Astoria czekała już na mnie, kiedy pojawiłam się w
kawiarni. Siedziała tyłem od wejścia, jej rozpuszczone blond włosy rozsypały
się miękko na ramionach i plecach. Długimi paznokciami w kolorze głębokiego
fioletu postukiwała o blat. Gdy zbliżyłam się do niej, wpadłam w
charakterystyczną, słodką aurę wytworzoną z jej perfum. Nie były brzydkie. Ale
ja pozostawałam zwolenniczką delikatnych, subtelnie dozowanych zapachów, a nie
takich wypełniających całe pomieszczenie.
- Dzień dobry, pani Malfoy – powiedziałam.
Poderwała się z gracją i uścisnęła mi dłoń na
powitanie.
- Dzień dobry. Ale może przejdziemy na „ty”? Mów mi
Astoria.
- Hermiona.
Usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Po raz kolejny moją
uwagę przykuły jej nienaturalnie długie i gęste rzęsy. Były piękne.
Zamówiłam dla nas dwie zielone herbaty, mam
nadzieję, że nie masz nic przeciwko?
- Nie, skądże. – Pokręciłam głową. A miałam nadzieję
na kubeł mocnej, porządnej kawy. Na przykład z sosem czekoladowym i grubą czapą
z bitej śmietany. Mmm… Astoria pewnie zamówiłaby bezkofeinową na mleku sojowym,
ryżowym, kokosowym, koniecznie odtłuszczonym czy nie wiadomo jakim innym
wymyśle. Dbała o linię. Chociaż teraz, kiedy jest w ciąży, nie za dużo jej to
da, odnotowałam ze złośliwą satysfakcją.
Astoria była drobna. Założyła sweter oversize w
błękitnym kolorze, który ładnie komponował się z jej jasnymi włosami i
niebieskimi oczami, ale wydawała się w nim jeszcze szczuplejsza niż w rzeczywistości,
niemal wątła.
Poczułam się grubo. I zdecydowałam, że nie domówię
do herbaty żadnego ciasta, chociaż jeszcze przed chwilą miałam na to ochotę.
- Draco przekazał mi, że chciałaś ze mną porozmawiać.
Jej dłonie spoczywały płasko na stole. Mogłam się
dokładnie przyjrzeć jej wszystkim drogim pierścionkom.
- Tak. – Odrzuciłam włosy do tyłu. Specjalnie na
rozmowę z Astorią zostawiłam je rozpuszczone. Spływały lokami na ramiona. –
Dziękuję – powiedziałam do dziewczyny, która przyniosła nam herbatę.
Sięgnęłam po cukier. Astoria siedziała nieruchomo.
Świadoma jej świdrującego spojrzenia, wsypałam dwie łyżeczki do herbaty.
Patrzyła na mnie wyczekująco, więc zebrałam wszystkie swoje siły.
- Charakter mojej pracy z twoim mężem jest… no cóż,
jaki jest.
- To znaczy?
Zamieszałam herbatę zgodnie ze wskazówkami zegara, a
później w przeciwnym kierunku.
- To znaczy, że spędzamy razem dużo czasu, i to nie
tylko w biurze. Chciałabym się upewnić, że nie masz nic przeciwko temu.
Wzruszyła ramionami.
- Draco jest dyrektorem już dłuższy czas. Wiem, na
czym polega praca jego asystentki.
To nawet nie była odpowiedź na moje pytanie!
Odchrząknęłam.
- Nie wątpię. Odniosłam jednak wrażenie, że nie
jesteś tym zachwycona.
Roześmiała się pięknym, dźwięcznym śmiechem, takim
jakby wystudiowanym, a już na pewno nie obejmującym jej oczu.
- To chyba normalne, że jestem nieufna wobec każdej
kobiety, która zbliży się do mojego męża, złotko. – Na kilka sekund uścisnęła
moją leżącą na stole dłoń. Jej palce były chłodne. Objęła nimi gorący kubek. –
Jakbyś się czuła na moim miejscu?
- Szalałabym z zazdrości. – Uśmiechnęłam się blado.
– Nie dopuściłabym do tego, żeby mąż pokazywał się na oficjalnych
uroczystościach z asystentką zamiast ze mną.
Zamilkłam, uświadamiając sobie, co ja takiego
powiedziałam. Zabrzmiało to niestosownie i oskarżająco. Popatrzyłam w zimne
oczy Astorii. Słodka woń jej perfum wydała mi się zbyt mdląca, zbyt nachalna.
Uśmiechnęła się do mnie chłodno.
- A ja mu ufam – odparła. Upiła łyk herbaty. – Poza
tym te wszystkie bankiety i spotkania są, jak pewnie zauważyłaś, bardzo nudne.
Naprawdę nie ma powodu, żebym zaprzątała sobie tym głowę.
Kręciłam się w kółko. Draco powiedział, że Astoria
nie chce mu towarzyszyć. Astoria powiedziała, że nie chce mu towarzyszyć. A ja…
a ja wciąż czułam, że to dziwne, i pokręcone, i że coś mi tutaj nie pasuje.
Gdybym ja była jego żoną…
Ale nie jesteś.
- Czyli nie masz zupełnie nic przeciwko temu, że
jadę z nim na Malediwy?
Astoria zbladła. Bardzo się starała, żeby nic po
sobie nie pokazać, ale wyraźnie widziałam, że poczuła się nieswojo.
- Na Malediwy – powtórzyła po mnie. Odchrząknęła i
uśmiechnęła się krzywo. – Nie. Nie mam nic przeciwko. Pamiętam, że Draco mówił
mi coś… to za dwa tygodnie, tak?
Strzelała na ślepo. Nic nie wiedziała, byłam tego
pewna. I odczułam dziwną, chorą satysfakcję. A masz, Astorio.
- Za trzy. Poczułam się trochę dziwnie, no bo jednak
ślub szefa to nie jest powód, żeby zabierać asystentkę, prawda? Jestem prawie
pewna, że na zaproszeniu widnieje twoje imię. – Zamknij się, Hermiono, jesteś nieuprzejma. Nie potrafiłam się
pohamować. Byłam jak tir, staczający się z góry bez hamulców. Nabierałam
rozpędu. – Ale może rzeczywiście, w twoim stanie to dobry pomysł, żeby zostać.
- W moim stanie?
Zamrugała. Spojrzałam wymownie na jej brzuch.
- Och. – Nachmurzyła się. – Miło, że tym też Draco
się z tobą podzielił.
Wytrzymałam jej spojrzenie. Pierwsza odwróciła
wzrok. Ha!
Co ja wyrabiam?, przebiegło mi
przez głowę. Przecież miałam opanować
sytuację, nie jeszcze bardziej zaognić. Mój wzrok mimowolnie powędrował do
obrączki na jej palcu serdecznym, siostrzanej do tej, którą nosił Draco. Dwa
lata temu ich nie mieli. Nieszczęśliwy wypadek Draco zbliżył ich do siebie, jak
to czasem następuje w związkach. Ratując mu życie, wepchnęłam go w ramiona
Astorii.
