długi
korytarz. Ciągnął się i ciągnął, ale wreszcie dotarłam do wyjścia z oddziału.
Pchnęłam drzwi i znalazłam się na zewnątrz.
Wiedziałam, że już nigdy więcej tam nie wrócę.
*
* *
Razem z Ronem prawie dzień w dzień chodziliśmy na
spacery. Uspokajało mnie to. Czas między kolacją a snem był dla nas. Nawet nie
potrzebowałam rozmowy, wystarczyła mi jego ciepła dłoń przytrzymująca mnie
przed upadkiem.
Tak było też tym razem. W żołądku układała się
rolada z indyka, chłodne powietrze smagało twarz. Ron był cichy jak prawie
nigdy. Mogłam zatopić się we własnych myślach. Myślałam o tym, jak wyglądałoby
moje życie, gdyby nie Malfoy. Nie mogłam powstrzymać się przed ulubioną zabawą:
„co by było gdyby…?”. Torturowałam się nią dzień i noc, bezustannie. Psuła
każdą potencjalnie pozytywną chwilę. Zanurzyłam się w nią tak bardzo, że
dłuższą chwilę zajęło mi powrócenie do rzeczywistości, w którą przywołał mnie
głos Rona.
- Przepraszam, możesz powtórzyć?
Westchnął.
- Pytałem o to, czy chciałabyś spróbować jeszcze
raz.
Popatrzyłam na niego z niezrozumieniem. Rytm naszych
kroków był równy. Raz-dwa, raz-dwa. Żadnych fałszywych brzmień.
- Czego spróbować?
- Postarać się o dziecko. – Odebrałam to niczym
solidny cios w brzuch. Ból szybko rozlał się do innych części ciała. Ron
kontynuował, niczego nieświadomy. – Widzę, jak cię to gryzie. Też go pragnęłaś.
A teraz straciłaś pracę i myślę, że to odpowiedni czas…
- Ron, to wcale nie jest odpowiedni czas. – Minęło
zaledwie kilka tygodni. Jeszcze nie zdążyłam się pozbierać. – Na razie nie chcę
o tym myśleć. To za wcześnie.
Zacisnął szczękę i widziałam, że powstrzymuje się
przed powiedzeniem czegoś. Byłam prawie pewna, że jego słowa zraniłyby mnie na
tysiąc różnych sposobów.
- Nie wykluczam tego, ale za jakiś czas – dodałam.
Musiałam wszystko sobie poukładać. To kim się stałam
i jak się z tym czuję. Po raz kolejny musiałam poszukać swojego miejsca,
dowiedzieć się, kim naprawdę jestem i czego chcę od życia. Bez dziecka, które
straciłam i bez uzdrawiania czułam się jak bez ważnej części ciała.
Niekompletna.
- Kiedy będzie ten czas? – drążył Ron. – Za miesiąc,
dwa?
- Nie mogę ci na to odpowiedzieć.
Czułam jego narastającą frustrację. Ogarniała mnie
coraz większa rozpacz. Dopiero kiedy później, w ciemności, wsłuchiwałam się w
miarowy oddech śpiącego obok mnie Rona, zdałam sobie sprawę z tego, że po tej
rozmowie nie wymieniliśmy między sobą ani słowa.
*
* *
Z ulubienicy tłumów stałam się trędowatą. Selwynowie
skutecznie zatroszczyli się o mój negatywny PR. Ukazało się mnóstwo
oczerniających mnie artykułów, plotki roznosiły się po magicznym świecie.
Delikatnie zaczęłam naciskać na Rona, żebyśmy wycofali się z aktywnego życia
towarzyskiego, wystrzegali się oficjalnych imprez i spotkań. On w pracy też nie
miał łatwo. Wszyscy wiedzieli, że jestem jego żoną. Przy nim nikt nie śmiał
mówić o mnie źle, ale milknące rozmowy były niepodważalnym dowodem na to, że
nie krępowali się przed ocenianiem.
