To
wydawało się takie proste. Stanowczo zbyt proste. Przez tyle miesięcy kręcił
się w kółko, aby nareszcie dojść do czegoś konkretnego. Ten przełom doprowadził
go właśnie tutaj, na obrzeża małego, sennego miasteczka… Odetchnął świeżym,
nasyconym wilgocią powietrzem. Nocny deszcz sprawił, że trawa, łaskocząca go w
kostki, zostawiała mokre ślady na nogawkach jego spodni. Był ciepły, wrześniowy
poranek. Powoli wznoszące się coraz wyżej słońce wydobywało cień z okolicznych
drzew, które mieniły się kropelkami wody. Wszechobecna zieleń sprawiała, że
nabrał bardzo optymistycznego nastawienia do tego dnia. Nicolas uśmiechnął się
lekko sam do siebie. Liczył kroki, przemierzając łąkę. Był coraz bliżej celu,
czuł to każdą, nawet najmniejszą cząsteczką swojego ciała i duszy. Jak to
dobrze, że się nie poddał! Teraz czekała na niego nagroda za włożony w
poszukiwania trud.
Piękny,
okazały dąb zagrodził mu dalszą drogę, ale był pewny, że to właśnie o to
miejsce chodziło. Kucnął, wyciągnął przed siebie różdżkę i wyszeptał zaklęcie.
Koniec różdżki rozbłysnął lekko. Przesunął nią dookoła pnia i w jednym miejscu
poświata zrobiła się jaśniejsza. To właśnie tam zaczął kopać.
Kilkanaście
minut później, ubabrany ziemią, z kroplami potu na czole i tajemniczą fiolką w
ręku, deportował się z trzaskiem, zostawiając łąkę opustoszałą.
*
* *
Convalie
sądziła, że w wakacje poznała wiele pożytecznych zaklęć. Wielokrotnie powtarzała
formułki i wymachiwała różdżką, starając się opanować niezbędne ruchy. Teraz
tylko musiała je wykorzystać w praktyce. Poza tym dwa wakacyjne miesiące
upłynęły jej na błogim lenistwie. Kilkakrotnie spotkała się z Ivy, umówiła z
Lucasem, czy też spędzała czas z Ginny. Ale wakacje dobiegły końca szybciej,
niż by tego chciała i ze zdziwieniem zauważyła, że nowy rok szkolny nie napawa
ją już tak wielkim entuzjazmem, jak poprzednie. Mimo to uważała, że musi ostro
wziąć się do pracy.
Zgodnie
z przewidywaniami, choć najadła się mnóstwo strachu, z większości przedmiotów
otrzymała suma na poziomie „wybitny” lub „powyżej oczekiwań”. „Zadowalający”
spotkał ją ze strony historii magii i astronomii, ale akurat do tych
przedmiotów nie przywiązywała większej wagi i nie miała w planach ich
kontynuacji. W tym roku czekała ją transmutacja, eliksiry, zaklęcia,
zielarstwo, obrona przed czarną magią, numerologia i starożytne runy. W
porównaniu z większością jej rówieśników, którzy zdecydowali się już na
konkretny zawód, plan zajęć Convalie obejmował więcej przedmiotów, które,
według niej, mogły dać jej w przyszłości jakiś wybór. Nie narzekała więc widząc
swój wypełniony do granic możliwości plan zajęć i uśmiechała się, porównując go
ze znacznie okrojonym planem Ivy. Właściwie nie lubiła bezczynności, więc
perspektywa wielu godzin pożytecznych zajęć wydawała jej się kusząca. Przecież
nie można całe życie leniuchować.
Profesorowie
zadawali mnóstwo prac domowych, toteż Convalie często przemierzała korytarze z
naręczem notatek, książek i powtykanych w każdą kieszeń piór i czystych
pergaminów. Nie oszczędzano szóstoklasistów w tym roku. Ledwo przekroczyli
półmetek września, a już czuli się jak przed samymi egzaminami. Lucasowi bardzo
nie podobało się to, że jego dziewczyna szczególnie poważnie podchodzi do
kwestii nauki.
-
Znowu? – jęknął, gdy na pytanie o plany na wieczór odpowiedziała, że wybiera
się do biblioteki, aby napisać esej dla McGonagall. Przecież wiedział, że nauka
jest dla niej ważna! Denerwowało ją to, że za każdym razem, gdy odbywali takie
rozmowy, czuła się wewnętrznie rozdarta. Niesamowicie kusiła ją myśl o
spędzeniu kilku cudownych godzin z Lucasem, siedząc w jakimś ustronnym miejscu,
tuląc się do siebie, trzymając za ręce, wymieniając pocałunki i szepcząc słodkie
słówka, a jednak rozsądek domagał się, aby nie lekceważyła swoich obowiązków.
Wiedziała jednak, że wystarczy chwila załamania jej woli, a już będzie zdolna
do machnięcia na wszystko ręką, aby oddać się przyjemnościom, więc na pytanie
Lucasa jej policzki lekko zaróżowiły się ze złości.
-
Tak, Norwood, dziś wieczór jestem zajęta, a jeśli ci to przeszkadza, następnym
razem zrób rezerwację.
Wywrócił
oczami na te słowa.
-
Nie jesteś stolikiem w restauracji, tylko moją dziewczyną – skwitował. – Ja też
chcę spędzić z tobą trochę czasu, nie sądzisz, że biblioteka ma cię aż w
nadmiarze?
Pokręciła
głową tak energicznie, że jej rozpuszczone włosy zafalowały.