- Moje gratulacje – mruknęłam, z trochę zbyt dużym
opóźnieniem. Kiwnęła głową na znak, że przyjęła moje słowa do świadomości. Nie
zamierzała mi podziękować. Podniosłam swój kubek do ust. Chwilę rozkoszowałam
się dotykiem ciepłej, aromatycznej pary owiewającej moją twarz. Była taka
przyjemna.
To bez sensu. Co ja sobie wyobrażałam, że ja i
Astoria siądziemy nad kawką, poplotkujemy i dojdziemy do jakiegoś porozumienia?
Tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że mnie nie lubi i nigdy nie polubi.
Celowo czy nie, byłam jej rywalką. Choć co to za konkurencja dla fantastycznej
Astorii!
- Wiesz, zaimponowałaś mi. – Astoria rozsiadła się w
końcu wygodniej i nie wyglądała już, jakby połknęła kij od miotły. W jej oczach
zobaczyłam coś cieplejszego, akurat wtedy, gdy już skazałam spotkanie na
straty. – Większość asystentek Draco? Mizdrzenie się i pindrzenie na porządku
dziennym. Miałam ich dość. Wyeliminowałam je jedna po drugiej. Ale ty? Jesteś
mądra, zdolna, inteligentna… na tyle inteligentna, żeby się do niego nie
dobierać, prawda?
Obdarzyła mnie kurtuazyjnym uśmiechem. Przełknęłam
ślinę. Taka ociekająca słodyczą wydała mi się jeszcze niebezpieczniejsza.
- Oczywiście – odparłam. – To tylko praca. Draco
jest moim szefem.
Wmawiaj to sobie
dalej,
odezwał się irytujący głos w mojej głowie. Pogoniłam go gdzie pieprz rośnie.
- W takim razie cieszę się, że sobie to
wyjaśniłyśmy.
Wcale nie byłam tego taka pewna.
* * *
Wiadomość o chorobie taty była dla nas wszystkich
szokiem. Skrzętnie ukrywał przed nami, że źle się czuje, albo bagatelizował
swoje objawy. Długo obwiniałam się o to, że niczego nie zauważyłam, ponieważ
nie było mnie przy nim. A przecież studiowałam medycynę i pracowałam w
szpitalu. Mugolskie przysłowie mówi: „Szewc bez butów chodzi”. Ja nie zauważyłam, że mój najukochańszy tata
jest chory, choć próbowałam zmniejszyć swoje poczucie winy, przypominając
sobie, jak prosiłam mamę, która opowiadała mi przez telefon, że tata znowu źle
się poczuł, żeby zaciągnęła go na badania. To nie działało.
A później było za późno. Diagnoza. Chemia. Tata nikł
w oczach. Codziennie przed snem płakałam w poduszkę, nie mogąc pogodzić się z
tym, że nie zareagowałam wcześniej. Bo byłam zajęta, zapracowana, bo sypiałam
po sześć godzin na dobę i ciągle się czymś martwiłam. Bo Ron mnie nie wspierał.
Te argumenty nie wystarczały.
Wzięłam się w garść. Uzbierałam całą potrzebną mi
wiedzę. Wyciągnęłam mnóstwo pieniędzy z konta i zrobiłam to, co musiałam –
pojechałam ratować mojego tatusia. Zrobiłam to, czego nie potrafili mugolscy
lekarze: spowolniłam gwałtowny postęp choroby, kolejne przerzuty. Dałam tacie
kilka lat życia więcej. Tylko kilka. Ta myśl zżerała mnie od środka.
Tato walczył dzielnie jeszcze zanim zdecydowałam się
na wyjazd do Zurychu. Nadal walczył, gdy stamtąd wróciłam. Uśmiechał się,
doceniał życie. Kazał mi się sobą nie przejmować i nie zadręczać. Po wielu
miesiącach przeszłam nad tym do porządku dziennego, choć ciągły ucisk i
niepokój pozostał.
Później na głowę zwaliło mi się jeszcze więcej
problemów.
Jeszcze później poznałam Trevora, który dał mi
nadzieję na wyzdrowienie taty, a następnie brutalnie ją zdeptał.
* * *
Relacje między mną a Trevorem stały się
skomplikowane. To znaczy bardziej niż do tej pory. Z jednej strony byłam mu
wdzięczna za wynalezienie eliksiru, z drugiej wkurzona, że tak bardzo upiera
się przy decyzji Ministerstwa. Kto jak kto, ale ja wiedziałam dobrze, że przy
pracy nad lekiem nie zawsze przestrzegał prawa. A ja nie zamierzałam nikomu
paplać, że otrzymałam od niego dawkę, by uzdrowić mojego tatę. Uparł się i nie
rozumiałam dlaczego.
- Przecież ci zapłacę – powiedziałam nawet w pewnym
momencie. Pozostawał nieugięty. Nie mogłam pogodzić się z porażką.
- Przykro mi, że nie mogę nic w tej sprawie zrobić –
mówiła Lucy. – Trevor to debil.
Siedziałam właśnie przy swoim biurku w pracy i
zawiesiłam wzrok gdzieś w przestrzeni, wyszukując mocnych argumentów, które
mogłyby go przekonać. Drzwi do gabinetu Malfoya otworzyły się, przywołując mnie
do rzeczywistości. Spojrzałam na niego z koniuszkiem pióra w ustach,
oprzytomniałam i usiadłam prosto.
- Do roboty, Granger. – Uniósł sugestywnie brwi.
Prawdę mówiąc moje godziny pracy już się skończyły.
Głowiłam się nad tym, jak dotrzeć do prezesa tej głupiej korporacji, zajmującej
się strojami sportowymi, by w końcu zgodził się na współpracę. Moje myśli
uciekały jednak ciągle do Trevora i lekarstwa, a rozwiązanie problemu widziałam
tylko jedno… i nie mogłam się go podjąć.
Malfoy rozłożył się na kanapie dla gości. Potarł w
zamyśleniu podbródek.
- Powiedz mi, jak to możliwe, że niezadowolenie tego
idioty z zarządu rośnie wprost proporcjonalnie do sukcesów mojego działu?
Malfoy wciąż narzekał na tego mężczyznę. Jerome
Walter miał spore udziały i spory wpływ na decyzje zarządu. A teraz uwziął się
na Malfoya. Przynajmniej jego zdaniem.
- Nie podpadłeś mu czymś przypadkiem?
Skrzywił się.
- To było dawno temu. Ja i jego córka…
- Ugh! Stop!
Rzucił mi rozbawione spojrzenie.
- Granger, jestem żonaty. Powstrzymaj te sprośne
myśli. Hm, powiedzmy… że mieliśmy małą różnicę zdań. Polyanna poczuła się
urażona, obiecała też, że mnie zniszczy, i chyba próbuje to zrobić za pomocą
tatusia. - Prychnął. - Żałosne. Powiedz mi, Granger, czy takie groźby spełnia
się, chowając się za tatkiem?
- Co? - Słowo „tata” trochę mnie rozstrajało.
