Chciałabym
móc powiedzieć, że po śmierci Voldemorta wszystko się zmieniło. Śmierciożercy
wycofali się i poddali, Ministerstwo z miejsca zostało odbite, a czarodzieje
szybko zapomnieli o miesiącach terroru i rozpaczy. Zapomnieli o wszystkim, co
ich podzieliło, i zjednoczyli się w imieniu lepszej przyszłości. Ale tak nie
było.
Zamiast
tego zrobiło się jeszcze gorzej. Zapanował chaos, a zabrakło lidera – po każdej
ze stron. Ludzie mordowali się nawzajem bez żadnych konsekwencji, bez chwili
zawahania. Ciężko było odróżnić, kto jest po stronie „dobra”, a kto po stronie
„zła”. Liczyło się przeżycie.
W
ostatnich miesiącach terroru Voldemorta życie wielu czarodziejów zostało
przewrócone do góry nogami. Zginęli członkowie ich rodzin, inni byli
prześladowani, ścigani listami gończymi, czy też uwięzieni i torturowani. Nie
wszyscy czarodzieje w wieku szkolnym wrócili do Hogwartu, a i ci, którzy
ukończyli już szkołę, nie decydowali się na naukę na uniwersytetach czy pracę,
bądź nawet nie mieli takiej możliwości. Po upadku Voldemorta zapanował więc
chaos. Wiele rodzin straciło swoich głównych żywicieli, którzy odnieśli poważne
rany lub zginęli, a ich dzieci zostały zmuszone do porzucenia edukacji i
rozpoczęcia pracy. Ci, którzy mieli taką możliwość, wrócili do nauki. W związku
z tym niektóre klasy były przepełnione, ponieważ musiały pomieścić po dwa
roczniki. Najgorzej było wśród pierwszorocznych, ponieważ w poprzednim roku
mało który rodzic zdecydował się na posłanie swojej pociechy do szkoły. Nie
lepiej prezentowała się sytuacja na uniwersytetach, choć wielu dotychczasowych
studentów definitywnie zrezygnowało z nauki. Kierunek medyczny cieszył się
ogromnym zainteresowaniem. Było zdecydowanie za mało magomedyków w stosunku do
liczby osób potrzebujących ich pomocy, wzrosły również pensje. To naturalne, że medycyna cieszyła
się ogromną popularnością.
Wśród
tych wszystkich ludzi byłam ja: zwyczajna, drobna dziewczyna, pragnąca
przynieść ulgę i ukojenie poszkodowanym, których co dnia przybywała
zatrważająca ilość. Byłam jedną z tych, którym się udało – jedną nogą na
ostatnim roku, drugą już na stanowisku licencjonowanego magomedyka. Wariowałam
ze zdenerwowania, czy uda mi się sprostać wymaganiom wszystkich: moich
profesorów, współpracowników z Munga, pani Thornton, rodziców… i tym stawianym
przez samą siebie. Musiałam zdać egzaminy na najlepsze oceny, żeby nikt nie
mógł zakwestionować moich kompetencji i tego, że posada uzdrowiciela jest dla
mnie zasłużonym wyróżnieniem. Tak było jeszcze zanim dowiedziałam się o
najgorszym.
Pięć
lat po śmierci Voldemorta do informacji publicznej wyciekła informacja o
Niepokonanych. Była to elitarna grupa byłych Śmierciożerców i ludzi
popierających ich idee, żyjących w ukryciu i atakujących przy najmniej
spodziewanych okazjach. Niepokonani byli źródłem zamętu i zamieszania, a także
przyczyną ciągłego wzrostu liczby pacjentów w szpitalach. Ron i Harry, jako
aurorzy, pracowali po kilkanaście godzin na dobę, czasem nie wracali na noc.
Zdarzały się też kilkudniowe wyjazdy tropem Niepokonanych, ale ci ludzie byli
jak dym – wszędzie ich pełno, ale gdy tylko zbliżasz się do nich, by ich pochwycić,
rozpływają się w nicość.
Nie
chciałam nawet liczyć liczby zgonów. Sytuacja stała się bardzo napięta jeszcze
zanim wróciłam z Zurychu. Koledzy ze szpitala wysyłali do mnie listy z prośbą o
jak najwcześniejszy powrót. Potrzebowali każdych rąk do pracy. A ja, choć nie
miałam jeszcze za sobą egzaminów zawodowych, byłam jednym z najlepszych
uzdrowicieli. I wcale nie przesadzałam.
Wspomniałam
o atakach i zamieszkach? A o tym, że Niepokonani doprowadzili do wybuchu całego
skrzydła w Mungu, w którym zginęło kilku naprawdę świetnych uzdrowicieli, a
przy tym wspaniałych ludzi? Niepokonani próbowali wzbudzić strach i
podporządkować nas sobie. Nie wiedziałam, czy przypadkiem nie jest jeszcze
gorzej, niż za czasów Voldemorta. Zadaniem Niepokonanych nie była postępująca
infiltracja – oni przechodzili od razu do ataku. Nie rozumiałam, skąd w
ludziach bierze się tyle zła, tyle podłości. Jak można krzywdzić niewinnych w
imię jakiejś bzdurnej idei?
-
Co tu się, do cholery jasnej, dzieje? - wyrzuciłam z siebie, gdy po raz
pierwszy po powrocie z Zurycha weszłam na swój oddział, otrzymawszy wcześniej
rozpaczliwe SOS od Franklina, młodego uzdrowiciela, z którym współpracowałam
jeszcze przed wyjazdem na stypendium. Nawet nie zdążyłam rozpakować walizek.
Magomedycy w żółto-zielonych kitlach biegali w tę i z powrotem. Wyciągnęłam
rękę i zatrzymałam przebiegającą obok mnie pielęgniarkę Susan. Twarz miała
czerwoną, oczy podkrążone ciemnymi sińcami i przekrwione. Usta jej dygotały.
-
Nie dajemy rady! - wykrzyknęła zadziwiająco głośno. Nie spodziewałam się, że ma
w sobie tyle siły. Zacisnęła dłonie na mojej wyciągniętej ręce, jakby czepiała
się ostatniej deski ratunku. Jakby jedynie moja ręka powstrzymywała ją od
utonięcia w lodowatym oceanie chaosu.
-
Co się stało?
Byłam
trochę zdezorientowana po wiadomości Franklina. Ledwo zdążyłam wrócić z
Zurychu, jeszcze nie rozmawiałam z panią Thornton o moim oficjalnym powrocie do
Munga. Możliwe, że zgodnie z procedurami nawet nie miałam wstępu na ten
oddział. Ale nie potrafiłam zignorować wołania o pomoc.
-
To ci Niepokonani. - Gdy Susan to mówiła, oczy jej się rozszerzyły. - Wdarli
się tutaj. Zabili… zabili… - głos uwiązł jej w gardle, załkała.