Gasłam coraz bardziej. Moja bezsenność pogłębiała
się. Zaczęłam przyrządzać eliksir słodkiego snu i wypijać go prawie codziennie
wieczorem, by choć przez kilka godzin móc odpocząć od życia. Wydawało mi się to
niestosowne, więc ze wstydu nie przyznałam się do tego Ronowi. Starałam się
wypijać eliksir po kryjomu, ale nie na wiele się to zdało. Jakimś sposobem on
wiedział o wszystkim i odsuwał się ode mnie coraz bardziej. Każde z nas inaczej
i z osobna przeżywało sytuację, w której się znaleźliśmy. Ron rzucił się w wir
pracy i obowiązków, ja odpływałam w świat wyobrażeń. Miałam w końcu na nie
mnóstwo czasu od otworzenia oczu rano, do zamknięcia ich wieczorem. Czas sączył
się leniwie przez moje palce. Obserwowałam swoje życie jakby z boku, nie
uczestnicząc w nim.
- Mam tego dość, Hermiono.
Ron wyrwał mi z rąk gazetę, w którą wpatrywałam się
od kilku minut, nawet nie przewracając strony. Cisnął ją na stół, tuż obok
mleka i paczki płatków śniadaniowych. Zamrugałam i spróbowałam skupić wzrok na
mężu. Powrót do rzeczywistości trwał dłużej, niż powinien.
- Za trzy dni są święta. Za trzy cholerne dni. Wiesz
chociaż o tym?
Coś dzwoniło, ale nie wiedziałam gdzie. Wpatrywałam
się w niezrozumieniu w jego oczy, aż powoli zaczęłam kojarzyć fakty.
- Och.
- Och? Tylko tyle?
Potarłam w zamyśleniu twarz.
- Dobrze. Zajmę się prezentami. – Już obliczałam w
myślach, ile będzie mnie to kosztować energii. – Skontaktuję się z twoją mamą,
żeby spytać, co mogę przygotować i…
- Nie o to mi chodzi.
Jego spojrzenie było twarde i karcące. Obce. A o co chodzi?, chciałam spytać, lecz
nie starczyło mi sił. Mimo to odpowiedział na niezadane pytanie.
- Jesteś kompletnie nieobecna. Wiesz chociaż, jaki
mamy miesiąc? Nie może tak być. Trzeba coś z tym zrobić, Hermiono.
- Nie mogę.
Przygryzłam dolną wargę aż zabolało. Wciąż jeszcze
odczuwałam ból. To oznaka, że nie zniknęłam zupełnie.
- Nie „nie możesz”, tylko „nie chcesz”. Weź się w
garść, albo…
- Albo?
Zmieszał się. Miał chociaż tyle przyzwoitości.
Poczerwieniały mu końcówki uszu. W tym samym tempie rozbudziła się we mnie
iskra złości.
- Albo co, Ronaldzie? No dokończ.
Rzucił mi krótkie spojrzenie, popatrzył w stół, a
potem znów na mnie. Otworzył usta.
- Albo będziemy musieli się rozstać.
Nie odpowiedziałam. Zacisnęłam wargi, wstałam od
stołu i wyszłam.
Tydzień później Ron wyprowadził się, a ja wniosłam
pozew o rozwód. Oddaliliśmy się od siebie zbyt mocno. Nie potrafiliśmy już ze
sobą rozmawiać. Odmawiałam uczestniczenia w jego życiu, a on odmawiał
uczestniczenia w moim. On chciał iść naprzód, ja nie chciałam ruszyć się z
miejsca. Potrzebowałam go, ale on nie potrzebował mnie.
*
* *
Ginny zaszła w drugą ciążę. Próbowała ukrywać to
przede mną jak najdłużej, ale zorientowałam się, gdy po raz kolejny odmówiła
proponowanego przeze mnie wina, zadowalając się herbatą.
- Nie martw się o mnie. Cieszę się twoim szczęściem
– powiedziałam. Chciałam, żeby to była prawda, ale to nie takie proste.
Zazdrość to okropne uczucie, które poznałam od podszewki. Wewnątrz gotowało się
we mnie, a ja robiłam dobrą minę do złej gry.
Salon był pusty bez Rona. Zaprosiłam Ginny do siebie
po to, by w końcu nie czuć się samotna. To niewiele pomogło. Wciąż myślałam o
tym, że jestem sama w tym domu, niegdyś wymarzonym i upragnionym, który teraz
stał się przekleństwem. Wiedziałam, że ona kiedyś wyjdzie, a ja znów zostanę
sama jak kołek. Jeszcze bardziej nieszczęśliwa, niż zanim do mnie przyszła, bo
bogatsza o nową wiedzę.