- Ziemia do Granger. Chyba za dużo ostatnio
pracujesz. I te cienie pod oczami? Zdradź mi, ten urlop, który jest ci
koniecznie potrzebny, poświęcisz na wizytę w spa?
Jego docinki, choć często mnie rozbawiały, tym razem
nawet nie potrafiły zirytować. Wszystko spływało po mnie jak po kaczce.
- Nie wzięłabym wolnego, żeby wylegiwać się w błocie
– odparłam.
- No tak. - Złożył ręce na piersi. - Nudna Hermiona
Granger na pewno udaje się na misję ratowania świata. Na przykład na protest
przeciwko złemu traktowaniu kangurów czy czegoś tam. Przecież w innym przypadku
nigdy w życiu nie poprosiłaby o wolne.
Patrzył na mnie wyzywająco. Nie chciałam podnieść
rzuconej przez niego rękawicy. Westchnęłam.
- Słuchaj, mówiłam już, że jadę do rodziców. Wszelkie
inne szczegóły nie są ci do niczego potrzebne.
- Dobra.
Zacisnął usta. Opuściłam wzrok na swoje dłonie.
Naprawdę nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale tuż obok nich na biurku
rozprysła się moja łza.
Malfoy prowadził jakiś monolog mający na celu mnie
ośmieszyć, a ja walczyłam ze łzami zbierającymi się w moich oczach. Było ich
mnóstwo i nie potrafiłam nad nimi zapanować. Łaskotały mnie w policzki i
lądowały na biurku – kap, kap, kap. Bałam się wykonać jakiś ruch w celu ich
wytarcia. Proszę, żeby tylko Malfoy się nie zorientował, żeby się nie
zorientował...
- ...i to akurat w momencie, kiedy… Granger? -
Zacisnęłam oczy. Usiadł na kanapie, pochylił się w moim kierunku, próbując
zajrzeć mi w twarz. Czułam na sobie jego palący wzrok. - Granger, ty płaczesz?
W odpowiedzi moim ciałem wstrząsnął szloch. Malfoy
poderwał się z kanapy i podszedł do mnie, wciąż mówiąc.
- Granger, ja nie chciałem… No, daj już spokój…
Wiesz, że gadam głupoty… - Stanął nade mną i najwyraźniej nie wiedział, jak ma
się zachować. Przestąpił z nogi na nogę i zaklął szpetnie. - Wiesz przecież
dobrze, że jestem trochę szorstki i… nie chciałem powiedzieć niczego… - Plątał
się w słowach. Gdybym nie była w takiej rozsypce, uznałabym to nawet za
zabawne.
Niepewnie położył mi dłoń na ramieniu i wykonał
dziwny ruch, coś pomiędzy poklepaniem a pogładzeniem. Zaczęło mi ciec z nosa.
Przepięknie. Pochyliłam się do torebki, by wydobyć z niej chusteczki.
Wydmuchałam hałaśliwie nos.
Właściwie nie mam pojęcia, dlaczego tak się
rozkleiłam. Może to nieznośne poczucie rozczarowania, którego tak często już w
życiu doznawałam. Tym razem nie potrafiłam się z tym pogodzić. Z moich oczu
ciągle spływały łzy, choć starałam się je powstrzymać.
Przecież już odbiłam się od dna. Nie powinnam znów
się tak czuć. To nie w porządku.
- Jak przestaniesz płakać, dam ci podwyżkę – dobiegł
mnie na wpół karcący, na wpół przejęty głos Malfoya. Parsknęłam śmiechem przez
łzy.
- Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – odchlipałam.
Moja pierś falowała śmiechem i szlochem. Usta nie wiedziały, czy wygiąć się w
górę, czy w dół. – I jesteś beznadziejnym pocieszycielem.
- Co mam robić? – Wzruszył ramionami. – Umiem być
dyrektorem i sprawnie zarządzać działem, wydawać polecenia, negocjować umowy,
opracowywać strategie i odnosić sukcesy. Ale kiedy przechodzi do kobiet… -
Pokręcił głową. – Jedna wielka zagadka.
Uśmiechnęłam się. Już się nie trzęsłam.
- Możesz paplać, rozpraszasz moją uwagę. I, na
litość boską, przestań mnie poklepywać po ramieniu jak jakiegoś konia. –
Natychmiast zabrał rękę. Usiadł na biurku. Teraz patrzył na mnie z góry.
- No, to o co chodzi? Domyślam się, że nie wprawił
cię w taki humor ten dupek od sportowych gatek.
O nie, zwierzanie się Malfoyowi to już lekka
przesada. Wstałam i zaczęłam porządkować papiery, prawie wyrównując poziom
naszego wzroku. Nienawidziłam, gdy patrzył na mnie z góry.
- Granger?
- Nie chcę o tym rozmawiać, okej?
Przytrzymał moją dłoń sięgającą po kolejny dokument.
Chcąc nie chcąc spojrzałam mu w oczy. Nasze twarze znalazły się zbyt blisko
siebie, było mi niezręcznie.
- Przed chwilą płakałaś. Nie pozbędziesz się mnie
tak łatwo. O co chodzi?
Zwiesiłam głowę. Nie mogłam uwierzyć, słysząc, jak
moje usta wypowiadają te słowa:
- Mój tata jest bardzo chory.
Zapadła cisza.
- Przykro mi. – Malfoy wzmocnił uścisk mojej dłoni. –
Co mogę zrobić?
Stanowczo zbyt blisko. Widziałam delikatne, złote
piegi na jego nosie i policzkach. Z daleka niemożliwe do dostrzeżenia. Było ich
mnóstwo.
- Nic – odparłam. – Ja też nie mogę nic zrobić.
- Na pewno jest jakaś możliwość… wystarczy pociągnąć
za sznurki, zapłacić…
Boleśnie przypomniałam sobie, że on pochodzi z
zupełnie innego świata. Takiego, w którym wszystko jest możliwe. Ale w tym
wypadku się mylił. Niemal wyrwałam dłoń spod jego dłoni i cofnęłam się, by
zwiększyć dystans pomiędzy nami. Pokręciłam głową.
- Nie. I naprawdę nie chcę o tym mówić.
Zapadła cisza. Byłam świadoma tego, że Malfoy
przygląda mi się i zastanawia się nad całą tą sytuacją. Nie powinnam była mu
niczego mówić. W pomieszczeniu atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można by ją
kroić nożem.
- Idę zrobić sobie kawę. Chcesz też?
Uciekłam najszybciej, jak było to możliwe. Dopiero w
cichej, sterylnej kuchni odetchnęłam. Wyglądało na to, że tylko my dwoje z
całego działu postanowiliśmy zostać po godzinach. Gabinety i korytarze, które
mijałam, były opustoszałe. Czekając, aż ekspres wypluje z siebie kawę,
zagapiłam się w okno.
Wiedziałam, co muszę zrobić dla taty. Trevor nie
chciał się zgodzić na udostępnienie mi eliksiru. Musiałam więc go wykraść. Było
mi niedobrze na samą myśl o tym, w końcu zawsze brzydziłam się uczynkami
niezgodnymi z prawem i sumieniem. Nie widziałam innego wyjścia. Wolałam żyć z
myślą, że zniżyłam się do kradzieży, niż z taką, że nie zrobiłam tego, by
uratować tatę.
