poniedziałek, 18 lutego 2013

Ślad: rozdział trzydziesty



To wydawało się takie proste. Stanowczo zbyt proste. Przez tyle miesięcy kręcił się w kółko, aby nareszcie dojść do czegoś konkretnego. Ten przełom doprowadził go właśnie tutaj, na obrzeża małego, sennego miasteczka… Odetchnął świeżym, nasyconym wilgocią powietrzem. Nocny deszcz sprawił, że trawa, łaskocząca go w kostki, zostawiała mokre ślady na nogawkach jego spodni. Był ciepły, wrześniowy poranek. Powoli wznoszące się coraz wyżej słońce wydobywało cień z okolicznych drzew, które mieniły się kropelkami wody. Wszechobecna zieleń sprawiała, że nabrał bardzo optymistycznego nastawienia do tego dnia. Nicolas uśmiechnął się lekko sam do siebie. Liczył kroki, przemierzając łąkę. Był coraz bliżej celu, czuł to każdą, nawet najmniejszą cząsteczką swojego ciała i duszy. Jak to dobrze, że się nie poddał! Teraz czekała na niego nagroda za włożony w poszukiwania trud.
Piękny, okazały dąb zagrodził mu dalszą drogę, ale był pewny, że to właśnie o to miejsce chodziło. Kucnął, wyciągnął przed siebie różdżkę i wyszeptał zaklęcie. Koniec różdżki rozbłysnął lekko. Przesunął nią dookoła pnia i w jednym miejscu poświata zrobiła się jaśniejsza. To właśnie tam zaczął kopać.
Kilkanaście minut później, ubabrany ziemią, z kroplami potu na czole i tajemniczą fiolką w ręku, deportował się z trzaskiem, zostawiając łąkę opustoszałą.