-
Suze, skup się – powiedziałam do niej rzeczowym tonem. Nie było czasu na
załamania. Obok mnie przebiegli uzdrowiciele z pogotowia ratunkowego, najpierw
Tina, potem Patrick. Skoro nawet oni zostali wezwani na oddział, musiało być
naprawdę źle. Tina skinęła mi głową, gdy mnie mijała, Patrick jakby w ogóle
mnie nie zauważył. Miał czerwoną, rozespaną twarz i włosy przyklapnięte z
jednej strony. Na jego policzku odcisnął się ślad poduszki. Musiał być po
nocnej zmianie.
-
Przepraszam – Susan przełknęła łzy, toczące się po jej policzkach. Uniosła dłoń
do czoła, zachwiała się. Odnotowałam, że ledwo stoi na nogach. Ona też musiała
mieć za sobą przepracowaną noc. Czy wszyscy z nocnej zmiany zostali wezwani? -
Dosłownie zbombardowali oddział. Ucierpiało wielu pacjentów, ale atak był
wymierzony w tych, którzy mogliby im pomóc. Zmarło sześciu uzdrowicieli i dwóch
pacjentów. Wielu innych jest w stanie krytycznym.
Tym
razem z jej gardła wydobyło się coś pomiędzy jękiem a skowytem. Ukryła twarz w
dłoniach. Miałam ochotę ją przytulić, zaproponować, żeby usiadła i odpoczęła
sobie. Ale nawet ja wiedziałam, że w tej sytuacji nie ma takiej możliwości.
Odciągnęłam jej ręce od twarzy.
-
Skup się, Susan – powiedziałam do niej głośno i wyraźnie. - Nie ma na to czasu.
Weź się w garść.
Łzy
przestały wypływać szalonym strumieniem z jej oczu. Kiwnęła głową, otarła
dłonią policzki. Raignar, mijając mnie, potrącił mnie barkiem. Odwrócił się na
chwilę.
-
Przepra… Hermiona? - dalej biegł przed siebie, omal nie wpadając na ścianę. -
Chodź za mną, szybko.
To
był długi dzień, długa noc i jeszcze dłuższy kolejny dzień. Słaniałam się na
nogach mimo hektolitrów wypitej kawy. Kiedy udało się ustabilizować stan
rannych, opadłam na krzesło na korytarzu. Pochyliłam się do przodu, a przez
moje ciało przebiegł histeryczny, pełen żałości szloch. Tak wielu rannych. Tak
wielu ludzi, którzy odeszli, których już nigdy więcej nie zobaczę. Ludzi,
których zdążyłam poznać tak dobrze. I wszystko to w celu… no właśnie? W celu
uniemożliwienia ratowania ludzi? Usłyszałam kroki. Czyjaś dłoń spoczęła na moim
ramieniu.
-
Hermiono.
Uniosłam
głowę. Przez łzy dostrzegłam znajomą postać Harry’ego w okularach. Zerwałam się
na równe nogi i rzuciłam mu na szyję. Tuż za nim stał Ron.
-
A więc jednak wróciłaś – rzucił beznamiętnym głosem.
Kiedy
poprzedniego dnia rano ustawiałam swoje walizki w korytarzu, on był w pracy.
Później dostałam to wezwanie, którego nie mogłam zignorować. To pierwszy raz,
gdy widziałam go od wielu, naprawdę wielu tygodni. Przede mną stał mój mąż.
Puściłam Harry’ego i z wyciągniętymi ramionami podeszłam do Rona, ale on cofnął
się o krok. Opuściłam ręce.
-
Ron? - spytałam tylko, pełna niedowierzania. Naprawdę potrzebowałam
pocieszenia.
Jasne,
nie było między nami ostatnio zbyt dobrze. Wyjechałam do Zurychu mimo jego
dezaprobaty. Postawiłam na swoim, ale myślałam, że już mu przeszły dąsy.
Robiłam, co tylko mogłam, żeby unormować sytuację pomiędzy nami. Zapewniałam
go, że go kocham i myślę codziennie tylko o nim, że nie mogę doczekać się,
kiedy wrócę do domu. Czy wszystko zniszczyłam?
-
Zarezerwowałem stolik w naszej restauracji – mruknął. - Na wczoraj. A ty nie
wróciłaś, nie odbierałaś moich wiadomości.
Popatrzyłam
na niego z niedowierzaniem. Teraz to ja cofnęłam się o krok.
-
Ron, tu zginęli ludzie.
Wzruszył
ramionami, jakby w ogóle go to nie obchodziło.
-
Mogli poradzić tu sobie bez ciebie, prawda? Nie było cię pół roku, a teraz
nagle jesteś niezastąpiona?
Popatrzyłam
na Harry’ego, który uciekał wzrokiem.
-
Ty też tak myślisz? - spytałam go. Popatrzył gdzieś w podłogę.
-
To… nie, Hermiono. - Wyglądał na bardzo zmęczonego. Może James dał w nocy
popalić jemu i Ginny.
-
No to mu to powiedz – machnęłam zirytowana ręką w stronę Rona. - Powiedz mu, że
ratowanie ludzkiego życia jest ważniejsze od jakiejś durnej kolacji!
Patrząc
na minę Rona zorientowałam się, że właśnie zaprzepaściłam wszystko to, co udało
mi się odratować do tej pory. Wiedziałam, jak to wygląda z jego strony. Znów
coś było ważniejsze od niego, znów go zawiodłam, zostawiłam. Naprawię to,
pomyślałam.
Tylko
jak mógł wymagać ode mnie, żebym postawiła kolację z mężem na pierwszym
miejscu, kiedy tutaj wydarzyła się taka tragedia? Zamiast wsuwać spaghetti,
wlewałam nieskończone ilości eliksirów w swoich pacjentów. To było ważniejsze,
nawet dziecko by to rozumiało.
-
Nieźle się spisałaś, Hermiono. - To był Franklin. Mijając mnie, poklepał mnie
po ramieniu. Odwzajemniłam jego uśmiech. Popatrzył na Harry’ego i Rona. - Wasza
przyjaciółka uratowała dzisiaj mnóstwo ludzi. Powinniście być z niej dumni.
Końcówki
uszu Rona poczerwieniały.
-
To moja żona – niemal warknął.
Franklin
zabrał dłoń z mojego ramienia, jakbym zaczęła go parzyć. Pokiwał głową.
-
Tak, także bardzo dobrze sobie poradziła. Myślę – kontynuował już zwracając się
do mnie – że teraz masz tę pracę jak w banku. - I dodał trochę ciszej, z
przygnębieniem: - Zwłaszcza że straciliśmy sześciu uzdrowicieli.
Zwiesiłam
smutno głowę, tak jak on. Odchrząknął i zostawił nas. Jego kroki dudniły w
dziwnie cichym po ostatnich kilku ciężkich godzinach korytarzu.
-
Zabili sześciu uzdrowicieli? - wzrok Harry’ego ciskał błyskawice. Nie
potrafiłam spojrzeć na Rona. Skinęłam głową. Ramiona Harry’ego nagle znalazły
się wokół mnie, przyciskał mnie do swojego ciepłego ciała, a ja rozpłakałam się
w jego sweter, tak bardzo pachnący po prostu Harrym. Poklepał mnie uspokajająco
po głowie.