- Jesteś głodna?
Aż podskoczyłam na dźwięk głosu Malfoya. Na policzki
wpełzła mi czerwień zażenowania, zupełnie jakby przyłapał mnie na czymś niedozwolonym.
Odwróciłam się szybko do ekspresu i podstawiłam pod niego drugą filiżankę. Jak
na zawołanie zaburczało mi w brzuchu. Z tego całego zaabsorbowania lekarstwem i
„dupkiem od sportowych gatek”, zupełnie wyleciało mi z głowy jedzenie.
- Trochę – odparłam niezgodnie z prawdą.
Uświadomiłam sobie, że umieram z głodu.
- Może być pizza? Jak to się… A! – Kiedy na niego
spojrzałam, walczył z ulotką pizzerii. Nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu.
- Poczekaj, daj mi to…
- Dam sobie radę! O, havanana…
- Chyba havana.
- Chyba śnisz.
Dwie godziny później siedzieliśmy na kanapie. Pomiędzy
nami leżał ogromny karton z resztkami pizzy, której żadne z nas nie potrafiło w
siebie wmusić. Czułam, że mój brzuch zaraz pęknie. Nie miałam najmniejszej
ochoty już nigdy wstawać z tej kanapy.
- A pamiętasz, jak Finnigan raz po raz powodował
wybuch kociołka? – pytał Malfoy. Zaśmiałam się razem z nim. Mój przepełniony
żołądek zaprotestował bólem.
- Tyle razy mu tłumaczyłam, że należy przestrzegać
kolejności dodawania składników, a on nadal swoje. – Pokręciłam głową z
niedowierzaniem. – Byłoby prościej, gdyby ludzie raczyli słuchać moich rad.
- Och, no tak, teraz już rozumiem, czemu zostałaś
uzdrowicielką. – Zrobił pauzę, budując napięcie. – Wszystko po to, żeby móc
bezkarnie rozkazywać pacjentom i nazywać to „zaleceniami lekarskimi”.
Nawet ja zaśmiałam się z jego słabego żartu, choć
zrobiło mi się trochę przykro. Czy naprawdę ludzie odbierali mnie jako sztywniarę?
- Potrafię być zabawna, wiesz – powiedziałam,
podążając za swoimi myślami. – Kiedyś, jeszcze w Hogwarcie, ukarałam Rona za
romansowanie z Lavender zgrają wściekłych ptaszków. Kiedy już ochłonął i
przeszła mu złość… oraz Lavender! Zaśmiewał się do rozpuku.
Malfoy nie wyglądał na zachwyconego. Jego mina
wyrażała raczej politowanie.
- Granger, jeśli to uważasz za super zabawne, to
naprawdę jesteś najnudniejszą osobą, jaką znam.
Nie chciałam być nudna w jego oczach. Podjęłam
kolejną próbę.
- No dobrze, to co powiesz na to… Kiedy robiłam
Ronowi kanapki, lubiłam dodawać im buźki. Oczy z oliwek, nos z ogórka, uśmiech
z papryki… takie różne. Albo talerz owoców! Oczy to plasterki ananasa, włosy z
plastrów arbuza, nos z kiwi, bananowy uśmiech…
Pokręcił głową. Na jego twarzy gościł uśmiech, w
oczach widziałam coś ciepłego, co sprawiało, że aż się roztapiałam.
- Jesteś szalona, Granger. Zdajesz sobie sprawę, jak
bardzo trzeba być pokręconym, żeby… - Urwał, a po chwili zorientowałam się
dlaczego. Z korytarza dochodził nas stukot obcasów, zbliżający się z każdą
chwilą. Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia. Zerknęłam jeszcze na zegarek
ścienny, wskazujący godzinę dwudziestą, omiotłam spojrzeniem idealnie
wysprzątane biurko, sosy i papierki zalegające na stoliku, prawie puste pudło
pizzy, nasze porozrzucane po podłodze buty. W progu stanęła Astoria, a ja
poczułam, jak lodowaty ciężar wpada mi wprost do żołądka.
Nie wyglądało to najlepiej.
W zasadzie wyglądało to tragicznie.
Astoria przystanęła, złożyła ramiona na piersi i
uniosła wysoko brwi. Niczym fala, dotarł do mnie zapach jej słodkich perfum –
najpierw delikatnie, jakby zapowiedź na horyzoncie, później uderzył z całą
mocą. Patrzyła prosto na Malfoya.
- To tak pracujesz do późna, kochanie? – spytała
przesłodzonym głosem.
- Astorio, skarbie.
Malfoy z twarzą pokerzysty podszedł do żony i
pocałował ją w policzek. Miałam wrażenie, że strasznie głośno oddycham, więc
starałam się nabierać i wypuszczać powietrze jak najciszej. Najgorsze było to,
że wiedziałam, iż nie robiliśmy niczego niewłaściwego, a jednak paliło mnie
poczucie winy.
To mój szef.
Jestem jego asystentką. Pomagam mu w pracy, nic więcej…
Czy aby na pewno? Mój wzrok padł na karton pizzy,
uwalniający charakterystyczny, przyjemny aromat ciepłego ciasta, sera i
dodatków.
- Zgłodnieliśmy, pracując. Masz ochotę na pizzę?
Trochę jeszcze zostało – trajkotał Malfoy.
Skompletowałam swoje buty. Wstałam z kanapy i
wygładziłam spódnicę. Uniosłam dumnie głowę, uśmiechnęłam się przyjaźnie. To
najwyższy czas, żebym wróciła do domu.
- Ja już pójdę – powiedziałam. Chwyciłam płaszcz i
torebkę. W drzwiach spojrzenia moje i Astorii się skrzyżowały. Gdyby wzrok mógł
zabijać, już padłabym martwa. Rzuciłam szybkie pożegnanie i uciekłam stamtąd
jak tchórz.
Nie zniknęłam jeszcze na dobre, kiedy dobiegł mnie
syk Astorii. Nie mogłam zrozumieć słów. Nie chciałam zostawiać go z nią. Dlaczego się z nią ożenił? Dlaczego
nie mógł być sam? Wszystko byłoby o wiele prostsze.
To znaczy co
„wszystko”?
* * *
Egzaminy na uzdrowiciela zdałam śpiewająco. Wciąż
nie mogłam uwierzyć w te wszystkie „wybitne” na moim arkuszu. Zerkałam na nie
raz po raz, tak jakby w którymś momencie miały zniknąć. Tak się jednak nie
działo. Wypełniający mnie balonik szczęścia rósł z każdą chwilą.
Harry, Ron i Ginny wydali na moją cześć
zaimprowizowane przyjęcie. W salonie Potterów rosły góry sałatek, chipsów,
ciast i ciasteczek, wraz z kolejną przybywającą osobą. Zaprosili mnóstwo
naszych znajomych z Hogwartu, pozostałych Weasleyów, a nawet moich
współpracowników z Munga. Kilkoro z nich odmówiło, gdyż nie pozwalała im na to
praca lub inne obowiązki, ale byłam zdumiona, jak wielu zdołało się pojawić.