* * *

Convalie sądziła, że w wakacje poznała wiele pożytecznych zaklęć. Wielokrotnie powtarzała formułki i wymachiwała różdżką, starając się opanować niezbędne ruchy. Teraz tylko musiała je wykorzystać w praktyce. Poza tym dwa wakacyjne miesiące upłynęły jej na błogim lenistwie. Kilkakrotnie spotkała się z Ivy, umówiła z Lucasem, czy też spędzała czas z Ginny. Ale wakacje dobiegły końca szybciej, niż by tego chciała i ze zdziwieniem zauważyła, że nowy rok szkolny nie napawa ją już tak wielkim entuzjazmem, jak poprzednie. Mimo to uważała, że musi ostro wziąć się do pracy.
Zgodnie z przewidywaniami, choć najadła się mnóstwo strachu, z większości przedmiotów otrzymała suma na poziomie „wybitny” lub „powyżej oczekiwań”. „Zadowalający” spotkał ją ze strony historii magii i astronomii, ale akurat do tych przedmiotów nie przywiązywała większej wagi i nie miała w planach ich kontynuacji. W tym roku czekała ją transmutacja, eliksiry, zaklęcia, zielarstwo, obrona przed czarną magią, numerologia i starożytne runy. W porównaniu z większością jej rówieśników, którzy zdecydowali się już na konkretny zawód, plan zajęć Convalie obejmował więcej przedmiotów, które, według niej, mogły dać jej w przyszłości jakiś wybór. Nie narzekała więc widząc swój wypełniony do granic możliwości plan zajęć i uśmiechała się, porównując go ze znacznie okrojonym planem Ivy. Właściwie nie lubiła bezczynności, więc perspektywa wielu godzin pożytecznych zajęć wydawała jej się kusząca. Przecież nie można całe życie leniuchować.
Profesorowie zadawali mnóstwo prac domowych, toteż Convalie często przemierzała korytarze z naręczem notatek, książek i powtykanych w każdą kieszeń piór i czystych pergaminów. Nie oszczędzano szóstoklasistów w tym roku. Ledwo przekroczyli półmetek września, a już czuli się jak przed samymi egzaminami. Lucasowi bardzo nie podobało się to, że jego dziewczyna szczególnie poważnie podchodzi do kwestii nauki.
- Znowu? – jęknął, gdy na pytanie o plany na wieczór odpowiedziała, że wybiera się do biblioteki, aby napisać esej dla McGonagall. Przecież wiedział, że nauka jest dla niej ważna! Denerwowało ją to, że za każdym razem, gdy odbywali takie rozmowy, czuła się wewnętrznie rozdarta. Niesamowicie kusiła ją myśl o spędzeniu kilku cudownych godzin z Lucasem, siedząc w jakimś ustronnym miejscu, tuląc się do siebie, trzymając za ręce, wymieniając pocałunki i szepcząc słodkie słówka, a jednak rozsądek domagał się, aby nie lekceważyła swoich obowiązków. Wiedziała jednak, że wystarczy chwila załamania jej woli, a już będzie zdolna do machnięcia na wszystko ręką, aby oddać się przyjemnościom, więc na pytanie Lucasa jej policzki lekko zaróżowiły się ze złości.
- Tak, Norwood, dziś wieczór jestem zajęta, a jeśli ci to przeszkadza, następnym razem zrób rezerwację.
Wywrócił oczami na te słowa.
- Nie jesteś stolikiem w restauracji, tylko moją dziewczyną – skwitował. – Ja też chcę spędzić z tobą trochę czasu, nie sądzisz, że biblioteka ma cię aż w nadmiarze?
Pokręciła głową tak energicznie, że jej rozpuszczone włosy zafalowały.
- Powiedziałam ci już, że masz mnie na weekendy – syknęła, poprawiając ciężki podręcznik do transmutacji, który wysuwał się jej z ręki. – W sobotę i niedzielę jestem twoja, ale musisz zrozumieć, że w tygodniu to nauka jest dla mnie na pierwszym miejscu.
Tym razem rozstali się w złości, choć Convalie wiedziała, że Lucas nie będzie się na nią długo gniewał. Jego irytacja z każdą taką sytuacją rosła, ale równie szybko jak się pojawiała, tak znikała. Takie spory jednak rozstrajały ją na dłuższą chwilę, więc kiedy usiadła przy wolnym stoliku w bibliotece, musiała poświęcić kilka minut na uporządkowanie myśli i uspokojenie się. W tym stanie zastał ją Dylan.
- Wszystko okej? – spytał zamiast powitania, siadając naprzeciwko niej. Ich stosunki ociepliły się. Co prawda nie wysyłali sobie przyjacielskich wiadomości w okresie między weselem a rozpoczęciem roku szkolnego. Ten czas Convalie poświęciła na przystosowanie się do obecnej sytuacji. Ale pierwszego dnia szkoły, kiedy Dylan powiedział do niej „cześć”, odpowiedziała mu to samo, uśmiechając się promiennie i wkrótce od słowa do słowa stali się sobie bliżsi. Już nie byli unikającymi się nieznajomymi.
Convalie westchnęła, nie będąc pewna, czy powinna podzielić się z Krukonem powodem swojego złego samopoczucia. Wciąż nie ufała mu na tyle, by określić go mianem przyjaciela, ale wiedziała, że przed nimi jeszcze długa droga. Wpatrywała się uważnie w jego twarz, próbując znaleźć odpowiedź na swoje rozterki.