-
Poczekaj chwilę. My z Ronem musimy porozmawiać z kilkoma ludźmi, rozumiesz,
praca – popatrzył na mnie przepraszająco. - A później zabieram was do nas na
obiad. Dam znać Ginny, żeby ugotowała więcej gulaszu.
Odeszli.
Ron nawet na mnie nie spojrzał. Ta jego chora złość, zazdrość, czy cokolwiek
nim teraz kierowało. Dlaczego taki był? Dlaczego nie potrafił zrozumieć, co
jest naprawdę ważne? Zawsze taki był. Zawsze zaślepiało go chore poczucie, że
nikt się z nim nie liczy, że nikt nie stawia go na pierwszym miejscu. Tak
bardzo pragnął miłości.
Uczucie,
którym go żywiłam, było dla niego za słabe. Pragnął całkowitego oddania. A ja
nie potrafiłam mu go zapewnić. To przykre, że kochałam go całym sercem, a jemu
to nie wystarczało.
*
* *
-
Dobra, Granger – Malfoy pochylił się nad moim biurkiem. Zamrugałam. – Zgodnie z
tym, co mówiłaś ostatnio, nie chcesz iść ze mną na konferencję, ponieważ
powinienem wybrać się ze swoją żoną, czy tak?
Przybrał
niepotrzebnie napastliwą postawę. Rzuciłam mu mordercze spojrzenie.
-
Konferencja to nie obchody pięćdziesiątej rocznicy ślubu pana Y z panią X.
-
Doprawdy? – Uniósł brwi, na co prychnęłam. – I jeszcze zachowujesz się
skandalicznie. Za co ja ci płacę?
-
Za przygotowanie dla ciebie materiałów na tę konferencję – odparłam,
przesuwając do niego po biurku przygotowany wcześniej plik kartek.
Jego
brwi powędrowały jeszcze wyżej. Ukryłam uśmiech.
-
Jak… - Odchrząknął. – Skąd ty, do cholery…
-
Dzwonili do mnie wczoraj popołudniu, by potwierdzić godzinę twojego
wystąpienia. Bardzo się zdziwili, że twoja asystentka nie ma o niczym pojęcia.
To już za trzy dni. Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć, hmm?
Nie
speszył się ani trochę. Gdyby do mnie nie zadzwonili, do teraz o niczym bym nie
wiedziała, a Malfoy nadal nie miałby danych i statystyk do swojego wystąpienia.
Zostałam wczoraj po godzinach, żeby tym wszystkim się zająć i móc dzisiaj
przyjść do pracy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Ale co go to
obchodziło.
-
No ale już wszystko wiesz, prawda? – spytał tylko. Wyprostował się, zwiększając
odległość między nami. Wkurzało mnie patrzenie na niego z dołu i zadzieranie
wysoko głowy. Wkurzało mnie, że ma nade mną choćby taką przewagę.
-
Wiesz, jeśli chcesz, żeby dobrze nam się pracowało, powinieneś informować mnie
o takich rzeczach – nie odpuszczałam. – Kiedy potwierdziłeś swoje wystąpienie?
Kilka dni temu? Tydzień temu?
-
Jakiś czas – przyznał. Przyglądał mi się chwilę bez słowa, aż zrobiło mi się
dziwnie nieswojo. – Słuchaj, to nie jest takie ważne. To nie egzamin w szkole.
Ani nawet na studiach. To głupie przemówienie.
-
Nie istnieje coś takiego jak „głupie przemówienie” – sprostowałam. Jeśli nie
chciał mnie bardziej denerwować, powinien jak najszybciej się ulotnić.
Opuściłam wzrok na papiery na moim biurku. Miałam jeszcze sporo pracy, na
której powinnam się skupić. Wprowadzenie na rynek nowej miotły wszystkich
postawiło w stan wyjątkowej gotowości.
Malfoy
najwyraźniej też uznał naszą rozmowę za zakończoną, bo bez słowa ulotnił się do
swojego gabinetu. Byłam podirytowana przez resztę dnia. Na samą jego obecność
oblewały mnie jakieś gorące prądy, a wewnątrz mnie wrzało z irytacji. Działał
mi na nerwy jak nikt inny.
Nie
sądziłam, żeby miało to jakikolwiek związek z moimi dziwnymi, mieszanymi
uczuciami wobec niego. Ale Lucy postanowiła mi to wytknąć.
-
Nie wierzę, że tak bardzo zdenerwował cię tym, że zapomniał powiedzieć o
konferencji – stwierdziła, kiedy już zadała serię pytań o powody mojego
rozdrażnienia. Pomagała mi poupychać wszystkie moje rzeczy do kartonów, by
przetransportować je do jej mieszkania. – Albo naraził ci się czymś jeszcze,
albo jesteś ogólnie zdenerwowana.
Wzruszyłam
ramionami. Nie miałam ochoty zastanawiać się nad tym, jak się czuję.
-
Idę później na siłownię. – Lucy oparła dłoń na biodrze, przyjmując nieświadomie
swoją „uwodzącą pozę numer dwa”. Aha, chyba raczej chodziło jej o to, żeby
spotkać się z Adamem. – Idziesz ze mną?
-
Dzięki, ale nie.
Wróciłam
do zajmowania się kartonami. Lucy nie zamierzałam odpuścić.
-
No ale… rozładujesz całe to swoje napięcie… poczujesz się lepiej!
Jej
argumenty nie brzmiały zbyt przekonująco. Ale i tak z nią poszłam. Nie miałam
wielu innych opcji na spędzenie wieczoru. Właściwie to żadnej. A pakowanie
jeszcze dodatkowo mnie przygnębiło. Żegnałam się z tym miejscem już na zawsze.
Nie mogłam tego odwlec.
-
No dalej, Grangina! – pokrzykiwała na mnie, kiedy puściłam drążek, który
powinnam podciągać za głowę i z powrotem do góry. Lucy wykonywała jakiś dziki
taniec na orbitreku, rozglądając się uważnie dookoła. Prawie widziałam trybiki
pracujące w jej głowie: „Gdzie może być Adam? Dlaczego jeszcze go tu nie ma?
Przecież ostatnio też byłyśmy o tej godzinie”. Tak jakby miał spędzać całe
życie na siłowni, na której go poznała.
Lucy
polująca na faceta była tylko odrobinę mniej irytująca niż Lucy co rusz
wracająca do Daniela. Ale zdecydowanie mniej nieszczęśliwa. Dostawała jakiegoś
energetycznego kopa, którym próbowała zarazić kogo tylko się da.
-
Wpadniesz do mnie do klubu w sobotę wieczorem, prawda? – spytała nagle. Jakiś
czas temu obiecałam jej to, ale miałam zamiar się wymigać. Koniecznie chciała
przedstawić mi Stana, nowego ochroniarza, którego uznała za idealnego faceta
dla mnie.