Nawet sama Agnes Thornton poświęciła mi kilka minut
ze swojego życia. Odnalazła mnie w kącie, sączącą razem z Ginny szampana, i
poprosiła na kilka słów na osobności.
- Moje gratulacje – powiedziała po raz kolejny,
kiedy otulone kurtkami wyszłyśmy na balkon. Wyglądała na zmęczoną, ale
uśmiechała się szczerze. – Oczywiście rozmawiałam już z dyrekcją szpitala,
zgodzili się na zatrudnienie cię w charakterze pełnoprawnego uzdrowiciela.
Aż pisnęłam i rzuciłam się jej na szyję.
- Dziękuję, dziękuję! – wykrzykiwałam.
- Zarobki początkowo nie będą wysokie, ale myślę, że
bardzo szybko dostaniesz podwyżkę. Jesteś niezwykle utalentowana, sumienna i
wróżę ci niesamowitą przyszłość.
Szampan i dobre nowiny huczały mi w głowie.
Podskakiwałam jak nastolatka na koncercie swojego idola. Czułam się tak, jakby
moje żyły zamiast krwi wypełniały bąbelki od szampana. Byłam jak
naelektryzowana.
Jeszcze długo po tym, jak pani Thornton opuściła
przyjęcie, wychylałam się przez balkonową barierkę i szczerzyłam zęby w
uśmiechu. Właśnie taką znalazł mnie Ron. Objął mnie od tyłu, przyprawiając o
palpitacje serca.
- Przestraszyłeś mnie! – zaprotestowałam i odwróciłam
się w jego objęciach.
Kilka tygodni starania się o przebaczenie Rona
zaskutkowało tym, że znów byliśmy szczęśliwi. Choć miałam na głowie naukę do
egzaminów i ogrom pracy w Mungu, zawsze czekał na niego ciepły posiłek i dobre
słowo z mojej strony. Kochaliśmy się częściej niż kiedykolwiek wcześniej, w
różnych miejscach i różnych pozycjach, o jakich nawet mi się nie śniło. W końcu
byliśmy szczęśliwi.
- Kochanie, zamarzniesz. Masz lodowate ręce. –
Uniósł moje dłonie do ust i ucałował zgrabiałe palce, nie spuszczając wzroku z
moich oczu.
- Dostałam tę pracę, Ron – wypaliłam. – Jestem
uzdrowicielką! To już oficjalne!
- Bardzo się cieszę.
Przytulił mnie, ale okazał trochę mniejszy
entuzjazm, niż się spodziewałam. Odsunęłam się na odległość wyciągniętej ręki.
- Ron? Marzyłam o tym.
Utrzymywał na ustach przyklejony uśmiech. W jego
oczach widziałam niezadowolenie. Nie mogłam w to uwierzyć. Chciałam spytać
prosto z mostu, o co znowu, do jasnej ciasnej, mu chodzi, ale nie chciałam psuć
atmosfery między nami.
- Po prostu myślałem, że teraz spędzimy trochę
więcej czasu razem? – Na końcu zdania czaiło się zapytanie. Uśmiechnęłam się.
- Głuptasku. To, że dostałam pracę, nie oznacza, że
nie będę już miała czasu dla ciebie.
- No tak, ale… - Uszy mu poczerwieniały. – Wiesz… To
zawsze inaczej, jak kobieta opiekuje się domem, rodziną…
- Nie, nie, poczekaj. – Oparłam ręce na biodrach.
Bąbelki we mnie stopniowo pękały. Obiecałam sobie, że nie dam się wyprowadzić z
równowagi i nie pozwolę na zepsucie mojego dnia. – Rozmawialiśmy już o tym,
Ron. Jeszcze za wcześnie na dzieci i za wcześnie na to, żebym zrezygnowała ze
swojej szansy, z robienia tego, co kocham. Rozmawialiśmy
o tym – powtórzyłam z naciskiem.
- Harry i Ginny są szczęśliwi – powiedział, jakby to
był najlepszy argument na świecie. – Planują kolejne dziecko. Może ja też tego
chcę?
Zacisnęłam usta, powstrzymując słowa cisnące się na
język. Jesteś szowinistyczną świnią, Ron.
Nie dopuszczasz do siebie myśli, że kobieta może coś osiągnąć, że chce się
rozwijać. Że może robić karierę, zamiast gotować dwudaniowe obiady, na dodatek
z przystawką i deserem, w międzyczasie doglądając piątkę plączących się pod
nogami dzieci i piorąc twoje brudne skarpetki. Myślałam, że mnie znasz, że
wiesz, co dla mnie jest ważne. Myślałam, że bierzesz mnie na poważnie. Nie
powiedziałam tego, tylko patrzyłam na niego w milczeniu, próbując przekazać mu
to wszystko bez słów.
- Kiedyś byłeś dumny z moich osiągnięć – rzuciłam
tylko pogodnym tonem.
- Kiedyś byliśmy w Hogwarcie – odparł. Tak jakby
skończenie szkoły miało równocześnie zakończyć moją „błazenadę”. Nie mogłam
uwierzyć, że tak mało o mnie wiedział i tak mało rozumiał.
- Wiesz co? Nie będę o tym z tobą teraz rozmawiać.
Dzisiaj jest mój dzień i zamierzam dobrze się bawić.
Zostawiłam go samego na balkonie i wróciłam do
salonu, wpadając w centrum zainteresowania moją osobą. Cały wieczór Ron rzucał
mi pełne wyrzutu spojrzenia, ale starałam się nie zwracać na niego uwagi. Przejdzie mu, myślałam sobie.
Przekonywałam samą siebie, że coś go po prostu ugryzło. Przecież wiele razy
mówił mi, że jestem najinteligentniejszą osobą, jaką zna, zwłaszcza w
momentach, gdy ratowałam mu tyłek. Musiał mieć świadomość tego, że nie może
mieć mnie tylko dla siebie. Że inni ludzie też mnie potrzebują, a to daje mi
satysfakcję i szczęście.
Tej nocy spał na kanapie.
* * *
Po powrocie z pracy nie czułam się najlepiej. Falami
opanowywało mnie mdlące poczucie winy – po pierwsze z powodu tego, co
zamierzałam zrobić, po drugie z powodu Malfoya. Na przywitanie Trevora, który
przemknął z kawą z kuchni do swojego pokoju, odpowiedziałam tylko
niezrozumiałym mruknięciem. Wbijałam wzrok w jego plecy, w duchu wykrzykując
swoje żale. Lucy pracowała.
Zadzwonił telefon, więc go odebrałam. Nie sądziłam,
by Trevor się do tego palił.
- Chciałem tylko się upewnić, że wszystko u ciebie w
porządku – powitał mnie głos Malfoya, na którego dźwięk przeszły mnie ciarki.
Wyszczerzyłam się do słuchawki jak głupi do sera.
- A co miałoby nie być w porządku? – spytałam.
- Odprowadziłbym cię, gdyby nie Astoria. –
Wyczuwałam w jego głosie nutkę niezadowolenia.