- Nie do końca – odpowiedziała ostrożnie po dłuższej chwili milczenia, ale nie zdecydowała się na dodanie czegokolwiek, a i Dylan nie naciskał, prawdopodobnie mając na uwadze to samo, co Convalie. Nie byli sobie wystarczająco bliscy.
Obecność Dylana podziałała na nią jak balsam uśmierzający ból, udało jej się pozbierać myśli o Lucasie i odłożyć je do właściwych szufladek, aby już jej nie przeszkadzały. Otworzyła podręcznik do transmutacji na spisie treści, szukając interesującego ją działu. W tym czasie Dylan wyjął z torby swoje książki i rozłożył je przed sobą, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z towarzystwa Convalie. Widać było to dla niego tak naturalne, że zachowywał się zwyczajnie. Convalie miała jednak mały problem ze skupieniem się, lecz powodem tego nie była niedawna sprzeczka - zaczął jej przeszkadzać każdy, najmniejszy ruch Dylana, który zaśmiecał jej głowę zbędnymi myślami.
Wzięła kilka głębokich wdechów i, starając się ignorować obecność Krukona, przystąpiła do planowania eseju. Wypisała sobie wszystkie najważniejsze punkty, które powinna zawrzeć w swojej pracy, a później zniknęła wśród regałów pełnych książek, aby dobrać potrzebne jej pozycje. Uzupełniła plan o szczegóły i przystąpiła do pisania na brudno. Pióro Dylana skrobało po pergaminie.
W ciszy napisała pół eseju i zawiesiła się, nie wiedząc, co powinno być dalej. Co chwilę zerkała na swój plan, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, ale jej praca utkwiła w miejscu. Oparła się łokciem o stół, a później złożyła głowę na dłoni i westchnęła przeciągle, przykuwając uwagę Dylana.
- Pomóc? – zaproponował, ale pokręciła przecząco głową, tępo wpatrując się w ostatnie napisane przez siebie zdanie i próbując wymyślić następne, które mogłoby połączyć je z resztą wypocin. W głowie miała pustkę.
Czuła na sobie wzrok Dylana, ale nie odrywała oczu od pergaminu. Zmiana sytuacji pomiędzy nimi była dla niej dziwna. Nie mogła przyzwyczaić się do tego, że Krukon przebywa w jej pobliżu, a ona nie musi raczyć go zjadliwymi słowami, pogardliwymi spojrzeniami czy też ignorancją. Cały czas słyszała w głowie słowo „przyjaciele”. Przecież nie można stwierdzić: „zostańmy przyjaciółmi” i oczekiwać, że stanie się to w dzień-dwa. Wciąż czuła się przy nim tak… obco.
W końcu udało jej się przezwyciężyć kryzys i naskrobała kolejne dwa zdania, znalazła też w jednej z książek fragment, który natchnął ją do dalszej pracy. Dylan również zajął się swoimi sprawami. Convalie pisała w ciszy przez następne kilkadziesiąt minut, aż dotarła do zakończenia, które przysporzyło jej trochę trudności. Nie dane jej było jednak podsumować swojego eseju, bo do biblioteki jak burza wparowały dwie roześmiane dziewczyny i bezceremonialnie rozsiadły się koło Dylana. Convalie czuła na sobie ich palący wzrok i podniosła głowę, by odwdzięczyć się im tym samym. Były to Sue i Ryan, przyjaciółki Dylana. W ich oczach widziała połączenie przygany i zaciekawienia, nie miała jednak ochoty na odpowiadanie na pytania, które niechybnie miały paść, więc wstała, poukładała książki w stos i poodnosiła na właściwe miejsca, a podręcznik do transmutacji, pióro, kałamarz i pergaminy zgarnęła ze stołu i skierowała się z nimi do wyjścia, odprowadzana spojrzeniami Krukonek. Gdy tylko zniknęła za jednym z regałów, wydawało jej się, że usłyszała rozemocjonowane szepty, ale niespecjalnie ją to obeszło.
Jedyną osobą, która wiedziała o polepszeniu stosunków między nią a Dylanem była Ivy. Nie dziwiło jej to, że przyjaciółki Dylana wyglądały na nieco zdezorientowane, skoro wcześniej nie utrzymywali kontaktów, ale tłumaczenie się z sytuacji zostawiła chłopakowi. To nie jej przyjaciółki i nie poczuwała się do obowiązku wyjaśniania im czegokolwiek.
Pomyślała, że Lucas powinien ucieszyć się z jej wcześniejszego powrotu z biblioteki. Mimo chwilowego załamania, udało jej się napisać esej dość szybko, nawet jak na nią, choć zakończenie postanowiła zostawić na później. Z myślą, że poświęci kilka chwil swojemu chłopakowi, weszła do pokoju wspólnego, rozglądając się za nim, ale nigdzie go nie dostrzegła.
- Widziałeś gdzieś Lucasa? – spytała jednego z jego kolegów z drużyny quidditcha, rozpartego wygodnie na skórzanej kanapie. Odpowiedział, że nie, rzucając jej lubieżne spojrzenie, więc ostentacyjnie odwróciła się do niego plecami i odeszła. Nie miała ochoty na szukanie Norwooda po całym zamku, sprawdziła więc w jego dormitorium, ale tam również go nie zastała, dlatego postanowiła odnieść rzeczy do siebie i złożyć wizytę Ivy.
Przegadały kilka godzin, a później padły, grubo po północy, zapadając w głęboki sen.