Ginny nosiła pod sercem dziecko. Ja przekroczyłabym
już półmetek ciąży. Mój brzuch powiększyłby się, a wewnątrz czułabym ruchy
mojego dziecka. Nie było mi to dane. Z jakiegoś powodu los zdecydował o tym, że
nie zostanę matką.
Przestałam też być żoną.
I uzdrowicielką.
I Hermioną Granger-Weasley.
Stałam się nikim.
W miarę jak ciąża Ginny postępowała, miałyśmy coraz słabszy
kontakt. Ona była zaaferowana domem i życiem rodzinnym. Ja próbowałam poukładać
sobie wszystko od nowa. Było między nami dużo żalu i niedopowiedzeń. Nawet nie
zorientowałam się, jak przestałyśmy się do siebie odzywać.
Harry, choć próbował utrzymywać ze mną kontakt,
przestał zniechęcony tym, że ciągle go od siebie odpycham, tak jak wszystkich.
Poza tym miał ze sobą Rona i Ginny. Jego rodzinę i wszystko, co potrzebne. Nie
winiłam go za to. To jego najbardziej było mi szkoda w tej przepychance, bo
niczym sobie na to nie zasłużył. Do niego też miałam największy żal, bo był
moim najbliższym przyjacielem od pierwszego roku w Hogwarcie, a on również ze
mnie zrezygnował.
Musiałam oddać Ronowi pieniądze za połowę spłaconego
kredytu za dom. Jako że przez ostatnie lata moim dochodem był nieszczególnie
dobrze płatny staż, moje konto świeciło pustkami. Po ślubie zachowaliśmy
rozdzielność majątkową. Szanowałam to, że zarabiał więcej ode mnie i zgromadził
oszczędności. Kiedy jeszcze byliśmy razem, miałam do nich niepisane prawo.
Docelowo miały zapewnić nam godną przyszłość. Nawet nie przyszło mi do głowy,
żeby rościć sobie do nich jakiekolwiek prawo. Pozostawała też niespłacona część
kredytu, który wzięliśmy na dom, a który zobowiązałam się przejąć, zachowując
dom dla siebie.
Zaczęłam podejmować mało płatne, doraźne prace.
Później dowiedziałam się o chorobie taty, w którą
zainwestowałam wszystko to, co mi zostało. Sprzedałam dom i wynajęłam
mieszkanie. Uciekłam przed plotkami czarodziejskiego świata do mugoli. Część
pieniędzy poszła na uregulowanie kredytu, część do Rona, reszta na leczenie
taty.
Hermiona Granger wylądowała na bruku.
Nie potrafiłam zasnąć bez eliksiru słodkiego snu.
Byłam w takim stanie, że nie mogłam nawet go uwarzyć. Zaczęłam kupować gotowe
wytwory i wydawać na nie stanowczo zbyt dużo pieniędzy. Umierałam ze
zmartwienia na samą myśl, że miałabym poradzić sobie bez eliksiru. Zaczęłam też
więcej wieczorów spędzać z alkoholem, który stał się moją ucieczką.
Poznałam Lucy w barze. To był dzień, który
zaplanowałam jako mój ostatni. Postanowiłam zrobić wiele rzeczy po raz ostatni
w życiu, miedzy innymi iść do baru, upić się i iść do łóżka z nieznajomym. Lucy
pracowała jako barmanka. Jej zaniepokojone spojrzenie, gdy podawała mi
kolejnego drinka, wzbudzało we mnie wyrzuty sumienia.
- Nie masz już dość? – spytała.
Rzuciło mi się w oczy to, że była niska i zaplotła
włosy w gruby, kasztanowy warkocz. Wydawała się sympatyczna. Zwracała na mnie
uwagę, jak mało kto ostatnimi czasy.
- Muszę się dzisiaj upić – odpowiedziałam jej.
Szumiało mi w głowie, moje ciało tańczyło w rytm muzyki bez konsultacji z
mózgiem.
Po seksie z nieznajomym planowałam przedawkować
eliksir słodkiego snu i w ten sposób zakończyć swoje życie. Sądziłam, że nic
nie mogło mnie od tego odwieść.
Dziewczyna obsłużyła klienta, który zamówił whisky z
lodem, i wróciła do mnie. Zmarszczyła w zamyśleniu czoło.
- Jestem Lucy – powiedziała. Nie uznałam za
stosowne, by też się przedstawić. Przez chwilę biła się z myślami. – Słuchaj… Przychodzą
tutaj różni ludzie. Ale widzę, że jesteś bardzo nieszczęśliwa. Co się stało?