-
Powiedziałam ci już, że masz mnie na weekendy – syknęła, poprawiając ciężki
podręcznik do transmutacji, który wysuwał się jej z ręki. – W sobotę i
niedzielę jestem twoja, ale musisz zrozumieć, że w tygodniu to nauka jest dla
mnie na pierwszym miejscu.
Tym
razem rozstali się w złości, choć Convalie wiedziała, że Lucas nie będzie się
na nią długo gniewał. Jego irytacja z każdą taką sytuacją rosła, ale równie
szybko jak się pojawiała, tak znikała. Takie spory jednak rozstrajały ją na
dłuższą chwilę, więc kiedy usiadła przy wolnym stoliku w bibliotece, musiała
poświęcić kilka minut na uporządkowanie myśli i uspokojenie się. W tym stanie
zastał ją Dylan.
-
Wszystko okej? – spytał zamiast powitania, siadając naprzeciwko niej. Ich
stosunki ociepliły się. Co prawda nie wysyłali sobie przyjacielskich wiadomości
w okresie między weselem a rozpoczęciem roku szkolnego. Ten czas Convalie
poświęciła na przystosowanie się do obecnej sytuacji. Ale pierwszego dnia
szkoły, kiedy Dylan powiedział do niej „cześć”, odpowiedziała mu to samo,
uśmiechając się promiennie i wkrótce od słowa do słowa stali się sobie bliżsi.
Już nie byli unikającymi się nieznajomymi.
Convalie
westchnęła, nie będąc pewna, czy powinna podzielić się z Krukonem powodem
swojego złego samopoczucia. Wciąż nie ufała mu na tyle, by określić go mianem
przyjaciela, ale wiedziała, że przed nimi jeszcze długa droga. Wpatrywała się
uważnie w jego twarz, próbując znaleźć odpowiedź na swoje rozterki.
-
Nie do końca – odpowiedziała ostrożnie po dłuższej chwili milczenia, ale nie
zdecydowała się na dodanie czegokolwiek, a i Dylan nie naciskał, prawdopodobnie
mając na uwadze to samo, co Convalie. Nie byli sobie wystarczająco bliscy.
Obecność
Dylana podziałała na nią jak balsam uśmierzający ból, udało jej się pozbierać
myśli o Lucasie i odłożyć je do właściwych szufladek, aby już jej nie
przeszkadzały. Otworzyła podręcznik do transmutacji na spisie treści, szukając
interesującego ją działu. W tym czasie Dylan wyjął z torby swoje książki i
rozłożył je przed sobą, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z towarzystwa
Convalie. Widać było to dla niego tak naturalne, że zachowywał się zwyczajnie.
Convalie miała jednak mały problem ze skupieniem się, lecz powodem tego nie
była niedawna sprzeczka - zaczął jej przeszkadzać każdy, najmniejszy ruch
Dylana, który zaśmiecał jej głowę zbędnymi myślami.
Wzięła
kilka głębokich wdechów i, starając się ignorować obecność Krukona, przystąpiła
do planowania eseju. Wypisała sobie wszystkie najważniejsze punkty, które
powinna zawrzeć w swojej pracy, a później zniknęła wśród regałów pełnych
książek, aby dobrać potrzebne jej pozycje. Uzupełniła plan o szczegóły i
przystąpiła do pisania na brudno. Pióro Dylana skrobało po pergaminie.
W ciszy napisała
pół eseju i zawiesiła się, nie wiedząc, co powinno być dalej. Co chwilę zerkała
na swój plan, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, ale jej praca utkwiła w
miejscu. Oparła się łokciem o stół, a później złożyła głowę na dłoni i
westchnęła przeciągle, przykuwając uwagę Dylana.
- Pomóc? –
zaproponował, ale pokręciła przecząco głową, tępo wpatrując się w ostatnie
napisane przez siebie zdanie i próbując wymyślić następne, które mogłoby
połączyć je z resztą wypocin. W głowie miała pustkę.
Czuła na sobie
wzrok Dylana, ale nie odrywała oczu od pergaminu. Zmiana sytuacji pomiędzy nimi
była dla niej dziwna. Nie mogła przyzwyczaić się do tego, że Krukon przebywa w
jej pobliżu, a ona nie musi raczyć go zjadliwymi słowami, pogardliwymi
spojrzeniami czy też ignorancją. Cały czas słyszała w głowie słowo
„przyjaciele”. Przecież nie można stwierdzić: „zostańmy przyjaciółmi” i
oczekiwać, że stanie się to w dzień-dwa. Wciąż czuła się przy nim tak… obco.
W końcu udało jej
się przezwyciężyć kryzys i naskrobała kolejne dwa zdania, znalazła też w jednej
z książek fragment, który natchnął ją do dalszej pracy. Dylan również zajął się
swoimi sprawami. Convalie pisała w ciszy przez następne kilkadziesiąt minut, aż
dotarła do zakończenia, które przysporzyło jej trochę trudności. Nie dane jej
było jednak podsumować swojego eseju, bo do biblioteki jak burza wparowały dwie
roześmiane dziewczyny i bezceremonialnie rozsiadły się koło Dylana. Convalie czuła
na sobie ich palący wzrok i podniosła głowę, by odwdzięczyć się im tym samym.