* * *

Anne od początku sprawy z Departamentem Tajemnic wiedziała, że za tą, zdawałoby się - chwilową zachcianką Nicolasa, kryje się coś więcej, choć nie chciała się do tego przyznać przed samą sobą. Jej podejrzenia zaczęły się sprawdzać po włamaniu, kiedy pewnego dnia Nicolas ponownie zapałał entuzjazmem i z szerokim uśmiechem na twarzy postanowił przeprosić ją za swoje zachowanie. Owszem, wiedziała, jak bardzo zależało mu na tej akcji, potrafiła też po części zrozumieć jego gniew, dlatego, mimo zdenerwowania, wybaczyła mu wszystko już kilka godzin później. On jednak czekał kilka dni, aby się do niej odezwać, a gdy to zrobił, natychmiast poznała, że ma jakiś nowy plan.
Starała się nie wtrącać zbytnio w jego sprawy, postanawiając trzymać się na uboczu. Ich rozmowy ograniczały się do rzeczy codziennych, bardziej błahych. Chodzili na spacery, jedli pyszne kolacje, oglądali filmy jak wiele innych par. Nie mogła nie zauważyć istotnych zmian w jego zachowaniu, mimo że tak żarliwie się oszukiwała.
W okresie wakacyjnym Nicolas zaczął coraz częściej wyjeżdżać, nie wyjawiając jej celów swoich podróży. Zresztą ona sama nie pytała. Podświadomie czuła, że ma to coś wspólnego z jego ojcem, ale nie chciała wiedzieć. Postanowiła, że nie da się wciągnąć w kolejną taką akcję. Kosztowało ją to stanowczo za dużo nerwów.
Kilka dni temu Nicolas odwołał ich wcześniej zaplanowaną kolację na Pokątnej i oświadczył, że wyjeżdża na jakiś czas. Anne przyzwyczaiła się już do tego typu deklaracji, choć za każdym razem zżerała ją ciekawość pomieszana z niepokojem.
- Czy mogę się wybrać z tobą? – spytała nieśmiało, już ułamek sekundy później znając odpowiedź, którą wyjawiły jego oczy. Było jej trochę przykro, że ma przed nią tajemnice. Ale ona też miała swoje grzeszki na sumieniu i nie zamierzała się nimi dzielić.
- Może następnym razem – odpowiedział jej dyplomatycznie i przybrał na twarz zawadiacki uśmiech. Westchnęła i również uśmiechnęła się do niego, udając, że wszystko jest w porządku.
Nie było w porządku. Ciągle czuła, że źle robi spotykając się z nim. Kto raz zostanie Ślizgonem, będzie nim do końca życia, a Nicolas mieszał się w zbyt wiele szemranych spraw. Nie chciała już więcej kłopotów, wystarczył jej bezpodstawny zarzut na Jamesa, który wystarczył do umieszczenia go w Azkabanie na trzy lata. Wiedziała, że powinna znaleźć mężczyznę, który nie przyciągnie do niej kłopotów. Tyle że pokusa była zbyt wielka.
Nicolas wyjechał. Tak naprawdę nie chciała wiedzieć po co, wolała udawać, że wszystko gra i że za nim nie tęskni. Nie chciała się przywiązywać. Powtarzała sobie, że to tylko mężczyzna, z którym miło spędza czas. Nie wiązała z nim przyszłości, nie robiła planów. Liczyło się tu i teraz. A tak było dobrze, po co utrudniać sobie życie mieszaniem się w jego sprawy? Jeszcze znajdzie prawdziwą miłość swojego życia. Tego mogła być pewna.

* * *

Coleen nie miała wygórowanych oczekiwań względem wakacji i dzięki temu nie zawiodła się, a wręcz spotkała ją miła niespodzianka. Z uśmiechem na ustach, podczas warzenia kolejnej skomplikowanej mikstury na zajęciach z eliksirów, myślała o jednej z niezwykle udanych imprez. Lato pozostawiło posmak zabawy i odległych, miłych wspomnień.
Ale ten nowy rok szkolny też jej się bardzo podobał. Była już szóstoklasistką, a jej plan lekcji został znacznie okrojony, na skutek czego nie musiała już więcej uczestniczyć w historii magii czy we wróżbiarstwie. Obraz przyszłości wyklarował się w jej głowie właściwie pod wpływem nagłej myśli, impulsu. Otóż Coleen niespodziewanie zapragnęła zostać uzdrowicielką. Do tego potrzebne jej były lubiane przez nią przedmioty, takie jak eliksiry, zielarstwo czy zaklęcia. Wrzuciła trzy ogony traszki do eliksiru i obserwowała, jak zmienia on swoją barwę z krwistoczerwonej na błotnistą. Skrzywiła się, podejrzewając, że coś zrobiła źle, ale gdy przyjrzała się uważnie instrukcji, okazało się, że jest to kolor przejściowy. Zamieszała chochlą trzy razy w prawo i dwa w lewo, a eliksir zrobił się brązowy jak kawa z odrobiną mleka.
- Jeszcze pięć minut! – przypomniał profesor Howard Washington.
Coleen otarła kropelki potu, które zebrały się na jej czole, po czym rozejrzała się po sali. W jej odległym końcu Convalie Malfoy siedziała nieruchomo, wpatrując się w swój kociołek. Czyżby już skończyła? A przecież Coleen tak się starała, żeby wypaść najlepiej! Nieco pocieszyło ją to, że reszta grupy krzątała się przy swoich eliksirach. Jej samej pozostało tylko wlać kilka kropelek żywicy, więc nie martwiła się szybko upływającym czasem. Zamieszała w kociołku, a eliksir przybrał lekko złotawą barwę. Był skończony.
- Odejdźcie od swoich kociołków – polecił profesor Washington, zerkając na zegarek. – Niech każdy weźmie po fiolce z szafki za mną – w tym momencie wskazał na mebel – napełnijcie je swoimi eliksirami, podpiszcie i zostawcie na moim biurku.
Zrobiło się zamieszanie. Coleen ustawiła się w ogonku kolejki, która utworzyła się przed szafką. Kątem oka zauważyła, że niektórzy próbują jeszcze dokończyć swoje eliksiry, ale tym Washington pogroził palcem, obrzucając ich ostrym, karcącym spojrzeniem. Mieli dwie godziny i więcej czasu im nie przysługiwało.
W końcu przedarła się do szafki, wyciągnęła z niej fiolkę i wróciła na swoje stanowisko. Tam, zgodnie z poleceniem, napełniła ją eliksirem i, podpisaną, zostawiła na biurku profesora. Wychodząc z klasy z torbą przewieszoną przez ramię, uśmiechała się do siebie. Kolejny z jej eliksirów niezaprzeczalnie zasługiwał na „wybitny”.