Nie miałam zamiaru jej nic mówić, ale gdy wzięłam
głęboki oddech, słowa zaczęły się ze mnie wylewać falami. Opowiedziałam jej o
dziecku, o pracy, o moim małżeństwie. Chorobę taty zachowałam dla siebie. To
nie było coś, czym chciałam się podzielić. Lucy wysłuchała mnie uważnie, a
później wzięła moją dłoń w swoją, popatrzyła na mnie swoimi zielonymi oczami i
powiedziała:
- Bardzo ci współczuję. Ale wiesz co? Sądzę, że
jesteś wspaniałą osobą, a przed tobą jeszcze wiele lat życia i czeka na ciebie
mnóstwo wydarzeń, które sprawią, że uwierzysz w jakiś sens tego wszystkiego.
Daj sobie trochę czasu.
Czas. Nie byłam w tym dobra. Zacisnęłam palce na jej
dłoni i uśmiechnęłam się lekko. Jakimś sposobem poczułam z nią dziwną więź.
Tego dnia zmieniłam swoje plany. Wróciłam prosto do
mieszkania. Popatrzyłam na cały zapas eliksiru słodkiego snu, wahając się
jeszcze przez chwilę, po czym wylałam go do zlewu.
To nie był koniec. Ale na pewno kolejny początek.
Przez bardzo długi czas winiłam Malfoya za to, jak potoczyło
się moje życie. Było tak do momentu, gdy zrozumiałam, że mogę winić tylko
siebie. Odzyskałam kontrolę nad życiem w momencie, gdy przyznałam, że nie ma
nade mną władzy.
Moje ataki paniki ustały w chwili, gdy przyznałam to
tego dnia, kiedy siedzieliśmy razem na kanapie w moim salonie. Dopiero po kilku
miesiącach sobie to uświadomiłam.
Odzyskałam kontrolę.
Dałaś mi najlepszy urodzinowy prezent! Kolejny rozdział - jaki rozdział, dodatkowo! Cudowny, wyjaśniasz mi w nim całą historię Hermiony, która do tej pory była jednym, ogromnym znakiem zapytania.. Boże mój drogi. Dziękuję Ci bardzo za to, że wrzuciłaś kolejny odcinek.
OdpowiedzUsuńWeny i do następnego <3
No widzisz, ale trafiłam! Nie ma za co :D Spóźnione wszystkiego najlepszego!
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńHejo hejooo :D
OdpowiedzUsuńTen rozdział jest kluczowy. W końcu mamy odpowiedzi na wszystkie pytania, które do tej pory zaprzątały nam głowę: o tym, dlaczego Hermiona unika Dracona, dlaczego nie chciała od niego żadnej pomocy, dlaczego tak dokładnie analizowała jego zachowanie, gdy robił coś DLA NIEJ.
Przyznam szczerze, że podejrzewałam, iż jej rozstanie z Ronem i zakończenie pracy magomedyka było powiązane z blondynem. Nie sądziłam jednak, że odegrał w tym aż tak dużą rolę.
Jestem wstrząśnięta, niezmieszana po tym, co przeczytałam. Kiedyś, gdy jeszcze nie wiedziałam nic o przeszłości Hermiony, byłam zdziwiona, że reaguje na blondyna tak, a nie inaczej. Teraz, gdy łaska pana na mnie zstąpiła, wręcz nie mogę się nadziwić, że po tym, co przeszła, potrafiła z nim wgl rozmawiać.
Tak czy inaczej, uważam, że tytuł rozdziału dokladnie oddaje jego treść i to, co chciałaś przekazać. Ja sama uważam, że Draco nie jest winny tego, co się stało i jakie to miało konsekwencje. Hermiona jako magomedyk sama podejmowała decyzję. I była to tylko i wyłącznie JEJ decyzja, którym z pacjentów się zaopiekuje (Choć moim skromnym zdaniem cała odpowiedzialność ciąży na tej stażystce! To ona powinna być zawieszona, ot co!)
Nie mniej jednak obwinianie Dracona za to, że akurat wtedy został okaleczony i akurat wtedy trafił na jej oddzial jest całkowicie bezpodstawne. To jak szukanie kozła ofiarnego, byle tylko odgonić zgubne myśli o tym, że przez jej niedopilnowanie zmarła jakaś osoba. Chociaż rozumiem Hermionę, która wolała obwiniać przez te wszystkie lata swojego dawnego wroga, niż jakąś niedoświadczoną dziewczynę, z którą nie miała do tej pory żadnych scysji.