Były to Sue i Ryan, przyjaciółki Dylana. W ich oczach widziała połączenie
przygany i zaciekawienia, nie miała jednak ochoty na odpowiadanie na pytania,
które niechybnie miały paść, więc wstała, poukładała książki w stos i
poodnosiła na właściwe miejsca, a podręcznik do transmutacji, pióro, kałamarz i
pergaminy zgarnęła ze stołu i skierowała się z nimi do wyjścia, odprowadzana
spojrzeniami Krukonek. Gdy tylko zniknęła za jednym z regałów, wydawało jej
się, że usłyszała rozemocjonowane szepty, ale niespecjalnie ją to obeszło.
Jedyną osobą, która
wiedziała o polepszeniu stosunków między nią a Dylanem była Ivy. Nie dziwiło
jej to, że przyjaciółki Dylana wyglądały na nieco zdezorientowane, skoro
wcześniej nie utrzymywali kontaktów, ale tłumaczenie się z sytuacji zostawiła
chłopakowi. To nie jej przyjaciółki i nie poczuwała się do obowiązku
wyjaśniania im czegokolwiek.
Pomyślała, że Lucas
powinien ucieszyć się z jej wcześniejszego powrotu z biblioteki. Mimo
chwilowego załamania, udało jej się napisać esej dość szybko, nawet jak na nią,
choć zakończenie postanowiła zostawić na później. Z myślą, że poświęci kilka
chwil swojemu chłopakowi, weszła do pokoju wspólnego, rozglądając się za nim,
ale nigdzie go nie dostrzegła.
- Widziałeś gdzieś
Lucasa? – spytała jednego z jego kolegów z drużyny quidditcha, rozpartego
wygodnie na skórzanej kanapie. Odpowiedział, że nie, rzucając jej lubieżne
spojrzenie, więc ostentacyjnie odwróciła się do niego plecami i odeszła. Nie
miała ochoty na szukanie Norwooda po całym zamku, sprawdziła więc w jego
dormitorium, ale tam również go nie zastała, dlatego postanowiła odnieść rzeczy
do siebie i złożyć wizytę Ivy.
Przegadały kilka
godzin, a później padły, grubo po północy, zapadając w głęboki sen.
* * *
Anne od początku
sprawy z Departamentem Tajemnic wiedziała, że za tą, zdawałoby się - chwilową
zachcianką Nicolasa, kryje się coś więcej, choć nie chciała się do tego
przyznać przed samą sobą. Jej podejrzenia zaczęły się sprawdzać po włamaniu,
kiedy pewnego dnia Nicolas ponownie zapałał entuzjazmem i z szerokim uśmiechem
na twarzy postanowił przeprosić ją za swoje zachowanie. Owszem, wiedziała, jak
bardzo zależało mu na tej akcji, potrafiła też po części zrozumieć jego gniew,
dlatego, mimo zdenerwowania, wybaczyła mu wszystko już kilka godzin później. On
jednak czekał kilka dni, aby się do niej odezwać, a gdy to zrobił, natychmiast
poznała, że ma jakiś nowy plan.
Starała się nie
wtrącać zbytnio w jego sprawy, postanawiając trzymać się na uboczu. Ich rozmowy
ograniczały się do rzeczy codziennych, bardziej błahych. Chodzili na spacery,
jedli pyszne kolacje, oglądali filmy jak wiele innych par. Nie mogła nie
zauważyć istotnych zmian w jego zachowaniu, mimo że tak żarliwie się
oszukiwała.
W okresie
wakacyjnym Nicolas zaczął coraz częściej wyjeżdżać, nie wyjawiając jej celów
swoich podróży. Zresztą ona sama nie pytała. Podświadomie czuła, że ma to coś
wspólnego z jego ojcem, ale nie chciała wiedzieć. Postanowiła, że nie da się
wciągnąć w kolejną taką akcję. Kosztowało ją to stanowczo za dużo nerwów.
Kilka dni temu
Nicolas odwołał ich wcześniej zaplanowaną kolację na Pokątnej i oświadczył, że
wyjeżdża na jakiś czas. Anne przyzwyczaiła się już do tego typu deklaracji,
choć za każdym razem zżerała ją ciekawość pomieszana z niepokojem.
- Czy mogę się
wybrać z tobą? – spytała nieśmiało, już ułamek sekundy później znając
odpowiedź, którą wyjawiły jego oczy. Było jej trochę przykro, że ma przed nią
tajemnice. Ale ona też miała swoje grzeszki na sumieniu i nie zamierzała się
nimi dzielić.
- Może następnym
razem – odpowiedział jej dyplomatycznie i przybrał na twarz zawadiacki uśmiech.
Westchnęła i również uśmiechnęła się do niego, udając, że wszystko jest w
porządku.
Nie było w porządku.
Ciągle czuła, że źle robi spotykając się z nim. Kto raz zostanie Ślizgonem,
będzie nim do końca życia, a Nicolas mieszał się w zbyt wiele szemranych spraw.
Nie chciała już więcej kłopotów, wystarczył jej bezpodstawny zarzut na Jamesa,
który wystarczył do umieszczenia go w Azkabanie na trzy lata. Wiedziała, że
powinna znaleźć mężczyznę, który nie przyciągnie do niej kłopotów. Tyle że
pokusa była zbyt wielka.
Nicolas wyjechał.
Tak naprawdę nie chciała wiedzieć po co, wolała udawać, że wszystko gra i że za
nim nie tęskni. Nie chciała się przywiązywać. Powtarzała sobie, że to tylko
mężczyzna, z którym miło spędza czas. Nie wiązała z nim przyszłości, nie robiła
planów. Liczyło się tu i teraz. A tak było dobrze, po co utrudniać sobie życie
mieszaniem się w jego sprawy? Jeszcze znajdzie prawdziwą miłość swojego życia.