* * *

Rosalie wróciła do Hogwartu odmieniona. Pozbierała z podłogi siły, które opuściły ją w poprzednim roku szkolnym i wyposażyła się w gruby pancerz ochronny, nieprzepuszczający żadnych wymierzanych w nią ciosów. Liczyła się tylko dobra zabawa, ulotne chwile, nie wybiegała myślami w przyszłość.
Jej nowym celem stał się Liam Lambertz. Chłopak był o rok od niej starszy, wyższy o dziesięć centymetrów, które pozwalały jej na chodzenie w szpilkach, a poza tym dobrze zbudowany. Kapitan drużyny quidditcha Slytherinu nie narzekał na brak powodzenia u płci przeciwnej, choć jego twarz nie miała w sobie zbytniego polotu – zwyczajna, niewyróżniająca się z tłumu. Ciemne oczy kontrastujące z niesamowicie jasnymi, krótko przyciętymi włosami, były chyba największym plusem. Poza tym miał reputację niezwykle uzdolnionego kochanka.
Co podobało jej się w nim najbardziej? Chyba to, że przyjaźnił się z Lucasem Norwoodem. Tak, zdecydowanie.
W słoneczny, sobotni poranek bezceremonialnie wpakowała się do jego dormitorium, gdy brał prysznic. Przysiadła na skraju jego łóżka i założyła nogę na nogę. Przygładziła opadające na ramiona seksownymi falami włosy i wpatrzyła się w drzwi łazienki, czekając. Minęło zaledwie kilka minut, gdy Liam, z ręcznikiem przewiązanym w biodrach, wszedł do pokoju i stanął jak wryty, wpatrując się w nią.
- Rosalie – powiedział niepewnie, co zabrzmiało nieco pytająco. Zmarszczył te swoje jasne brwi i nie odrywał oczu od dekoltu jej czerwonej, krótkiej bluzeczki. Pomalowane czerwoną szminką usta dziewczyny rozciągnęły się w zachęcającym uśmiechu. – Co ty tu…? – próbował sklecić pytanie, ale Ślizgonka skutecznie go rozpraszała. Krótka, czarna spódniczka trochę się podwinęła, ukazując ładnie wyrzeźbione uda.
- Czekam na ciebie – odpowiedziała jakby to była naturalna rzecz i umieściła wyprostowane ręce za sobą, opierając na nich ciężar ciała i eksponując biust.
Wbrew pozorom Liam nie był tak łatwym celem, jak myślała. Miał wiele adoratorek i Rosalie musiała się mocno napracować, aby wyróżnić się z tłumu. Było to dla niej trochę uwłaczające, ale czego się nie robi dla kaprysu? Uwodzicielskie uśmiechy powolutku przeszły w króciutkie rozmowy i niezobowiązujące flirty, a wtedy był już jej. Wystarczyło odsłonić nieco ciała, kilkakrotnie pocałować najlepiej jak potrafiła, rozpalić pomiędzy nimi mgiełkę pożądania i… voila, siedziała na jego łóżku.
- Za chwilę mam trening – zauważył na wpół przytomnie, powoli podchodząc do niej. Gdy był już blisko, chwyciła za ręcznik i płynnym ruchem zrzuciła go na podłogę, a później pociągnęła Liama za sobą na łóżko.
- Chyba znajdziesz dla mnie sekundkę, prawda? – spytała, opuszkami palców gładząc jego obojczyki. Kątem oka zauważyła, że bluzka nieco jej się przesunęła i odsłania naprawdę spory kawałek prawej piersi. Ucieszyło ją to, bo odkryte ciało natychmiast przyciągnęło uwagę chłopaka.
Rosalie niewiele myśląc zastąpiła palce ustami, wspinając się wyżej, ku szyi Liama. Chłopak westchnął i poddał się jej zabiegom. Gdy całowała płatek jego ucha, chwycił jej twarz w dłonie i wpił usta w jej własne. Odwzajemniła niemal żarłoczny pocałunek, z którego potrafiła odczytać tak wiele emocji, które targały Liamem. Dłońmi przesuwała powoli w górę i w dół jego torsu do momentu, gdy objął ją mocno i przygwoździł do łóżka. Tyle miesięcy żyła w celibacie, że niemal drżała na samą myśl o rozkoszy, którą da jej seks. Bo była stuprocentowo pewna, że dojdzie między nimi do zbliżenia. Faceci jej nie odmawiali, taka już była jej natura.
Liam chyba sam nie wiedział do końca, co się wokół niego dzieje. Rosalie dłońmi zataczała kręgi na jego plecach, a on pozbawił ją bluzki i wygłodniałym wzrokiem wpatrywał się w jej czarny stanik. Rosalie uniosła się na łokciach i odgięła głowę do tyłu, dając mu dostęp do swojej szyi. Po chwili już była bez stanika, a po kilku następnych wydawała z siebie westchnienia rozkoszy, gdy Liam prowadził ją do raju.
Wszystko potoczyło się tak, jak sobie zaplanowała. Liam spóźniał się z wyjściem na trening, więc zaniepokojony Lucas poszedł prosto do jego dormitorium, wszedł bez pukania i stanął w drzwiach jak wryty akurat w momencie, gdy jego przyjaciel z jękiem szczytował. Rozgrzana, zarumieniona i spełniona Rosalie rzuciła wymowne spojrzenie swojemu byłemu chłopakowi, który odwrócił się na pięcie i zatrzasnął za sobą drzwi. To otrzeźwiło Lambertza.
- Czy ktoś tu był? – spytał zaniepokojony, odwracając głowę w kierunku zamkniętych drzwi. Rosalie pogładziła go po policzku.
- Skarbie, nie mam zielonego pojęcia – powiedziała uspokajająco i przybrała na twarz jeden ze swoich najbardziej niewinnych uśmiechów, na który wszyscy się nabierali. Triumfowała.