Jakby
ktokolwiek miał mnie zainteresować teraz, kiedy…
No
właśnie, kiedy co? Kiedy moje myśli krążyły wokół Malfoya? Przecież to
idiotyczne. Ten człowiek mnie denerwował. I w dziwny sposób przyciągał. Jak
jakieś irytujące uzależnienie.
Moje
myśli nie mogły tak po prostu wędrować w jego stronę, kiedy tylko pomyślę o
mężczyznach. To nie fair.
Brakowało
mi rozmów z nim. Tych głębszych, przy butelce wina, kiedy otwieraliśmy się
przed sobą i stawaliśmy się sobie bliżsi. Tych, do których nie zamierzałam
więcej dopuszczać, bo to było złe. I powodowało dziwne sensacje w moim żołądku.
Denerwowałam się jego zachowaniem? Czy denerwowałam się oziębłością?
-
Grangina, ćwicz – upomniała mnie Lucy.
Tak,
denerwował mnie jak mało kto. Co najmniej raz dziennie miałam ochotę przywalić
mu prosto w twarz. Wykrzyczeć wszystkie swoje żale: dlaczego to robisz?
Dlaczego odsuwasz się ode mnie? Dlaczego jesteś zbyt blisko? Dlaczego zajmujesz
tyle miejsca w mojej głowie? Zacisnęłam mocniej dłonie na drążku i energicznie
pociągnęłam ciężar za głowę. Gdzieś w
oddali zamajaczył mi worek treningowy. Mogłabym pouderzać w niego, zamiast w
Malfoya w mojej wyobraźni. Właściwie to doskonały pomysł…
*
* *
-
Granger. Granger – głos dochodził do mnie jakby z bardzo daleka. Mruknęłam coś
niezrozumiale. - Granger, ogarnij się!
Usiadłam
prosto. Musiałam przysnąć. Nie mogłam spać, całą noc kręciłam się na kanapie
Lucy, a kiedy wróciła z pracy nad ranem, dałam sobie spokój i wypiłam razem z
nią kawę. Poszłam do pracy i… najwyraźniej moje biurko było wygodniejsze, niż
tamta kanapa.
Popatrzyłam
w górę i znalazłam się oko w oko z niezadowolonym Malfoyem.
-
Wychodzimy.
Nadal
jeszcze nie do końca kontaktowałam. Ziewnęłam, zasłaniając usta dłonią.
-
Która godzina?
-
Trzynasta. - Malfoy przez chwilę tylko patrzył na mnie w milczeniu, czekając,
aż zaskoczę. Zajęło mi to stanowczo zbyt dużo czasu.
-
O słodki Merlinie! - Zerwałam się z krzesła, prawie je przewracając. - Tak
strasznie przepraszam! O! - Zatrzymałam się w pół kroku. Za plecami Malfoya
dostrzegłam Islę, kierowniczkę działu finansów. - Dzień dobry pani.
Poczułam
straszny wstyd na myśl o tym, że musiała tutaj wejść i przejść obok mnie,
śpiącej na biurku. A co jeśli chrapałam? Ścisnęło mnie w żołądku. Można za to
wylecieć? Przeniosłam wzrok na Malfoya. W jego spojrzeniu widziałam
dezaprobatę. Nie, nie wylecę za spanie w pracy i nieprofesjonalne zachowanie.
To tylko Malfoy. Nie zwolni mnie, wiedziałam o tym.
Chociaż
ostatnio nie było między nami zbyt dobrze.
-
Zbieraj się, Granger, potrzebujesz specjalnego zaproszenia? - spytał tym swoim
kąśliwym głosem i już wiedziałam, że nie gniewa się tak naprawdę. Odetchnęłam.
Pozbierałam
szybko swoje rzeczy i przygładziłam fryzurę. Raz po raz zerkałam na Islę, która
kroczyła z nami korytarzem. Dreptałam za nimi dwojgiem, próbując nadążyć.
-
Idzie pani z nami na konferencję? - spytałam.
-
Tak, Draco poprosił mnie o krótkie wystąpienie podczas jego prezentacji.
Posłałam
jego plecom mordercze spojrzenie.
-
Mogłeś mi powiedzieć.
Abby,
którą mijaliśmy przy stanowisku recepcji, uśmiechnęła się do mnie i pokazała
zaciśnięte kciuki. Zrobiłam nieszczęśliwą minę za plecami Malfoya, na co
roześmiała się bezgłośnie.
Mimo
najszczerszych chęci na konferencji znów zrobiłam się bardzo, bardzo senna.
Oczy same mi się przymykały i tylko siłą woli potrafiłam je jeszcze otworzyć.
Światła były przygaszone, a ktoś mówił monotonnym głosem o rzeczach, które były
nudne jak flaki z olejem. To znaczy… miałam na kolanach notatnik i długopis.
Naprawdę chciałam notować. Ale moje myśli wciąż i wciąż odpływały jak najdalej
od tego miejsca.
Malfoy
trącił mnie łokciem.
-
Granger, jeszcze raz przyłapię cię na spaniu i dostaniesz naganę.
Popatrzyłam
w jego lśniące w półmroku oczy. Cienie, wydobywające z jego twarzy zupełnie
inny wyraz. Popatrzyłam na kontury jego zmarszczonych brwi, a także na usta…
Ciarki mnie przeszły, kiedy wyobraziłam sobie, jak mogłyby być miękkie, ciepłe
i zachłanne, jak zanurzam się w nich, zatracam.
O
mój Boże. Naprawdę potrzebowałam mężczyzny. Lucy miała rację. Cała nadzieja w
tym, że w tak słabym świetle nie widać moich płonących czerwienią policzków.
-
Wcale nie spałam – mruknęłam obronnie.
I
ten zapach mężczyzny. Dzisiaj chyba zapomniał wypsikać się tymi śmierdzącymi
perfumami. Jego naturalny zapach delikatnie unosił się w powietrzu. Napierał
jakby z każdej strony, odurzał. W ciemności było coś takiego, co zagęszczało
atmosferę i zaburzało osąd. Nie mogłam przestać o nim myśleć. O tym, że jest
tak blisko mnie. Jego obecność elektryzowała.
Nachylił
się do mnie, intensyfikując zapach. Jego twarz znalazła się stanowczo zbyt
blisko.
-
Owszem, spałaś.
-
Wcale nie.
Mierzyliśmy
się wzrokiem. Żadne z nas nie chciało odpuścić. Zorientowałam się, że kiedy
gapię się w jego oczy, wszystkie sensowne myśli gdzieś odpływają.
Jakby
z oddali rozległy się brawa. Najpierw były ciche, przytłumione, później zaczęły
nabierać mocy, zupełnie jakby ktoś podkręcił dźwięk. Dodatkowe światła zostały
włączone. Zamrugałam, Malfoy najwyraźniej też poczuł się dziwnie w tej nagłej
jasności, bo odsunął się ode mnie, a zamiast tego nachylił do Isli, siedzącej
po jego drugiej stronie, i szepnął coś do niej na ucho.