Tego mogła być pewna.
* * *
Coleen nie miała
wygórowanych oczekiwań względem wakacji i dzięki temu nie zawiodła się, a wręcz
spotkała ją miła niespodzianka. Z uśmiechem na ustach, podczas warzenia
kolejnej skomplikowanej mikstury na zajęciach z eliksirów, myślała o jednej z
niezwykle udanych imprez. Lato pozostawiło posmak zabawy i odległych, miłych
wspomnień.
Ale ten nowy rok
szkolny też jej się bardzo podobał. Była już szóstoklasistką, a jej plan lekcji
został znacznie okrojony, na skutek czego nie musiała już więcej uczestniczyć w
historii magii czy we wróżbiarstwie. Obraz przyszłości wyklarował się w jej
głowie właściwie pod wpływem nagłej myśli, impulsu. Otóż Coleen niespodziewanie
zapragnęła zostać uzdrowicielką. Do tego potrzebne jej były lubiane przez nią
przedmioty, takie jak eliksiry, zielarstwo czy zaklęcia. Wrzuciła trzy ogony
traszki do eliksiru i obserwowała, jak zmienia on swoją barwę z
krwistoczerwonej na błotnistą. Skrzywiła się, podejrzewając, że coś zrobiła
źle, ale gdy przyjrzała się uważnie instrukcji, okazało się, że jest to kolor
przejściowy. Zamieszała chochlą trzy razy w prawo i dwa w lewo, a eliksir
zrobił się brązowy jak kawa z odrobiną mleka.
- Jeszcze pięć
minut! – przypomniał profesor Howard Washington.
Coleen otarła
kropelki potu, które zebrały się na jej czole, po czym rozejrzała się po sali.
W jej odległym końcu Convalie Malfoy siedziała nieruchomo, wpatrując się w swój
kociołek. Czyżby już skończyła? A przecież Coleen tak się starała, żeby wypaść
najlepiej! Nieco pocieszyło ją to, że reszta grupy krzątała się przy swoich
eliksirach. Jej samej pozostało tylko wlać kilka kropelek żywicy, więc nie
martwiła się szybko upływającym czasem. Zamieszała w kociołku, a eliksir
przybrał lekko złotawą barwę. Był skończony.
- Odejdźcie od
swoich kociołków – polecił profesor Washington, zerkając na zegarek. – Niech
każdy weźmie po fiolce z szafki za mną – w tym momencie wskazał na mebel –
napełnijcie je swoimi eliksirami, podpiszcie i zostawcie na moim biurku.
Zrobiło się
zamieszanie. Coleen ustawiła się w ogonku kolejki, która utworzyła się przed
szafką. Kątem oka zauważyła, że niektórzy próbują jeszcze dokończyć swoje
eliksiry, ale tym Washington pogroził palcem, obrzucając ich ostrym, karcącym
spojrzeniem. Mieli dwie godziny i więcej czasu im nie przysługiwało.
W końcu przedarła
się do szafki, wyciągnęła z niej fiolkę i wróciła na swoje stanowisko. Tam,
zgodnie z poleceniem, napełniła ją eliksirem i, podpisaną, zostawiła na biurku
profesora. Wychodząc z klasy z torbą przewieszoną przez ramię, uśmiechała się
do siebie. Kolejny z jej eliksirów niezaprzeczalnie zasługiwał na „wybitny”.
* * *
Rosalie wróciła do
Hogwartu odmieniona. Pozbierała z podłogi siły, które opuściły ją w poprzednim
roku szkolnym i wyposażyła się w gruby pancerz ochronny, nieprzepuszczający
żadnych wymierzanych w nią ciosów. Liczyła się tylko dobra zabawa, ulotne
chwile, nie wybiegała myślami w przyszłość.
Jej nowym celem
stał się Liam Lambertz. Chłopak był o rok od niej starszy, wyższy o dziesięć
centymetrów, które pozwalały jej na chodzenie w szpilkach, a poza tym dobrze
zbudowany. Kapitan drużyny quidditcha Slytherinu nie narzekał na brak
powodzenia u płci przeciwnej, choć jego twarz nie miała w sobie zbytniego
polotu – zwyczajna, niewyróżniająca się z tłumu. Ciemne oczy kontrastujące z
niesamowicie jasnymi, krótko przyciętymi włosami, były chyba największym
plusem. Poza tym miał reputację niezwykle uzdolnionego kochanka.
Co podobało jej się
w nim najbardziej? Chyba to, że przyjaźnił się z Lucasem Norwoodem. Tak,
zdecydowanie.
W słoneczny,
sobotni poranek bezceremonialnie wpakowała się do jego dormitorium, gdy brał
prysznic. Przysiadła na skraju jego łóżka i założyła nogę na nogę. Przygładziła
opadające na ramiona seksownymi falami włosy i wpatrzyła się w drzwi łazienki,
czekając. Minęło zaledwie kilka minut, gdy Liam, z ręcznikiem przewiązanym w
biodrach, wszedł do pokoju i stanął jak wryty, wpatrując się w nią.
- Rosalie –
powiedział niepewnie, co zabrzmiało nieco pytająco. Zmarszczył te swoje jasne
brwi i nie odrywał oczu od dekoltu jej czerwonej, krótkiej bluzeczki.