* * *

Convalie siedziała na trybunach i obserwowała trening Ślizgonów. Prawdę mówiąc – grali fatalnie. Nie wiedziała, co się stało z Lucasem. Nie widziała go od poprzedniego dnia a przyszła w połowie treningu, mogła więc tylko głowić się nad tym, dlaczego jej chłopak ma taki zły humor. Grał brutalnie, kafla ciskał z całej siły do pozostałych dwóch ścigających bądź do pętli i nie obyło się bez ofiar. Obrońca Slytherinu miał nietęgą minę, gdy kafel raz za razem wymykał mu się z rąk i trafiał do jednej z trzech pętli, choć tak usilnie starał się go złapać. Z kolei jeden ze ścigających dostał prosto w nos, polała się krew i musiał zrezygnować z dalszej gry na rzecz krótkiej przerwy przeznaczonej na zatamowanie krwotoku. Kapitan drużyny, pałkarz, co chwilę wykrzykiwał coś do swoich zawodników, a najwięcej pretensji miał do Lucasa.
Po pół godziny, kiedy Convalie poznała mnóstwo nowych słów, które nie zasługiwały na zapisanie ich w słowniku, drużyna wylądowała na murawie i skierowała się w stronę szatni. Pomachała Lucasowi, gdy wydawało jej się, że patrzy w jej stronę, ale on odwrócił głowę. Może po prostu jej nie dostrzegł. Zaniepokojona zbiegła na dół i ustawiła się przy wejściu do szatni, w której zniknęli zawodnicy. Po kilku minutach chłopcy zaczęli wysypywać się na zewnątrz, ale Lucasowi nie było do tego śpieszno. Wydawało jej się, że słyszy podniesione głosy, więc gdy pięciu zawodników skierowało się w stronę zamku, stanęła bliżej wejścia, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi.
-…doskonale o tym wiedziałeś. – Rozpoznała głos Lucasa. – Tak się po prostu nie robi, jak mogłeś…
Drugi głos zaczął coś wykrzykiwać tak, że zmieszał się z głosem Lucasa i przez chwilę Convalie nic nie rozumiała. Z wrzawy udało jej się wyłapać pojedyncze słowa, jak „zazdrosny”, „lecz się”, „fałszywy przyjaciel” i „przecież jej nie chciałeś”, ale nie mogła zrozumieć sensu tej kłótni. Głosy przybliżyły się.
- Nie waż mi się mówić o honorze, bo sam go nie masz! – powiedział kapitan, otwierając drzwi i prawie wpadając na przyczajoną za nimi Convalie. Zatrzymał się, popatrzył na nią chwilę i uśmiechnął się drwiąco. Za jego plecami dostrzegła Lucasa. – Witaj, Malfoy – syknął do niej kapitan i spojrzał porozumiewawczo na Norwooda. – Lepiej zajmij się nią – dodał i odszedł. Lucas nic nie powiedział i podszedł do zdezorientowanej Convalie, żeby ją przytulić.
- O co chodziło? – spytała, będąc bezpieczna w jego objęciach. Ponad jego ramieniem wpatrywała się w plecy odchodzącego Ślizgona. Przygryzła z niepokojem wargę.
- Księżniczko – wyszeptał wprost do jej ucha Lucas – nie kłopocz się tym, to tylko i wyłącznie sprawa pomiędzy nami dwoma. Naprawdę nie masz się czym martwić.
Objęła go mocniej, mając nadzieję, że może mu wierzyć, niemniej jednak nie podobała jej się ta sprawa.