I jestem absolutnie, ale to absolutnie przeszczęśliwa, że panna Granger w końcu zrozumiała swój błąd i zaakceptowała blondyna. Że zrozumiała, że był jedynie ogniwem, które zaważyło na jej decyzjach, a nie sprawcą całego nieszczęścia. Ostatni akapit - miazga!
Nie pozostaje mi teraz nic innego jak tylko czekaż na kolejny rozdzial i szczerze mówiąc - CZEKAM NA MALEDIWY!
pozdrawiam, Iva Nerda
kiedyjestesprzymniedramione.blogspot.com
Bardzo się cieszę, że towarzyszą Ci takie odczucia i myśli, bo dokładnie o to mi chodziło. Nawet nie wiesz jaki to dla mnie powód do dumy, dziękuję :)
UsuńMalediwy już jutro, do zobaczenia ;)
Ja jestem absolutnie zachwycona tym jak na przestrzeni lat się rozwinęłaś. Z każdym kolejnym rozdziałem jestem jeszcze bardziej zauroczona opisami, działasz na wyobraźnie. Dużo wyjaśniłaś w tej części opowiadania, gdzieś mi się tam tłukło z tylu głowy, że może to była ciąża, ale generalnie jak to ja wolę zwalać całą winę na Rona - i tak długo z nim wytrzymała. Malfoy w ostatnim czasie pozostaje tym samym ciekawskim i trochę ironicznym Malfoyem, jednak fajnie wykreowałaś go jako mężczyznę. Wszędzie był obecny jako młody chłopak, tu jednak rzuciłaś się w przyszłość, co moim zdaniem było świetnym posunięciem. Ja sama dorastam z Twoimi opowiadaniami i bohaterami. I jestem strasznie ciekawa co będzie dalej. Czasami sobie myślę, że trzeba Cię namówić na autorską powieść i to baaaaardzo długą, bo pochłonęłam ten rozdział w moment. Pisz, kochana, pisz. Ja nie mogę się doczekać! Buziaki! :*
OdpowiedzUsuńDziękuję, to naprawdę budujące, że ktoś kto jest ze mną od tylu lat mówi, że się rozwinęłam. Bardzo mi miło :)
UsuńRon - no cóż, ja też bym chętnie go pognoiła, ale jestem zbyt empatyczna. Zrobiło mi się go szkoda po prostu. Nie może być na niego wszystko zrzucane, całe życie miał pod górkę :(
W sumie to mam plany napisania czegoś swojego, nawet już dwie historie mi się plączą po głowie, ale to nie takie proste :D
Buziaki :*
Zdecydowanie mnie zachwyciłaś! Rozdział niezwykle smutny, ale wyjaśniający wszystkie nasze wątpliwości. Urzekłaś mnie tą historią.
OdpowiedzUsuńTeraz wiemy już dokładnie, że Hermiona jest niezwykle silna, choć zdawać by się mogło, że powinna się załamać: straciła wszystko, co było dla niej najważniejsze. Mimo że przeczuwałam, iż jej historia będzie wyjątkowo smutna, to gdzieś tam liczyłam, że jednak nie okaże się tak wielkim wyciskaczem łez. Naprawdę w paru momentach miałam ochotę zapłakać na to całe nieszczęście, które spadło na Hermionę. Jestem zachwycona, wiem, że powtarzam się, ale co mogę powiedzieć? Naprawdę uwielbiam to opowiadanie i niezwykle żałuję, że teraz coraz rzadziej powstają dobre, niebanalne historie dramione :).
Pozdrawiam serdecznie i życzę wesołych świąt spędzonych w ciepłym gronie rodzinnym. Życzę dużo prezentów, zdrowia, szczęścia, a jeśli chodzi o świat blogowy to wielu komentarzy i wyświetleń :).
Charlotte
Bo temat dramione jest wałkowany od tylu lat, że teraz mam wrażenie wszystko się tylko powtarza :( Pamiętam genialne dramione sprzed jakichś dziesięciu lat - to dopiero były czasy! Nie mówię tutaj, że teraz nie ma dobrych, bo są, ale wiesz... większość jakaś taka oklepana.