Pomalowane czerwoną szminką usta dziewczyny rozciągnęły się w zachęcającym
uśmiechu. – Co ty tu…? – próbował sklecić pytanie, ale Ślizgonka skutecznie go
rozpraszała. Krótka, czarna spódniczka trochę się podwinęła, ukazując ładnie
wyrzeźbione uda.
- Czekam na ciebie
– odpowiedziała jakby to była naturalna rzecz i umieściła wyprostowane ręce za
sobą, opierając na nich ciężar ciała i eksponując biust.
Wbrew pozorom Liam
nie był tak łatwym celem, jak myślała. Miał wiele adoratorek i Rosalie musiała
się mocno napracować, aby wyróżnić się z tłumu. Było to dla niej trochę
uwłaczające, ale czego się nie robi dla kaprysu? Uwodzicielskie uśmiechy
powolutku przeszły w króciutkie rozmowy i niezobowiązujące flirty, a wtedy był już
jej. Wystarczyło odsłonić nieco ciała, kilkakrotnie pocałować najlepiej jak
potrafiła, rozpalić pomiędzy nimi mgiełkę pożądania i… voila, siedziała na jego łóżku.
- Za chwilę mam
trening – zauważył na wpół przytomnie, powoli podchodząc do niej. Gdy był już
blisko, chwyciła za ręcznik i płynnym ruchem zrzuciła go na podłogę, a później
pociągnęła Liama za sobą na łóżko.
- Chyba znajdziesz
dla mnie sekundkę, prawda? – spytała, opuszkami palców gładząc jego obojczyki.
Kątem oka zauważyła, że bluzka nieco jej się przesunęła i odsłania naprawdę
spory kawałek prawej piersi. Ucieszyło ją to, bo odkryte ciało natychmiast
przyciągnęło uwagę chłopaka.
Rosalie niewiele
myśląc zastąpiła palce ustami, wspinając się wyżej, ku szyi Liama. Chłopak
westchnął i poddał się jej zabiegom. Gdy całowała płatek jego ucha, chwycił jej
twarz w dłonie i wpił usta w jej własne. Odwzajemniła niemal żarłoczny
pocałunek, z którego potrafiła odczytać tak wiele emocji, które targały Liamem.
Dłońmi przesuwała powoli w górę i w dół jego torsu do momentu, gdy objął ją
mocno i przygwoździł do łóżka. Tyle miesięcy żyła w celibacie, że niemal drżała
na samą myśl o rozkoszy, którą da jej seks. Bo była stuprocentowo pewna, że
dojdzie między nimi do zbliżenia. Faceci jej nie odmawiali, taka już była jej
natura.
Liam chyba sam nie
wiedział do końca, co się wokół niego dzieje. Rosalie dłońmi zataczała kręgi na
jego plecach, a on pozbawił ją bluzki i wygłodniałym wzrokiem wpatrywał się w
jej czarny stanik. Rosalie uniosła się na łokciach i odgięła głowę do tyłu,
dając mu dostęp do swojej szyi. Po chwili już była bez stanika, a po kilku
następnych wydawała z siebie westchnienia rozkoszy, gdy Liam prowadził ją do
raju.
Wszystko potoczyło
się tak, jak sobie zaplanowała. Liam spóźniał się z wyjściem na trening, więc
zaniepokojony Lucas poszedł prosto do jego dormitorium, wszedł bez pukania i
stanął w drzwiach jak wryty akurat w momencie, gdy jego przyjaciel z jękiem
szczytował. Rozgrzana, zarumieniona i spełniona Rosalie rzuciła wymowne
spojrzenie swojemu byłemu chłopakowi, który odwrócił się na pięcie i zatrzasnął
za sobą drzwi. To otrzeźwiło Lambertza.
- Czy ktoś tu był?
– spytał zaniepokojony, odwracając głowę w kierunku zamkniętych drzwi. Rosalie
pogładziła go po policzku.
- Skarbie, nie mam
zielonego pojęcia – powiedziała uspokajająco i przybrała na twarz jeden ze
swoich najbardziej niewinnych uśmiechów, na który wszyscy się nabierali.
Triumfowała.
* * *
Convalie siedziała
na trybunach i obserwowała trening Ślizgonów. Prawdę mówiąc – grali fatalnie.
Nie wiedziała, co się stało z Lucasem. Nie widziała go od poprzedniego dnia a
przyszła w połowie treningu, mogła więc tylko głowić się nad tym, dlaczego jej
chłopak ma taki zły humor. Grał brutalnie, kafla ciskał z całej siły do
pozostałych dwóch ścigających bądź do pętli i nie obyło się bez ofiar. Obrońca
Slytherinu miał nietęgą minę, gdy kafel raz za razem wymykał mu się z rąk i
trafiał do jednej z trzech pętli, choć tak usilnie starał się go złapać. Z
kolei jeden ze ścigających dostał prosto w nos, polała się krew i musiał
zrezygnować z dalszej gry na rzecz krótkiej przerwy przeznaczonej na
zatamowanie krwotoku. Kapitan drużyny, pałkarz, co chwilę wykrzykiwał coś do
swoich zawodników, a najwięcej pretensji miał do Lucasa.
Po pół godziny,
kiedy Convalie poznała mnóstwo nowych słów, które nie zasługiwały na zapisanie
ich w słowniku, drużyna wylądowała na murawie i skierowała się w stronę szatni.