Oblało
mnie upokorzenie, choć nie potrafiłam zlokalizować jego źródła.
-
Dziękujemy za tak przemyślaną i dobrze przygotowaną prezentację. To było bardzo
pouczające – rozległ się głos prowadzącego. – A teraz zapraszam pana Dracona
Malfoya, kierownika działu marketingu i sprzedaży firmy Broomark!
Rozległy
się uprzejme brawa. Draco i Isla wstali i zaczęli się przeciskać przez rzędy
siedzeń.
-
Pan Malfoy opowie nam o nowym modelu miotły, która będzie miała swoją premierę
już za dwa tygodnie – kontynuował prowadzący. Kiedy zagłębiał się w szczegóły,
wyłączyłam się. Zewsząd dobiegało mnie tylko „Stratus, Stratus, Stratus”. Całe
Broomark Company piało nad swoim nowym dzieckiem, choć jeszcze nie ukazało się
na rynku. Mówiło się o tym, że będzie gigantycznym sukcesem, przynoszącym
ogromne zyski. Wszyscy byli postawieni na nogi i pracowali jak mróweczki, żeby
dopiąć wszystko na ostatni guzik. Malfoy chodził jak struty. Ale wiedziałam, że
też ciężko pracuje.
-
Witam państwa serdecznie, moje nazwisko Draco Malfoy. W dzisiejszej prezentacji
będzie pomagać mi kierowniczka działu finansów firmy Broomark, pani Isla Daily.
Przywitajmy ją gorąco brawami. – Malfoy zaczął klaskać, a cała sala poszła w
jego ślady. Ja też zdobyłam się na kilka niechętnych uderzeń w dłonie.
Isla
skłoniła się lekko. Jej natapirowane włosy ani drgnęły, musiała używać do nich
tony lakieru. Zresztą nie dziwiło mnie to, jej fryzura wyglądała jak ochronny
hełm. Podobnie jak malinowa bluzka z bufkami. Wyglądała, jakby wsadziła sobie
na ramiona poduszki powietrzne.
Przyłapałam
się na tym, że jestem wredna, i próbowałam myśleć o czym innym. Na przykład o
tym, że wieczorem porozmawiam z rodzicami przez telefon i opowiem im o
wszystkim tym, co dzieje się… Nie. Zapomniałam, że nie mogę mówić im o
wszystkim. Nie mogę przyznać się do tego, że straciłam mieszkanie. Że znów jestem
w punkcie wyjścia. Przygnębiło mnie samo myślenie o tym, że nie mogę zdobyć się
na pełną szczerość. Mówiłam sobie, że w ten sposób ich chronię, a miałam
wrażenie, że jeszcze bardziej oddalamy się od siebie. Byłam taka samotna.
Miałam tylko Lucy.
Malfoy
wychodził z siebie, żeby zaprezentować Stratusa jak najlepiej. Zagapiłam się na
jego mowę ciała – gestykulował oszczędnie, ale obrazowo, jego postawa mówiła o
pewności siebie, rozluźnieniu i stanowczości. Dziwne, bo mogłabym przysiąc, że
jeszcze kilka minut wcześniej, gdy siedział obok mnie, jego stopa podrygiwała
nerwowo.
Publiczność
była nim zachwycona. Nie widziałam w tym nic dziwnego, sama musiałam przyznać,
że prezentował się oszałamiająco – młody, przystojny człowiek sukcesu,
roztaczający przed nami wizję wyjątkowości produktu i obietnicę tego, że nasz
świat zmieni się na lepsze. Aż czułam wszechobecne rozczarowanie, gdy usunął
się w cień, oddając głos Isli. Nie odrywałam od niego wzroku. Podbródek miał
dumnie uniesiony, oczy bystro przetrząsały salę, aż zatrzymały się na mnie.
Zachłysnęłam się. Nie chciałam, żeby widział, że tak intensywnie się mu
przyglądam. Ale przecież to nic dziwnego. Cała sala na niego patrzyła.
Pokazałam mu uniesiony kciuk, na co uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i
odwrócił wzrok. Ja za to nie potrafiłam oderwać od niego oczu. Hipnotyzował.
-
Naprawdę świetnie ci poszło – powtarzałam po raz kolejny przy stole z
przekąskami podczas przerwy w konferencji. Czekałam, aż ekspres skończy
wypluwać kawę do mojej filiżanki. Malfoy nakładał sobie na talerzyk ciasto.
Widziałam już, jak przemawiał, ale nigdy do aż tak dużej publiczności. Ludzie
byli nim zachwyceni, zdobył najgłośniejsze owacje ze wszystkich
przemawiających. I wątpię, żeby byli tak zauroczeni Stratusem.
-
Granger, powtarzasz się – zrzędził Malfoy, choć coś mi mówiło, że skrycie
cieszy się z moich pochwał. A później nachylił się do mnie i powiedział coś,
czego się nie spodziewałam: - Dzięki za te materiały, nad którymi siedziałaś do
późna. Bez ciebie nie poszłoby mi tak dobrze.
Machnęłam
ręką ze skromną miną, choć mi pochlebiał.
-
Daj spokój, to na ciebie tak reagowali, nie na to, co mówiłeś. Jesteś
oszałamiający.
-
Przestań, bo się zarumienię.
-
To co, misiaczki? – Nasz miły moment przerwał nazbyt entuzjastyczny głos Isli,
która zawiesiła ręce na naszych szyjach. Odnotowałam, że przegub tej, którą
mnie przygwoździła, zdobi gruba, złota bransoleta o misternie rzeźbionym
wzorku. Paznokcie miała długie, zadbane, pomalowane jaśniutkim lakierem. –
Idziemy później świętować?
-
Isla – zaczął Malfoy zmęczonym tonem – nie wiem, czy to nie za wcześnie na
świętowanie. Przed nami wszystkimi jeszcze masa pracy i…
-
Nie marudź, Draco, jest piątek.
Popatrzył
na mnie, jakby szukał poparcia. Otworzyłam usta, by znaleźć jakąś wymówkę, ale
pomyślałam sobie: „cholera, tak właściwie to dlaczego mam spędzić piątkowy
wieczór samotnie?”, i zanim zorientowałam się, co robię, skinęłam niepewnie
głową.
Isla
zacmokała z uznaniem, po czym przeniosła wzrok na niezadowolonego Malfoya.
Swoją
drogą to dziwne, że nie chciał się trochę rozerwać. Zakładałam, że jako
pierwszy byłby chętny na jakiegoś drinka, a rundkę po klubach to już w ogóle.
Wszystko wskazywało jednak na to, że Wielki Dyrektor Malfoy wpadł w wir pracy i
nie potrafi się z niego wydostać.
*
* *
-
Co jest, Malfoy? – trąciłam go łokciem, kiedy Isla wyszła do toalety i
zostaliśmy sami przy stoliku. – Dlaczego jesteś taki nachmurzony?