UsuńDziękuję za piękne życzenia, ja się trochę spóźniłam z odpowiedzią, ale w takim razie życzę udanego sylwestra spędzonego ze wspaniałymi ludźmi i wszystkiego dobrego w nadchodzącym Nowym Roku!
Kurcze, zdaje się, że nie zdążyłam skomentować poprzedniego rozdziału, ale wydawało mi się, że zapowiadałaś następny na późniejszą datę, więc miałam wrażenie, że nadal jest czas, a tymczasem rozdział mnie wyprzedził :p
OdpowiedzUsuńPróbowałam znaleźć coś, czego mogłabym się poczepiać albo chociaż podyskutować, ale w sumie nie ma czego. Cieszę się, że poznaliśmy całą historię z przeszłości. Powiem szczerze, że trudno było mi domyślić się tego, co się wydarzyło, ale to fajnie. To znaczy, że nie jesteś przewidywalna ;)
Podoba mi się również, że cała ta historia nie została przedstawiona płytko. Nie ukazałaś Rona jako skończonego, szowinistycznego chama. Hermiona przedstawia refleksje i autokrytykę, co, moim zdaniem, powinno się pojawić, biorąc pod uwagę czas, który minął i jej inteligencję. (Chociaż, kurcze, nie zawsze inteligencja idzie w parze z mądrością życiową, ale wolę jednak stosować tego typu założenie i wymagać od ludzi inteligentnych refleksji nad życiem :p) Nie wiem co jeszcze mogłabym dodać. Podoba mi się, że przedstawiłaś złożoność relacji i sytuacji :)
Teraz ciekawi mnie jak to potoczy się dalej, czy Hermiona wróci do Munga, czy naprawdę zrezygnuje na zawsze z zawodu swoich marzeń. No i oczywiście co z Draco! :P
Najlepsze życzenia poświąteczne dla Ciebie i szczęśliwego Nowego Roku! :)
Tak, miał być później, ale obiecałam na facebooku że wezmę się za to szybciej i wstawię wcześniej (prawdopodobnie) i tadam! Udało się! Kurczę, jak nie ma się do czego doczepić, to znaczy że nie jest dobrze! O czym ja będę z Tobą dyskutować? :(
UsuńOooch, czy ja dobrze widzę? Po raz pierwszy nie krzyczysz na mnie za Rona? Co to za święto? :D
A i owszem, inteligencja i mądrość to co innego, w ogóle też dorzuciłabym do tego wiedzę. Bo znam osobiście osoby posiadające ogromną wiedzę i wykształcenie, z którymi ciężko się rozmawia bo "nie łapią" wystarczająco szybko i błyskotliwie. To jest najgorsze. Oszustwo :/
Aaa, no ja Ci tego teraz nie powiem, musisz poczekać :) jeszcze ok. 10 rozdziałów.
Buziaki, najlepsze życzenia!
I oprócz tego że "nie łapią", są życiowo niezaradni. Zupełnie. Uhhh :/
UsuńHaha, nie martw się, pewnie jeszcze będzie o czym dyskutować :D Teraz chyba akcja nabierze tempa, co? :p
UsuńTak jak mówisz, inteligencja, mądrość, wiedza... trzy zupełnie różne sprawy. W każdym razie zwykłam widzieć Hermionę, jako osobę posiadającą wszystkie te przymioty :p
A teraz... nie wierzę, że to robię, ale...
zapraszam Cię serdecznie na moje opowiadania! Nowy Rok, nowe wyzwania :p Jutro pierwszy rozdział :) Prawdę mówiąc boję się trochę, ale no... gdybyś miała czas i ochotę to daję linka: http://jasy-snape.blogspot.com/
A, no i z góry Cię przepraszam za częściowe papugowanie, bo spodobał mi się pomysł na umieszczenie wszystkich swoich opowiadań(pomijając, że dopiero zaczynam pierwsze! xD) na jednym blogu, a poza Tobą mało kto tak robi. Mam nadzieję, że się nie obrazisz ;)
O, cieszę się, będę w takim razie czekać na ten rozdział! I spokojnie, nie obrażę się, bo to nie mój pomysł, sama zaczerpnęłam go od kilku innych osób, wydał mi się mega wygodny.
UsuńHmm... tak właśnie sobie myślę, że może będzie rzeczywiście o czym dyskutować pod następnym rozdziałem. I następnymi. ZObaczymy ;D