Pomachała Lucasowi, gdy wydawało jej się, że patrzy w jej stronę, ale on
odwrócił głowę. Może po prostu jej nie dostrzegł. Zaniepokojona zbiegła na dół
i ustawiła się przy wejściu do szatni, w której zniknęli zawodnicy. Po kilku
minutach chłopcy zaczęli wysypywać się na zewnątrz, ale Lucasowi nie było do
tego śpieszno. Wydawało jej się, że słyszy podniesione głosy, więc gdy pięciu
zawodników skierowało się w stronę zamku, stanęła bliżej wejścia, chcąc
dowiedzieć się, o co chodzi.
-…doskonale o tym
wiedziałeś. – Rozpoznała głos Lucasa. – Tak się po prostu nie robi, jak mogłeś…
Drugi głos zaczął
coś wykrzykiwać tak, że zmieszał się z głosem Lucasa i przez chwilę Convalie
nic nie rozumiała. Z wrzawy udało jej się wyłapać pojedyncze słowa, jak
„zazdrosny”, „lecz się”, „fałszywy przyjaciel” i „przecież jej nie chciałeś”,
ale nie mogła zrozumieć sensu tej kłótni. Głosy przybliżyły się.
- Nie waż mi się
mówić o honorze, bo sam go nie masz! – powiedział kapitan, otwierając drzwi i
prawie wpadając na przyczajoną za nimi Convalie. Zatrzymał się, popatrzył na
nią chwilę i uśmiechnął się drwiąco. Za jego plecami dostrzegła Lucasa. –
Witaj, Malfoy – syknął do niej kapitan i spojrzał porozumiewawczo na Norwooda.
– Lepiej zajmij się nią – dodał i
odszedł. Lucas nic nie powiedział i podszedł do zdezorientowanej Convalie, żeby
ją przytulić.
- O co chodziło? –
spytała, będąc bezpieczna w jego objęciach. Ponad jego ramieniem wpatrywała się
w plecy odchodzącego Ślizgona. Przygryzła z niepokojem wargę.
- Księżniczko –
wyszeptał wprost do jej ucha Lucas – nie kłopocz się tym, to tylko i wyłącznie
sprawa pomiędzy nami dwoma. Naprawdę nie masz się czym martwić.
Objęła go mocniej,
mając nadzieję, że może mu wierzyć, niemniej jednak nie podobała jej się ta
sprawa.
* * *
- Tak czysto
teoretycznie. Jak mam dyskretnie dać chłopakowi do zrozumienia, że mnie
zainteresował? – spytała Natalie, wpatrując się wyczekująco w Juliette, ale ta
westchnęła tylko ze wzrokiem utkwionym w kominku w pokoju wspólnym. Natalie
zamachała jej przed oczami dłonią, przykuwając jej uwagę.
- Coś mówiłaś? –
spytała Weasley, mrugając szybko, jakby coś jej wpadło do oka. Natalie
zauważyła, że przyjaciółka jest jakaś rozdrażniona.
- Ja tylko pytałam
cię, jak… - urwała i przyjrzała się uważniej twarzy Juliette. Pod tą zmarszczką
na czole kryło się jakieś zmartwienie. –
O co chodzi?
Starsza Gryfonka
pokręciła tylko głową i znów przeniosła wzrok na ogień. Nie chciała rozmawiać,
w porządku. Natalie wstała, chcąc pójść do swojego dormitorium, ale Juliette
chwyciła ją za rękę, zmuszając, żeby ponownie usiadła.
- Nie… zostań – poprosiła.
– Po prostu martwię się o… - przygryzła wargę, zbierając się do wypowiedzenia
tego, co najbardziej ją nurtowało. – Martwię się o Dylana.
Natalie zamrugała,
zdziwiona.
- O Dylana? –
powtórzyła za nią. – A cóż takiego, na gacie Merlina, mogło mu się stać?
Juliette wywróciła
oczami, jakby miała do czynienia z dzieckiem.
- Czy ty naprawdę
tego nie widzisz? Coś jest bardzo nie tak! Powinien spędzać ze mną każdą swoją
wolną chwilę, jak kiedyś, a on tak po prostu… jest nieobecny.
Natalie zamyśliła
się, próbując sięgnąć myślami kilka dni wstecz. Nie zauważyła, żeby Dylan
poświęcał Juliette mniej czasu niż wcześniej.
- Przesadzasz –
powiedziała powoli, z namysłem. – To jest twój chłopak, a nie twoja własność.
Nie możesz go kontrolować.
- Przecież nie
próbuję! – wykrzyknęła Juliette i kilka siedzących w pobliżu osób spojrzało na
nie ciekawsko. Juliette posłała im wyzywające spojrzenie i wróciła do rozmowy,
tym razem ciszej. – Ja po prostu czuję, że coś jest nie tak.
- Julie… -
powiedziała niemal błagalnie Natalie. – Ty naprawdę za bardzo się wszystkim
przejmujesz. Jesteście razem, tak? Kochasz go, a on ciebie, prawda? Więc w czym
ty widzisz problem?
Było to dla niej
dziecinnie proste i nie rozumiała, dlaczego Juliette wciąż się czymś zadręcza.
Myślała, że w tym związku będzie szczęśliwa i przestanie robić z igły widły,
ale najwyraźniej obecność Dylana w jej życiu jedynie pogłębiła przewrażliwienie
dziewczyny. Weasley panicznie bała się, że on od niej odejdzie. Co najmniej raz
w tygodniu zwierzała się przyjaciółce, że Dylan chyba jej już nie kocha i nie
wierzyła w zapewnienia, że tylko tak jej się wydaje. Natalie była bliska
wybuchu. Miała wielką ochotę powiedzieć jej, że nie zdziwi się, jeśli on
rzeczywiście ją zostawi, skoro tak często o tym mówi, ale nie zrobiła tego, bo
nie chciała kłótni.