- Hej, umiem sama wrócić do domu! – zaprotestowałam.
Westchnął.
- Jest późno, ciemno, a ja zatrzymałem cię dłużej w
pracy. Należała ci się eskorta.
- Dobra, dobra – przerwałam mu. – Lepiej powiedz mi,
czy Astoria dała ci popalić.
Zamilkł na chwilę, a następne słowa wypowiedział
ściszonym głosem, jakby z wahaniem.
- Powiedziałaś jej o Malediwach?
Nie tego się spodziewałam. Wyobraziłam go sobie –
stojącego w jakimś ogromnym holu ze słuchawką przy uchu, rozglądającego się,
czy jego żona przypadkiem nie nadchodzi. Miał idealnie ułożone włosy, na powrót
ciasno zawiązany krawat, stał prosto i sztywno, jak rasowy biznesmen.
- Tak. Myślałam, że wie.
Znów westchnął.
- Nie wiedziała.
- Domyśliłam się.
Dzieliło nas wiele kilometrów, a razem z nimi cisza.
Słyszałam tylko jego oddech, on zapewne też słyszał mój. Nie było mi
niezręcznie, a raczej… czułam się spokojniej, jakkolwiek dziwnie mogło to
brzmieć. Jego obecność była namacalna.
W końcu odchrząknął.
- Muszę kończyć. Widzimy się jutro, tak?
Kiwnęłam głową. Później zdałam sobie sprawę z tego,
że on tego nie widzi, ale kiedy wydobyłam z siebie głos, towarzyszył mi już
tylko sygnał urwanego połączenia.
Wyjrzałam przez okno. Zobaczyłam samotnego,
zakapturzonego człowieka, opartego o przeciwległy budynek. Zdawało mi się, że
patrzył na mnie, i poczułam nagły, niewytłumaczalny niepokój, ale już po chwili
odszedł i zniknął za rogiem.
* * *
Trevor praktycznie nie opuszczał pokoju. Dopiero
teraz zdałam sobie z tego sprawę, jak ciężko zastać jego pokój pusty. Do
łazienki wychodził sporadycznie i na krótko. Nie chciałam włamywać się tam,
kiedy gotuje coś w kuchni, która znajdowała się bardzo blisko. Wszystko
wskazywało na to, że w ciągu kilku ostatnich dni wyszedł tylko do Ministerstwa,
żeby opatentować swój wynalazek.
Kończył mi się czas. Musiałam wymyślić coś innego,
coś z użyciem magii. Było mi przykro z tego powodu i naprawdę nie miałam ochoty
robić krzywdy Trevorowi. To jedyne wyjście.
Zdecydowałam się na eliksir nasenny. Z bólem serca
weszłam do kuchni, gdy przygotowywał standardową, wieczorną kawę. Małą fiolkę
schowałam w kieszeni swetra, ubranego na piżamę. Uśmiechnęłam się przyjaźnie.
- Jak długo jeszcze zostaniesz w Londynie? –
zagaiłam rozmowę.
Obrócił się na dźwięk mojego głosu, wyglądał jak
przestraszone zwierzątko. Musiałam wytrącić go z głębokiego zamyślenia. Jego
oczy były zaczerwienione i podkrążone. Pomyślałam, próbując zmniejszyć wyrzuty
sumienia, że tak naprawdę przyda mu się kilka godzin spokojnego snu.
Zanim odkryje, co zrobiłam.
- Nie wiem – odpowiedział. – Na razie nie zamierzam
nigdzie wyjeżdżać.
Przeczesał włosy dłonią, odgarniając je do tyłu.
Naprawdę wyglądał na zmęczonego.
Różdżkę miałam ukrytą w rękawie. Gdy się odwrócił,
rzuciłam na niego szybkie zaklęcie konfundujące. Zachwiał się, a ja zacisnęłam
powieki. Ile razy w życiu użyłam tego zaklęcia? Za każdym miałam ogromne
wyrzuty sumienia. Oczywiście jeśli nie chodziło o samoobronę, a o zrealizowanie
własnych celów.
Kiedyś skonfundowałam Cormaca McLaggena, by
umożliwić Ronowi dostanie się do drużyny quidditcha. Wmawiałam sobie, że cel
uświęca środki i że postąpiłam dobrze, że McLaggen to pyszałkowaty, zbyt pewny
siebie ślimak i nie zasłużył na pozycję obrońcy. Wynajdywałam setki powodów,
dlaczego moje postępowanie było słuszne. Nie przyćmiewało to najgłębiej
schowanej we mnie pobudki – po prostu go nie lubiłam. Wstydziłam się za siebie.
Z Trevorem było jeszcze trudniej. Trevora lubiłam i
darzyłam szacunkiem i nie chciałam działać na jego niekorzyść, nie chciałam go
oszukiwać ani do niczego zmuszać. Zawahałam się. Wzięłam głęboki wdech, później
długi wydech, próbując zagłuszyć sumienie.
- Ups. – Trevor zaśmiał się, kiedy uderzył bokiem o
stół. Zaczął go przepraszać, a ja wykorzystałam szansę. Wlałam kilka kropel
eliksiru słodkiego snu do jego kubka, później cofnęłam się, nim zdążył
zauważyć, że w ogóle się ruszałam.
Szczęka bolała mnie od uśmiechu. Miałam wrażenie, że
z minuty na minutę przeradza się on w grymas. Trevor otrząsnął się z
zamroczenia i skrzywił się.
- Ale jestem zmęczony! – Przyjęłam jego
usprawiedliwienie delikatnym skinieniem głowy. Uniósł kubek z kawą, jakby
wznosił toast. Okulary na jego nosie były przekrzywione, co zdawało się mu nie
przeszkadzać. Wyszedł z kuchni. W skupieniu nasłuchiwałam jego kroków, trzasku
zamykanych drzwi do pokoju, a później chaotycznej krzątaniny. Usiadłam przy
stole, złożyłam dłonie przed sobą.
Dochodziła dziesiąta.
Czas rozwlekał się jak kłębek wełny, długą, kolorową
nitką oplatając mój umysł. Uwięzione myśli szarpały się na wszystkie strony,
rozciągały i urywały. Nie mogłam żadnej z nich przyjrzeć się na dłużej. Miałam
wrażenie, że zaraz wybuchnie mi głowa.
Minęło pięć minut. Dziesięć. Wciąż słyszałam
Trevora. Może jeszcze nie spróbował kawy. Eliksir powinien wywrzeć
natychmiastowy skutek. Może nigdy jej nie wypije.
Po piętnastu minutach zapadła cisza.
Po następnych trzydziestu było już po wszystkim.
Zamknęłam drzwi, zaciskając dłoń na rączce walizki.
Idę do ciebie,
tato.
Oczywiście: jak zawsze zachwycasz rozdziałem :).