* * *

- Tak czysto teoretycznie. Jak mam dyskretnie dać chłopakowi do zrozumienia, że mnie zainteresował? – spytała Natalie, wpatrując się wyczekująco w Juliette, ale ta westchnęła tylko ze wzrokiem utkwionym w kominku w pokoju wspólnym. Natalie zamachała jej przed oczami dłonią, przykuwając jej uwagę.
- Coś mówiłaś? – spytała Weasley, mrugając szybko, jakby coś jej wpadło do oka. Natalie zauważyła, że przyjaciółka jest jakaś rozdrażniona.
- Ja tylko pytałam cię, jak… - urwała i przyjrzała się uważniej twarzy Juliette. Pod tą zmarszczką na czole kryło się jakieś zmartwienie. –  O co chodzi?
Starsza Gryfonka pokręciła tylko głową i znów przeniosła wzrok na ogień. Nie chciała rozmawiać, w porządku. Natalie wstała, chcąc pójść do swojego dormitorium, ale Juliette chwyciła ją za rękę, zmuszając, żeby ponownie usiadła.
- Nie… zostań – poprosiła. – Po prostu martwię się o… - przygryzła wargę, zbierając się do wypowiedzenia tego, co najbardziej ją nurtowało. – Martwię się o Dylana.
Natalie zamrugała, zdziwiona.
- O Dylana? – powtórzyła za nią. – A cóż takiego, na gacie Merlina, mogło mu się stać?
Juliette wywróciła oczami, jakby miała do czynienia z dzieckiem.
- Czy ty naprawdę tego nie widzisz? Coś jest bardzo nie tak! Powinien spędzać ze mną każdą swoją wolną chwilę, jak kiedyś, a on tak po prostu… jest nieobecny.
Natalie zamyśliła się, próbując sięgnąć myślami kilka dni wstecz. Nie zauważyła, żeby Dylan poświęcał Juliette mniej czasu niż wcześniej.
- Przesadzasz – powiedziała powoli, z namysłem. – To jest twój chłopak, a nie twoja własność. Nie możesz go kontrolować.
- Przecież nie próbuję! – wykrzyknęła Juliette i kilka siedzących w pobliżu osób spojrzało na nie ciekawsko. Juliette posłała im wyzywające spojrzenie i wróciła do rozmowy, tym razem ciszej. – Ja po prostu czuję, że coś jest nie tak.
- Julie… - powiedziała niemal błagalnie Natalie. – Ty naprawdę za bardzo się wszystkim przejmujesz. Jesteście razem, tak? Kochasz go, a on ciebie, prawda? Więc w czym ty widzisz problem?
Było to dla niej dziecinnie proste i nie rozumiała, dlaczego Juliette wciąż się czymś zadręcza. Myślała, że w tym związku będzie szczęśliwa i przestanie robić z igły widły, ale najwyraźniej obecność Dylana w jej życiu jedynie pogłębiła przewrażliwienie dziewczyny. Weasley panicznie bała się, że on od niej odejdzie. Co najmniej raz w tygodniu zwierzała się przyjaciółce, że Dylan chyba jej już nie kocha i nie wierzyła w zapewnienia, że tylko tak jej się wydaje. Natalie była bliska wybuchu. Miała wielką ochotę powiedzieć jej, że nie zdziwi się, jeśli on rzeczywiście ją zostawi, skoro tak często o tym mówi, ale nie zrobiła tego, bo nie chciała kłótni.
Juliette zaczęła kręcić młynka kciukami splecionych ze sobą dłoni. Była strasznie niespokojna.
- Ja po prostu czuję, że coś tu nie gra. Nati, ja go naprawdę mocno kocham. Nie mogę bez niego żyć!
- To idź go poszukaj i bądź szczęśliwa – rzuciła Natalie, wstając. – Ja idę spać, mam już dość twojego zrzędzenia.
Pokręciła z niedowierzaniem głową i zniknęła na schodach wiodących do dormitoriów dziewcząt. Nie chciało jej się słuchać, jaka to Juliette jest nieszczęśliwa. Znała ludzi, którzy mieli prawdziwe problemy. Ale Weasley? Ona problemy wymyślała sobie sama. Denerwowało ją to jak mało co i naprawdę, naprawdę miała dość. Kiedyś myślała, że to przejdzie, ale jeśli nadal będzie się zachowywać w ten sposób, to chyba zostanie zmuszona, żeby uciąć sobie z nią niemiłą pogawędkę.