Zabębniłam
paznokciami w kieliszek wypełniony brzoskwiniowym koktajlem, nazwanym Bellissa,
Bellini czy coś w tym stylu. Isla zapewniała, że jest to coś niesamowitego, po
czym zamówiła porcję dla każdego z nas. Był smaczny, ale mnie osobiście nie
powalił.
Malfoy
popatrzył na mnie z przyganą.
-
Nie hałasuj tak. Nie wierć się. Granger, szału można dostać.
-
Oj, już nie bądź taki ponury. No dalej, uśmiechnij się.
-
Ani mi się śni.
Zrobiłam
minę, która z założenia miała go rozśmieszyć. Przewrócił oczami. Poniosłam
sromotną klęskę.
Prawda
była taka, że cieszyłam się z jego towarzystwa. Przyzwyczaiłam się do jego
humorków i specyficznego sposobu bycia i nawet sprawiało mi przyjemność
spędzanie z nim czasu. A na utarczki słowne wyczekiwałam z niecierpliwością.
-
Malfoy! Jak będziesz cały dzień taki nieszczęśliwy, to jeszcze pomyślę, że mnie
nie lubisz.
-
Bo cię nie lubię. Jesteś wkurzająca.
-
A ty nadęty.
-
A ty nachalna.
-
A ty sztywniacki.
-
A ty…
-
Hej, co tu się dzieje? – przerwał nam głos Isli. Kobieta wdrapała się z
powrotem na stołek. Wymieniłam z Malfoyem uśmiechy.
-
Nic.
-
Zupełnie nic.
-
Jak dzieci. Ale jak to mówią, kto się czubi, ten się…
-
My się nie lubimy – powiedzieliśmy równocześnie. Odwróciłam wzrok od jego
roześmianych oczu i przygryzłam wargę. Tak naprawdę go lubiłam. Dotarłam do
takiego momentu, że nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Choć wiecznie
niezadowolony, rozjaśniał moje dni.
Może
miałam nie tylko Lucy.
Po
spędzeniu kilku godzin z Islą było mi szczerze wstyd za każdą złą myśl na jej
temat. Wydała mi się jakąś wredną, pustą harpią, a okazała się całkiem miłą
kobietą. Śmiała się głośno i szczerze, i to takim śmiechem, który zaraża. Nawet
Malfoyowi udało się rozchmurzyć. Nie oceniała mnie, kiedy wyszło na jaw, że
zanim zaczęłam pracować dla Malfoya, byłam sprzątaczką. Z przejęciem wypytała
mnie o różnorodne zaklęcia czyszczące i cieszyła się, że dzięki moim instrukcjom
może uda jej się doczyścić rodowe srebra.
Malfoy
miotał w moją stronę zdumione spojrzenia. Możliwe, że zastanawiał się, dlaczego
nie powiedziałam o tym, że byłam kiedyś uzdrowicielką. Dlaczego postanowiłam
pozwolić ludziom myśleć o mnie jako o kimś gorszym, pozbawionym ambicji,
niewykształconym. Tak naprawdę nie przeszkadzało mi to. Od razu mogłam
oddzielić ludzi wartych mojej uwagi od tych, którzy na nią nie zasługują.
Nie
wspominałam nikomu o tym, że mam wykształcenie medyczne, ponieważ generowało to
niewygodne pytania i niedowierzanie. „Jak to, byłaś uzdrowicielką?”, „Dlaczego
już nie jesteś?”. I niewypowiedziane: „Jak mogłaś stoczyć się tak nisko?”.
Isla
była kwoką. Chciała przygarnąć wszystkich pod swoje skrzydła i zaopiekować się
nimi. Szybko dowiedziałam się, że to dlatego, iż mimo silnego instynktu
macierzyńskiego nie posiada dzieci. Nie może ich mieć. Musiała więc opiekować
się innymi. Było to w pewien sposób przykre i niesprawiedliwe, że kobiety takie
jak Isla nie dostawały od życia tego, co było im tak bardzo potrzebne, a
kobiety takie jak Astoria Malfoy… Stop, nie. Nie mogę się wypowiadać na jej
temat. W ogóle jej nie znam. Poza tym jak ostatnio sprawdzałam, w sprawie
dziecka Malfoya nic się nie zmieniło. A Astoria bardzo chciała zajść w ciążę.
Więc powinnam po prostu trzymać buzię na kłódkę.
Po
prostu jej nie lubiłam.
*
* *
Tego
wieczora poczułam to po raz pierwszy.
Isla
skorzystała z kominka, a Malfoy odprowadzał mnie do Lucy na pieszo. Trzymałam
go pod ramię, chcąc uniknąć niefortunnego potknięcia. Żartowaliśmy i
dowcipkowaliśmy sobie, aż nagle ciarki przeszły mi po plecach. Dyskretnie
spojrzałam za siebie, ale ulicą szło tylko kilku nierzucających się w oczy
ludzi. Coś mi się nie zgadzało.
Wpadłam
na Malfoya. Chwilę zajęło mi zrozumienie, co tak naprawdę się stało. On chciał
skręcić w jedną stronę, ja w drugą.
-
Ach, aha. Nie, ja już tam nie mieszkam – powiadomiłam go.
-
Co?
-
No, nie mieszkam tam. Tymczasowo przeprowadziłam się do przyjaciółki.
Wyglądał
na zbitego z tropu.
-
Dlaczego?
Westchnęłam.
-
Właściciel postanowił sprzedać moje mieszkanie i, krótko mówiąc, znalazłam się
na bruku.
-
Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
-
Dlaczego powinnam?
Podrapał
się po głowie.
-
Słuchaj, możemy załatwić ci jakieś mieszkanie służbowe. Jasne, że nie będzie
tak naprawdę twoje, ale tamto też nie było, prawda? Możemy…
Pokręciłam
głową.
-
Dziękuję ci, ale nie.
-
Dlaczego jesteś taka dumna? To nie jest nie wiadomo jaki gest z mojej strony.
To tylko mieszkanie służbowe.
-
Odpuść – poprosiłam. Nie miałam siły na sprzeczki, a już na pewno nie chciałam
wałkować tematu mieszkania. Otuliłam się pod szyją płaszczem, bo poczułam na
nieosłoniętej skórze chłodny wiatr.
A
później znów zrobiło mi się nieswojo. Udając, że wciąż poprawiam kołnierz,
zerknęłam do tyłu. Kilkaset metrów za nami spostrzegłam ciemną postać… Ale gdy
spojrzałam po raz drugi, zniknęła. Na ulicy byliśmy my, starsze małżeństwo
rozmawiające przyciszonymi głosami, a także grupka rozkrzyczanych nastolatków,
debatująca, co robić przez resztę wieczoru.
-
Co jest? - Malfoy zaniepokoił się moim zdenerwowaniem. Przygładziłam włosy
drżącą ręką. Byłam dziwnie wytrącona z równowagi.
-
Ja… wydaje mi się… - Pokręciłam głową. - Nieważne. Miałam wrażenie, że ktoś nas
obserwuje.