Juliette zaczęła
kręcić młynka kciukami splecionych ze sobą dłoni. Była strasznie niespokojna.
- Ja po prostu
czuję, że coś tu nie gra. Nati, ja go naprawdę mocno kocham. Nie mogę bez niego
żyć!
- To idź go
poszukaj i bądź szczęśliwa – rzuciła Natalie, wstając. – Ja idę spać, mam już
dość twojego zrzędzenia.
Pokręciła z
niedowierzaniem głową i zniknęła na schodach wiodących do dormitoriów
dziewcząt. Nie chciało jej się słuchać, jaka to Juliette jest nieszczęśliwa.
Znała ludzi, którzy mieli prawdziwe problemy. Ale Weasley? Ona problemy
wymyślała sobie sama. Denerwowało ją to jak mało co i naprawdę, naprawdę miała
dość. Kiedyś myślała, że to przejdzie, ale jeśli nadal będzie się zachowywać w
ten sposób, to chyba zostanie zmuszona, żeby uciąć sobie z nią niemiłą
pogawędkę.
* * *
Nicolas postawił
przed sobą kamienną misę wypełnioną czymś, co wyglądało jak kłębiące się
chmury. W ręku trzymał flakonik z podobnie wyglądającą zawartością. Odkorkował
go i przechylił do góry dnem, potrząsnął, bo srebrnobiała mgiełka nie chciała
wylecieć i zmusił ją do wpadnięcia do misy. Substancja zawirowała i zabłysła.
Niewiele myśląc, zanurkował we wspomnieniach.
* * *
Stał przed nim
chłopak łudząco do niego podobny. Co prawda widział go na zdjęciach, ale jednak
bezpośrednie spotkanie wywarło na nim ogromne wrażenie. Miał takie same włosy,
prawie tak samo ostrzyżone, w podobny sposób nażelowane w artystyczny nieład.
Czuł się, jakby patrzył na swoje odbicie w lustrze. Zamrugał kilka razy, żeby
przyzwyczaić wzrok, i dopiero wtedy zaczął dostrzegać różnice. Chłopak był od
niego odrobinę niższy, w rysach jego twarzy dostrzegał coś nieznajomego, choć
podobnego, no i te oczy… Oczy Convalie,
dodał w myślach, wzdrygając się na tak niespodziewane wspomnienie siostry.
Wypiął dumnie pierś, gdy zorientował się, że Draco miał odrobinę gorzej
wyrzeźbione bicepsy, choć wciąż trudno mu było uwierzyć w to, że to właśnie ten
chłopak, wyglądający nawet trochę młodziej od niego, to jego ojciec.
- Nawet na to nie licz
- powiedział Draco Malfoy, patrząc wyzywająco na coś za plecami Nicolasa. Ten
odwrócił się i dostrzegł mężczyznę, którego rozpoznał ze zdjęć, które znalazł w
rezydencji. Bez wątpienia był to Lucjusz Malfoy, jego dziadek. Chciało mu się
śmiać na widok związanych kokardą włosów. Kto w tych czasach nosił taką
fryzurę? Te dwie dekady wydały się mu ogromną przepaścią.
- Draconie,
przecież wiesz, że chcemy dla ciebie z matką jak najlepiej. Wiesz, że nie masz
innego wyjścia.
- Wolałbym zginąć –
wysyczał Draco. Nicolas zobaczył w jego twarzy tyle nienawiści, że aż się
przeraził. Obraz wokół niego zawirował. Twarze rozmazały się, a Nicolas nie
wiedział już, gdzie jest góra, a gdzie dół. Po chwili jednak poczuł, że stoi
pewnie na podłożu i obraz wyostrzył się. Znajdował się w samym środku jakiegoś
dziwnego kręgu, złożonego z ludzi w czarnych pelerynach z kapturami na głowach.
Nie mógł dostrzec ich twarzy przez zakrywające je maski. Ale wystarczyła
chwila, by zorientował się, że dwie osoby nie mają masek. Jedną z nich był Draco,
który stał koło niego w czarnej pelerynie z podwiniętym rękawem. Drugą była
najstraszliwsza postać, jaką Nicolas w życiu widział. Mężczyzna – czy na pewno? – był wysoki, niesamowicie
blady, łysy jak kolano, obrzydliwie wręcz brzydki i nie miał nosa. Nicolas
szybko odwrócił wzrok i wbił go w Dracona.
- A teraz naznaczę
cię moim znakiem – zaskrzeczał potwór, celując różdżką w przedramię Dracona. Po
kilku chwilach pojawił się na nim czarny, przerażający znak, w którym Nicolas
rozpoznał Mroczny Znak. Dracon skrzywił się z bólu. W jego oczach widział, jak
cierpi, ale duma nie pozwala mu na krzyk. Obraz znów zawirował, rozmył się,
żeby po chwili się wyostrzyć. Tym razem był w jakimś lesie, ze wszystkich stron
napierała na niego przeraźliwa ciemność.
- Nieeeeeeeee! –
usłyszał rozdzierający krzyk i spojrzał w stronę, z której dochodził. –
Nieeeeee!
Podszedł bliżej.
Draco klęczał koło nieruchomego, martwego ciała Lucjusza Malfoya. W jego twarzy
Nicolas zobaczył tyle bólu, że niemal go poczuł. Po jego ciele przeszły ciarki.