OdpowiedzUsuńNapięcie między Astorią i Hermioną było niesamowicie wyczuwalne i namacalne. Widać, ze Astoria nie przepada za Mioną i na odwrót. Na pewno czuje się niekomfortowo i jest pełna nieufności, bo w końcu kto by się nie czuł, mając świadomość, że mąż więcej czasu poświęca swojej sekretarce niż jej... Niestety, to przykre, ale potrzebne do tego by w końcu pojawił się już w pełni rozwinięty wątek dramione! Jestem niesamowicie ciekawa jak wszystko dalej się potoczy....:)
Retrospekcja Hermiony z początku wydawała się optymistyczna i pełna dobrej energii, ale z czasem okazała się pełna to przygnębienia i smutku. Osobiście nie potrafię znieść mężczyzn, którzy podcinają kobietom skrzydła, a Ron właśnie to robił. Naciskał, choć jeśli autentycznie ją kochał, powinien dać czas na spełnienie jej marzeń i pozwolić jej się samorealizować.
Mam wrażenie, że tym tajemniczym mężczyzną na ulicy, którego zobaczyła Hermiona był Draco :). Nie powiem, taki obrót sprawy wyjątkowo by mnie usatysfakcjonował ;). Oczywiście sama końcówka jest budująca napięcie i wzmacniająca ciekawość. Jestem pełna obawa, ale mam nadzieję, że lekarstwo Trevora pomoże tacie Miony, a nie na odwrót...
Cóż, czekam na kolejny rozdział. Życzę wiele czasu na pisanie i dużo weny!
Pozdrawiam serdecznie,
Charlotte
To jest przerażające i bardzo smutne, że istnieją takie związki, gdzie jedna osoba drugiej ciągle tylko rzuca kłody pod nogi, nawet czasem nieświadomie. Związek to powinno być wspieranie się nawzajem i dodawanie sobie skrzydeł, dlaczego tyle ludzi tkwi w czymś, co tak nie działa? :/ Ostatnio mam wrażenie, że otaczają mnie sami ludzie, którzy tylko narzekają, "a bo mój to... a mój... a ten mój to juz w ogóle...". Może stąd moje rozgoryczenie przelewane na biednego Rona.
UsuńDziękuję i pozdrawiam serdecznie :)
<333
OdpowiedzUsuńCzytając o spotkaniu Hermiony z Astorią aż się zestresowałam! :) Również zaczyna mnie zastanawiać ta dziwna małżeńska relacja Malfoyów. Być może to sugestia Hermiony (a raczej Twoja :p), ale noo... coś tu nie gra. Mam nadzieję, że niedługo więcej się wyjaśni.
Nie mogę się doczekać tego wyjazdu na Malediwy!
Draco rzeczywiście jest dość żałosny w obyciu z kobietami xD Ciekawe, że nie może się od nich opędzić. Zimny drań zawsze w cenie :p
Ehh. Nadal nie mogę jakoś strawić tej relacji Ron-Hermiona. Hehe. Nawet pomimo naszych, tak długich już, dyskusji na ten temat. Ilekroć czytam owe wspomnienia rodzi się we mnie wewnętrzny bunt. Nadal wydaje mi się, że Ron jest tu sztampowym przedstawicielem "męskich szowinistycznych świń", których w rzeczywistości nie ma. Ale może żyję w wyidealizowanym świecie :p Nieważne. Jestem w stanie to przeżyć tylko po to, żeby Hermiona była obecnie singielką, a opowiadanie miało sens :D
Czekam z niecierpliwością na następny rozdział i życzę Ci dużo weny! :)
Hm... myślę, że żyjesz w wyidealizowanym świecie :D Tzn. może jest trochę przesadzone zdanie "kobieta powinna zajmować się tylko i wyłącznie domem i dziećmi", osobiście nie spotkałam takiego, który otwarcie to mówił (chyba że się z tym ukrywa). Uznałam jednak, że Ron ma świetny wzór z domu i może za nim podążać, czemu nie? Jest trochę prawdy w tym, że szukamy nawet podswiadomie osoby podobnej do rodzica przeciwnej płci. Może Ron po prostu nie zauważył, że Hermiona nie jest tak miłą, ciepłą osobą, jak jego mama, i wydaje mu się, że on z niej taką zrobi? Może oni nie zakochali się w sobie, ale w swoich wyobrażeniach na temat tej drugiej osoby? W końcu zaczęli być ze sobą jako 17-latkowie, nie chcę tutaj przesadzać, bo są związki, które dobrze funkcjonują i są świetnie dobrane, ale mnostwo osób w tym wieku to jeszcze dzieci i nie wiedzą świadomie czego chcą od zycia i drugiej osoby.
UsuńAch, ale się rozpisałam, i mogłabym tak filozofować jeszcze bardzo długo. Zamiast pisac. A pisanie to jednak sprawa priorytetowa i trzeba popchnąć to opowiadanie do przodu!
Dziękuję za Twój komentarz, to odświeżające poznać Twoją perspektywę. Zmusza mnie zawsze do zastanowienia i bronienia swojego zdania jak lwica :D
jakoś Molly nie kojarzy mi się z miłą i ciepłą osobą ;D ale zgadzam się, że Ron wyniósł z domu konkretny wzór, którego chce się trzymać - jest to bardzo częste, dlatego przed ślubem trzeba rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Ustalać granice i priorytety. Z mężem przed ślubem wiele rozmawialiśmy, zgodziliśmy się na konkretny "model" rodziny, a w praniu i tak wyszło jak wyszło i niestety wpływy teściowej trochę krwi mi napsuły ;)
UsuńWydaje mi się, ze Ron kochał Hermionę tylko w życiu oczekiwał czegoś innego niż ona, żadne z nich nie było złe, po prostu zabrakło komunikacji ;) Ale to tylko takie moje gdybania :) PISZ! Wlazłam i myślałam, ze jest już kolejny rozdział a tu nic i muszę czekać do piatku! ;D
Yhm, może źle to ujęłam w słowa. Molly to taka strażniczka domowego ogniska, w takim sensie miła i ciepła, że obdarza ludzi troską i miłością, a że pokrzyczy i się podenerwuje to już inna sprawa :)
UsuńMożliwe, że zabrakło komunikacji. Możliwe, że każdy związek jest do odratowania (nie mówię tu o relacjach, w które wchodzi alkohol, przemoc, brak poszanowania drugiego człowieka itd., tylko o takich związkach, które po prostu "nie wychodzą"). Ach no i nie mówię od razu, że każdy związek jest wart ratowania. Ale mnóstwo ludzi rozstaje się przez głupoty, których można było uniknąć, a zamiast walki następuje całkowita rezygnacja.
Chociaż z drugiej strony wierzę też w przeznaczenie, i że wszystko w życiu dzieje się z jakiegoś powodu, więc nie chcę się mieszać za bardzo :D
Hmm. Tak, być może żyję w wyidealizowanym świecie, ale bardziej wydaje mi się, że to jest po prostu pewne uproszczenie(te "szowinistyczne męskie świnie). Nawet gdyby mężczyzna oczekiwał, że kobieta zajmie się domem to niekoniecznie musi to wynikać z jego złych intencji. W zasadzie nie ma w tym chyba nic aż tak złego :p I czy serio w dzisiejszym świecie istnieją faceci, którzy uważają, że kobiety nie nadają się do niczego poza "kuchnią", domem? Nie wiem skąd musieliby się urwać xD Chyba musieliby wychowywać się gdzieś w zamknięciu i być ofiarami ideologicznego prania mózgu :p
UsuńW każdym razie ok, łapię Twój punkt. W zasadzie no prawie nie mam się co czepiać. Argumenty Rona zostały przedstawione, a narracja jest prowadzona ze strony Hermiony, może więc być nawet trochę wyolbrzymiona.