Wywołało
to natychmiastową reakcję. Malfoy odwrócił się energicznie, chcąc przyłapać
intruza. Zmrużył oczy.
-
Nie widzę nikogo podejrzanego.
Wzruszyłam
ramionami, również się oglądając.
-
Pewnie mi się tylko wydawało.
Jednak
całą drogę do mieszkania Lucy towarzyszyło mi to dziwne napięcie, mrowienie,
jakby ktoś wciąż świdrował mnie wzrokiem. Pewnie to wyobraźnia i wypite
koktajle zrobiły swoje. Ale Malfoy odprowadził mnie pod samiutką klatkę i
również był jakiś taki niespokojny.
-
Może twoja żona wynajęła detektywa – zażartowałam.
Malfoy
popatrzył na mnie jak na idiotkę.
-
A dlaczego miałaby to robić?
-
Nie wiem. Nie jestem twoją żoną. - Dziwnie to zabrzmiało. - To znaczy… To był
tylko taki żart.
Malfoy
powoli pokiwał głową. Wydawało się, jakby myślami był już zupełnie gdzie indziej.
Ciekawiło mnie gdzie.
Wiatr
znów zawiał mocniej, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. To już jesień pełną
parą. Zanim się obejrzymy, zasypie nas zima.
Przez
kilka długich sekund staliśmy w milczeniu, patrząc tylko na siebie.
-
To dobranoc, Hermiono.
Poczułam
dziwną ochotę na to, żeby go przytulić na pożegnanie. Albo chociaż uścisnąć mu
dłoń. To było takie niezręczne, a dystans pomiędzy nami wydawał się taki…
sztuczny. W kieszeniach płaszcza zacisnęłam ręce mocno w pięści. Niedotykanie
go fizycznie mnie bolało.
-
Dobranoc, Draco.
Weszłam
do klatki. Nie odwróciłam się ani razu, chociaż bardzo tego chciałam. Kiedy
wyjrzałam przez okno na górze, już go nie było.
Kurcze, wiem, że ten rozdział był naprawdę długi, ale i tak żałowałam, gdy się skończył. Bardzo dobrze się czytało, bez zbędnego przedłużania, wszystko idealnie wypośrodkowane. Ach, jak Ci wlewam :p Ale tak, to chyba jeden z lepszych rozdziałów.
OdpowiedzUsuńFajne wspomnienie, chociaż oczywiście nadal czekam na te kulminacyjne wydarzenie, które zmieniło życie Hermiony.
Chyba w ogóle muszę Cię trochę pospieszyć! :p To już połowa opowiadania, a my nadal nie wiemy tylu rzeczy o bohaterce! I nadal nic się między naszą dwójką nie wydarzyło. No dalej, dalej! ;)
No ciekawi mnie, jak to się potoczy, bo zakładam, że gdzieś przy końcu nastąpi przyspieszenie akcji. Oczywiście, nic nie możesz powiedzieć, więc prowadzę sobie monolog :p
Ciekawe czy rzeczywiście ktoś ich śledził i kto to taki.
A no i jeszcze chciałam powiedzieć, że mega podoba mi się, jak opisujesz uczucia Hermiony do Draco. Tak subtelnie i z klasą, dobierając dobre słowa. Super :)
Pozdrowienia i czekam na next!
Porozwlekałam strasznie to wszystko, nie? Popłynęłam trochę za bardzo. No ale w tej połowie będzie się trochę więcej (w końcu!) działo ;)
UsuńKurczę, trochę ciężko mi odpowiedzieć na Twój komentarz. No bo, jak sama zauważyłaś, nie za dużo mogę powiedzieć :)
A jak Ci się podoba trochę głębsze skupienie na relacji Hermiona-Ron? Szczerze mówiąc poświęciłam temu trochę więcej czasu z myślą o Tobie, żeby lepiej uchwycić jak to ten ich związek wygląda ;)
Pozdrowienia
Czy porozwlekałaś? Hmm. Nie wydaje mi się. To znaczy odstępy czasowe między rozdziałami mogą tworzyć takie wrażenie, bo wciąż czekamy na jakiś znaczący rozwój akcji. Jednak jest to nieunikniony czynnik w gatunku jakim są opowiadania blogowe (trochę podobne do seriali :p). Ale ogólnie wydaje mi się, że nie. Gdy skończysz pisać to opowiadanie i komuś przyjdzie w przyszłości czytać je w całości, to również nie sądzę, żeby miał podstawy do zarzucenia Ci zbytniego "płynięcia". Co najwyżej może po prostu szybciej przeczyta pierwsze 15 rozdziałów :p Ale no, to jest moja subiektywna ocena. Być może po prostu lubię Twój styl? Możliwe też, że ma z tym coś wspólnego fakt, że przez cały (chyba) czas czytania "JESTEŚ" równolegle moją głowę zajmuje moja historia, w której również chciałabym akcję między bohaterami poprowadzić/rozwinąć powoli. Może też dlatego ciekawią mnie takie kreacje, jak Twoja, w tej kwestii chyba mistrzowska :D
UsuńCo do Rona i Hermiony, kurcze, czuję się zaszczycona :D Ale też w jakimś sensie zobowiązana czy obciążona odpowiedzialnością? :p
Swoją drogą to chyba nie pierwszy raz, bo zdaje mi się, że w którymś z poprzednich rozdziałów też poświęciłaś ich relacji trochę czasu. W każdym razie aż przeczytałam ten fragment jeszcze raz. Chciałam coś pomarudzić, dla zasady (bo wiesz... jestem taka trochę na przekór niestety xD Dlatego skoro powszechnie Ron (a już szczególnie Ron z Hermioną (nawias w nawiasie! podwójne zapętlenie!!!)) jest raczej nielubiany, to ja akurat staram się go lubić i oczekuję i wymagam poważnych powodów i tłumaczeń braku sympatii wobec niego :p żeby nie było, że tak tylko dla zasady), ale nie ma za bardzo do czego się przyczepić. To znaczy z początku miałam odczucie, że może to jego zachowanie (ten kompletny brak wsparcia/zrozumienia w tak skrajnej sytuacji) jest troszkę przerysowany, ale chyba jednak wynika to z mojej tendencji do mierzenia ludzi swoją miarą (szczególnie w sprawach pozytywnych tzn. zazwyczaj wydaje mi się, że skoro ja w danej sytuacji potrafiłabym zdobyć się na określone dobro to inni też xD). Dlatego włączam swoją zdolność do empatii i przyjmuję wszystkie argumenty wyjaśniające takie, a nie inne zachowanie. Tak, myślę, że bardzo dobrze opisałaś motywy, emocje i argumenty zarówno Hermiony, jak i Rona. Muszę się zgodzić, że ich relacja jest opisana realnie i całkiem pasuje do ich charakterów. Jestem usatysfakcjonowana :D
Ps. jejku! Sorry za zdania wielokrotnie złożone, ciągłe wtrącenia w nawiasach i autoanalizę... xD
Ojej. Oczywiście widziałam Twój komentarz wcześniej, ale w pracy, i postanowiłam odpowiedzieć później, ale nie sądziłam, ze minęły już dwa (!!!) tygodnie! Czas mi gdzieś uciekł i nie mam pojęcia gdzie :( Wybacz.