Byli tylko oni – Nicolas, Draco i Lucjusz. Po policzkach Dracona spływały łzy,
zaciskał pięści z całej siły i zgrzytał zębami.
Rozległ się trzask
towarzyszący teleportacji i tuż koło nich pojawiła się piękna kobieta o długich
blond włosach. Nicolas ją także rozpoznał – była to Narcyza Malfoy. Kobieta
rozejrzała się i jej wzrok padł na nieruchome ciało męża. Popatrzyła na
płaczącego Dracona, marszcząc brwi, jakby nie była pewna, co tak właściwie się
dzieje.
- On go zabił! –
wykrzyknął Draco tak głośno, że cały las odpowiedział mu echem. – Voldemort go
zabił!
W jego słowach było
tyle nienawiści, tyle bólu i zaciekłości! Narcyza omiotła wzrokiem ciało męża i
momentalnie zemdlała. Obraz zawirował.
Tym razem znalazł
się w gabinecie Dumbledore’a – tego mógł być pewny na sto procent. Po mroku
atakującym jego oczy w lesie, nagłe światło oślepiło go. Wciąż jeszcze drżał na
wspomnienie tego rozdzierającego krzyku.
- Nienawidzę go z
całego serca, najchętniej zabiłbym go tu i teraz, gołymi rękami! – deklarował
Draco, wymachując zawzięcie różdżką. Jego twarz nie wyrażała już bólu. To było
o wiele gorsze – nic nie wyrażała.
- Rozumiem cię,
Draconie – powiedział powoli Dumbledore, siedząc spokojnie w swoim fotelu,
podczas gdy Ślizgon krążył w tę i z powrotem przed biurkiem. – Wierzę, że
jesteś po naszej stronie. Po prostu obawiam się, że jesteś jeszcze zbyt młody,
zbyt gniewny…
- Niech pan
przestanie gadać takie bzdury, jestem już dorosły – przerwał mu wściekle Draco.
– Widziałem tyle zła, tyle bólu i cierpienia, tyle śmierci, że po prostu nie
chcę, nie chcę nigdy więcej…
Jego głos załamał
się i Draco opadł na krzesło przed biurkiem, naprzeciwko Dumbledore’a. Opuścił
nisko głowę i Nicolasowi wydawało się, że zobaczył spływającą po jego policzku
łzę, ale gdy Draco spojrzał na Dumbledore’a, wyglądał na całkowicie
opanowanego.
- Po prostu proszę
dać mi szansę.
Dumbledore w
milczeniu skinął głową.
Nicolasowi znów
zakręciło się przed oczami i zamrugał zdezorientowany, gdy zobaczył ten sam
gabinet, Dumbledore’a siedzącego w tej samej pozycji i Dracona ponownie
chodzącego w tę i z powrotem po pomieszczeniu. Na biurku przed Dumbledorem
leżała stara myślodsiewnia, pokryta runicznymi wzorami.
- To znaczy… ja… -
mówił cicho Draco, krążąc od ściany do ściany. Wizerunki byłych dyrektorów
Hogwartu z portretów podążały za nim wzrokiem. Draco zatrzymał się i spojrzał
na Dumbledore’a. – Jak to możliwe? – niemal wyszeptał.
- Nie pytaj mnie o
to – odpowiedział mu spokojnie Dumbledore. – To nie ja wygłosiłem
przepowiednię.
Nicolas nadstawił
uszu. Przepowiednię? O jaką przepowiednię chodziło?
- Czy dobrze
zrozumiałem? – dopytywał Draco. – Nie mogę się zakochać?
Dumbledore
westchnął cicho.
- Nie, Draco, źle
zrozumiałeś. Możesz się zakochać. Możesz udawać, że nie kochasz, ale nie
oszukasz swojego przeznaczenia. Przepowiednie się nie mylą.
- Jestem za młody
na dziecko – niemal parsknął Draco. Nicolas przyjrzał się jego napiętej twarzy.
Nie wyglądał na więcej niż siedemnaście lat. Gdyby nie znał historii, może by
mu uwierzył. Ale on znał już ciąg dalszy.
- Przepowiednia nie
mówiła o czasie, Draconie – wyjaśnił mu Dumbledore, poprawiając
okulary-połówki. – To się może zdarzyć teraz, za rok, a nawet za
dziesięć-dwadzieścia lat. Problem jest jedynie w tym, że została ona
podsłuchana.
Draco zatrzymał
się, wbijając wzrok w dyrektora.
- Jak to
podsłuchana? Myślałem, że przepowiednie powinny być tajne. Nie podoba mi się
to!
- Draconie –
upomniał go Dumbledore, bo jego uczeń podniósł głos. – Draconie, posłuchaj.
Przepowiednia głosi, że zakochasz się i będziesz miał syna, który stanie się
potężniejszy od Voldemorta. To logiczne, że on będzie chciał go zabić. Będzie
miał cię na oku. Po prostu nie możesz dopuścić do takiej sytuacji, dopóki
Voldemort stąpa po świecie. To niebezpieczne.
- To jest chore.
Draco pobladł
gwałtownie i usiadł w fotelu przed biurkiem.
- Rzygać mi się
chce – powiedział niespodziewanie, po czym zwymiotował wprost do myślodsiewni.
Obraz zawirował po
raz ostatni i Nicolas upadł wprost na podłogę w swoim pokoju. Pod wpływem
uderzenia na chwilę stracił oddech, ale szybko go odzyskał. Nie rozumiał wiele.
Ale wystarczająco, żeby przeczuwać dalszy ciąg opowieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)