Co do Molly to... no właśnie. Nie miałyście wrażenia, że to jednak ona rządziła rodziną Weasley'ów? Na mój gust była to dosyć mocna kobieta i w tym sensie Hermiona jak najbardziej może być do niej podobna. W zasadzie nie wiemy (chyba?) jaka Molly była za czasów swojej młodości. Być może również była ambitna i pracowita? Może była bardzo inteligentna i mogłaby wiele w życiu osiągnąć, a po prostu wybrała rodzinę?
Zgadzam się, że wiek 17 lat to jeden z najgorszych w życiu (hehehe, to moja nadinterpretacja :p po prostu sama nie za dobrze wspominam tamten okres swojego życia). Zazwyczaj masz jeszcze pstro w głowie, albo w teorii jesteś całkiem dobry, ale praktyka kompletnie Cię przerasta, a jednocześnie stoisz na progu dorosłości i konsekwencje Twoich błędów stają się coraz poważniejsze.
Na zakończenie przyznam, że może po prostu z zasady nie chcę się pogodzić z możliwością słuszności decyzji o rozstaniu Hermiony i Rona, ponieważ byłoby to niezgodne z moim poglądem na małżeństwo :p Wydaje mi się bowiem, że dorośli ludzie powinni ponosić odpowiedzialność i dotrzymywać złożonych obietnic. Dlatego skoro się komuś obiecało, że się z nim będzie "na dobre i na złe" to powinno się zrobić wszystko, żeby tego dotrzymać (oczywiście nie wchodzimy tu w dyskusję o patologiach, o których wspomniałaś). Poza tym, chociaż bardzo lubię romantyczne historie, uważam, że mają one niewiele wspólnego z rzeczywistością. Bardzo lubię zasłyszane gdzieś kiedyś zdanie, że problem z miłością polega na tym, że ludzie mylą ją z bólem żołądka :p No i ja z kolei nie wierzę w przeznaczenie :D Głównie dlatego, że z matematycznego punktu widzenia mało prawdopodobne wydaje mi się, że na ziemi żyje tylko jedna osoba (tj. mój obecny mąż), z którą przeznaczone mi jest szczęście i akurat mieszka nie tylko w tym samym mieście, ale w odległości dwóch kilometrów ode mnie xD Myślę, że owszem, w życiu wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, ale tymi powodami są zazwyczaj konkretne decyzje nasze lub innych.
Hehe, chciałam skwitować ten komentarz tym, że z powodu braku nowego rozdziału musiałam tutaj pociągnąć burzliwą dyskusję, ale widzę, że w międzyczasie opublikowałaś 18 rozdział! Także lecę czytać w takim razie! Buzi! :)
Może to rzeczywiście jest uproszczeniem. No ale ja na przykład znam związek, w którym facet stwierdził, że jasne, dziewczyna może sobie studiować, może zacząć jakąś tam karierę, ale jak urodzi dzieci to on sobie tego nie wyobraża że miałaby wrócić do pracy i że ma zajmować się domem i dziećmi i koniec, także nie sądzę, że takie sytuacje się nie zdarzają. Poza tym mogę przyznać Ci rację, że widzimy to z perspektywy Hermiony, a ona poczuła się urażona i w jakiś sposób pomniejszona, możliwe, że Ron nie miał nic złego na myśli :D
UsuńA jeszcze chciałam się odnieść do tego, że "nie ma w tym chyba nic aż tak złego". Myślę, że to zależy od osoby. Jeśli mam mówić o sobie, to jest to dla mnie taki neutralny temat, tzn. nie mam nic przeciwko, ale też to nie jest tak, że jak już małżeństwo i dzieci to rzucam wszystko inne. Ale znam dziewczyny, kobiety, które nie wyobrażają sobie czegoś takiego i dla których takie insynuacje są nie do przyjęcia i obraźliwe. Umiejscowiłam Hermionę gdzieś w stronę tego wymiaru, ale bez przesady, poza tym myślę, że to nie jest główny problem. Ona po prostu czuje, że nie ma w Ronie wsparcia, że nie cieszy się z jej sukcesów itd. czego bardzo by chciała. Brakuje jej jego uwagi. Ja to czuję tak, że oni mówią o dwóch zupełnie innych rzeczach - on, że chce rodzinę i ciepły dom i kobietę, która nad tym wszystkim czuwa, a ona mu odpowiada zupełnie nieadekwatnie, że on jej nie docenia. Wiem, że jak to piszę wygląda nie do końca zrozumiale, ale chodzi mi o to, że ona tak naprawdę nie jest absolutnie przeciwko temu, wiesz o co mi chodzi?
Molly... No cóż, ciekawy pogląd. Kto wie, może i było tak, jak to wymyśliłaś. Nie widzę w tym nic złego. Po prostu, no właśnie, jest różnica jak ktoś wychowuje się w domu, gdzie zawsze jest ta mama, zawsze o wszystkich dba w każdej chwili i wszystko jest na jej głowie (nie umniejszam tu roli taty, chodzi mi o pokazanie właśnie tej władzy kobiety nad całą rodziną, a nie braku zainteresowania czy zaangażowania mężczyzny), a inne wzory wynosi z domu, kiedy mama bywa nieobecna, realizuje jakieś własne potrzeby poza domem, co też jest w porządku, ale mam wrażenie... Kurczę, że jak ta mama tak ciągle siedzi w domu, to jakoś budzi się błędne przekonanie, że kobieta to jest tylko od tego i to ją uszczęśliwia. Może teraz błądzę i grzeszę, nie wiem, tak tylko sobie myślę.
Ach, no i mam wrażenie, że trochę źle się potoczyła dyskusja o przeznaczeniu. Nie chodziło mi tutaj o to, że zapisane jest że X będzie z Y i koniec, chodziło mi właśnie o ten powód, że w każdym wydarzeniu z życia, każdej porażce, upadku, jest jakiś sens. W takim sensie przeznaczone wydarzenie sprawia, że ktoś odnosi jednak jakąś korzyść. Ugh, to obszerny temat. Nie, uważam, że związek to wybór. Ale każdy zły wybór jednak ma sens (czyli przeznaczeniem było, żeby tak się stało) i sprawia, że coś się zmienia, czy to postrzeganie świata, siebie, może prowadzi do kolejnych lepszych wyborów, czegoś uczy, coś rozwija.
Mam wrażenie, że w tej jednej, niby krótkiej rozmowie, jest poruszone za dużo wątków na raz, z których każdy zasługuje na uwagę. To trudne.
A pod 18 wypowiem się na wypoczętym umyśle, będzie prościej :D