UsuńCo do rozwlekania, ja mam wrażenie, że to się okropnie ciągnie, bo ślęczę już nad tym od ponad roku :D Może rzwczywiście jak czyta się to za jednym razem, będzie lepiej. Ale mówię też tak dlatego, że ponoć miałam się zmieścić w 20 rozdziałach, ale jak tak zaczęłam pisać i pisać i pisać to kurczę wydłużyłam do 30, bo naprawdę za wolno się to działo.
Hej, musisz się koniecznie podzielić tą historią!
Hm, jakby się tak głębiej zastanowić, to mam wrażenie, że jednak Ron od zawsze był takim trochę egoistą, tak jak w Czarze Ognia. Najpierw pomyślał o tym, że Harry zrobił coś za jego plecami i poczuł się odrzucony, pominięty, niechciany, a dopiero później zaczął myśleć. Zresztą mam wrażenie, że wiele jego działań determinowało właśnie takie poczucie niższości i niepewności, a stąd reakcje obronne. Typu Hermiona wyjeżdża? Nie, nie po to, żeby się rozwijać, tylko dlatego, że ze mną jej źle. Zostawia mnie, nie zależy jej na mnie, przecież gdyby jej zależało, to by nie wyjechała. Zrozumiałem że zareagowałem trochę za ostro, więc w ramach przeprosin chcę ją zabrać do restauracji... Ale ona znowu ma coś lepszego ode mnie. Nie zależy jej na mnie. Jestem do dupy. Mojego Rona przepełniają takie uczucia i przesłaniają mu zdrowy rozsądek :( Jestem okropna.
Oj tam oj tam. Ważne że z pisane z serca, nie musi być poprawnie :)
Fantastyczny rozdział! :) Wstęp spodobał mi się wyjątkowo, a wyjaśnienie sprawiło, że opowiadanie z każdym kolejnym rozdziałem staje się coraz bardziej jasne. Nie mogę doczekać się momentu, w którym w pełni odsłonisz przed nami te tajemnice. Wciąż jestem niesamowicie ciekawa, dlaczego ona straciła tę pracę! Cóż, pozostaje czekać :).
OdpowiedzUsuńBardzo podobał mi się rozdział. Draco - oszałamiający, świetny tytuł, naprawdę! Oczywiście w pełni oddaje prawdziwego Draco. Podoba mi się jak go kreujesz, i kurczę, muszę przyznać, że przeczytałabym z wielką przyjemnością choć jeden rozdział z jego perspektywy :D!
Cóż, czekam na kolejny!
Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę dużo weny!
Charlotte Petrova
Wschód słońca
Auror z wymiany
A dziękuję bardzo :) Nie zostało aż tak dużo do tego momentu. To znaczy z moim tempem pisania pewnie sporo, ale pracuję nad tym ;)
UsuńOstatnio z nieznanych powodów bardzo irytują mnie rozdziały "wtrącone", pisane nagle z perspektywy kogoś innego. Dlatego na pewno czegoś takiego nie zrobię. Chyba że miałaby to być miniaturka :)
Pozdrawiam, rownież życzę dużo weny :)
Dziś nie będę marudzić ;) Choć nie! Jeżeli chodzi o marudzenie to ja zawsze coś znajdę: dlaczego musimy czekać tak długo na dalszą część?! ;) Ten rozdział zdecydowanie podoba mi się bardziej od poprzedniego. Zdecydowanie potrafisz zaciekawić człowieka, ale nie znęcaj się nad nami za bardzo ;) Czekam na kolejny rozdział z niecierpliwością.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo :D Biorę sobie te słowa do serca i lecę pisać :D
UsuńKurczę, mamy 15 rozdział, w Hermionie coś kiełkuje, ale gdzie Draco? Więcej miłości, idzie jesień, potrzebuję tego! Chociaż poczytać :D Super, że zestawiłaś te retrospekcje z czasem teraźniejszym, można się powoli odnajdować w historii i człowiek się nie miesza, mimo, że dalej zostaje otoczka tajemnicy, co jeszcze się wydarzyło (i podjudzasz moją niechęć do Rona - brawo :D). Budujesz napięcie po mistrzowsku. Brakuje mi trochę Ginny, może przyzwyczaiłam się do niej w poprzednim opowiadaniu. Ale cieszy mnie to, że masz zamiar wrócić do Ginny&Draco, dzięki Tobie stali się moją ulubioną kombinacją. Nie lubię Lucy. Nie wiem dlaczego, nie pytaj, jest dla mnie takim wiecznym dzieckiem, troszkę chorągiewką i mam wrażenie, że dziwnie oddziałuje na Hermionę. Widziałabym przy niej szybciej Islę jako przyjaciółkę (serio), jakoś ma więcej klasy. Pan Draco jest taki seksowny... To znaczy on zawsze jest seksowny, ale ten Twój dorosły Draco jest jeszcze bardziej pociągający. Powinni znowu jechać w jakąś podróż służbową! Zdecydowanie :D Szkoda, że tak rzadko są rozdziały, bo uwielbiam to czytać, ale rozumiem obowiązki, stąd też ten mój opóźniony komentarz. Jest mi wstyd za moje ociąganie w komentowaniu. Ale możesz mieć pewność - jestem, czytam i będę czytać :D Nie smęcę już, czekam na kolejny rozdział i na pewno skomentuje :D Buziaki!
OdpowiedzUsuńOj bo ja mam ambiwalentne uczucia co do Rona. Czasem go nawet lubię, jest mi go szkoda, no i w gruncie rzeczy to porządny chłopak, ale z drugiej strony można z niego zrobić taki fajny czarny charakter :) Bo ma do tego predyspozycje, oj ma. Jest w sumie taki prawdziwy przez to, że można go odbierać w kategoriach albo go lubię, albo nie. I zależy jaką perspektywę się przyjmie.
UsuńGinny w tym opowiadaniu praktycznie nie ma, bo też znalazłam w niej to co najgorsze i postanowiłam uwypuklić. Spokojnie, w następnym opowiadaniu jeszcze będziesz miała jej dość, bo będzie narratorem całości :)
Ahahah, bo Lucy jest... też specyficzna. Nie umiem tego dobrze opisać. To jest z jednej strony taka osoba, no nie wiem, trochę lekkomyślna, wyciągnie cię na imprezę, będzie paplać o takich "babskich" sprawach i będziesz przewracać oczami, a z drugiej strony potrafi wesprzeć, kiedy tego potrzebujesz. Nie chcę mówić za dużo o niej, bo to jeszcze nei koniec :D
Spokojnie, wyjazd już się szykuje. Szczegóły w następnym odcinku :D
Buziaki :*