* * *

Nicolas postawił przed sobą kamienną misę wypełnioną czymś, co wyglądało jak kłębiące się chmury. W ręku trzymał flakonik z podobnie wyglądającą zawartością. Odkorkował go i przechylił do góry dnem, potrząsnął, bo srebrnobiała mgiełka nie chciała wylecieć i zmusił ją do wpadnięcia do misy. Substancja zawirowała i zabłysła. Niewiele myśląc, zanurkował we wspomnieniach.

* * *

Stał przed nim chłopak łudząco do niego podobny. Co prawda widział go na zdjęciach, ale jednak bezpośrednie spotkanie wywarło na nim ogromne wrażenie. Miał takie same włosy, prawie tak samo ostrzyżone, w podobny sposób nażelowane w artystyczny nieład. Czuł się, jakby patrzył na swoje odbicie w lustrze. Zamrugał kilka razy, żeby przyzwyczaić wzrok, i dopiero wtedy zaczął dostrzegać różnice. Chłopak był od niego odrobinę niższy, w rysach jego twarzy dostrzegał coś nieznajomego, choć podobnego, no i te oczy… Oczy Convalie, dodał w myślach, wzdrygając się na tak niespodziewane wspomnienie siostry. Wypiął dumnie pierś, gdy zorientował się, że Draco miał odrobinę gorzej wyrzeźbione bicepsy, choć wciąż trudno mu było uwierzyć w to, że to właśnie ten chłopak, wyglądający nawet trochę młodziej od niego, to jego ojciec.
- Nawet na to nie licz - powiedział Draco Malfoy, patrząc wyzywająco na coś za plecami Nicolasa. Ten odwrócił się i dostrzegł mężczyznę, którego rozpoznał ze zdjęć, które znalazł w rezydencji. Bez wątpienia był to Lucjusz Malfoy, jego dziadek. Chciało mu się śmiać na widok związanych kokardą włosów. Kto w tych czasach nosił taką fryzurę? Te dwie dekady wydały się mu ogromną przepaścią.
- Draconie, przecież wiesz, że chcemy dla ciebie z matką jak najlepiej. Wiesz, że nie masz innego wyjścia.
- Wolałbym zginąć – wysyczał Draco. Nicolas zobaczył w jego twarzy tyle nienawiści, że aż się przeraził. Obraz wokół niego zawirował. Twarze rozmazały się, a Nicolas nie wiedział już, gdzie jest góra, a gdzie dół. Po chwili jednak poczuł, że stoi pewnie na podłożu i obraz wyostrzył się. Znajdował się w samym środku jakiegoś dziwnego kręgu, złożonego z ludzi w czarnych pelerynach z kapturami na głowach. Nie mógł dostrzec ich twarzy przez zakrywające je maski. Ale wystarczyła chwila, by zorientował się, że dwie osoby nie mają masek. Jedną z nich był Draco, który stał koło niego w czarnej pelerynie z podwiniętym rękawem. Drugą była najstraszliwsza postać, jaką Nicolas w życiu widział. Mężczyzna – czy na pewno? – był wysoki, niesamowicie blady, łysy jak kolano, obrzydliwie wręcz brzydki i nie miał nosa. Nicolas szybko odwrócił wzrok i wbił go w Dracona.
- A teraz naznaczę cię moim znakiem – zaskrzeczał potwór, celując różdżką w przedramię Dracona. Po kilku chwilach pojawił się na nim czarny, przerażający znak, w którym Nicolas rozpoznał Mroczny Znak. Dracon skrzywił się z bólu. W jego oczach widział, jak cierpi, ale duma nie pozwala mu na krzyk. Obraz znów zawirował, rozmył się, żeby po chwili się wyostrzyć. Tym razem był w jakimś lesie, ze wszystkich stron napierała na niego przeraźliwa ciemność.
- Nieeeeeeeee! – usłyszał rozdzierający krzyk i spojrzał w stronę, z której dochodził. – Nieeeeee!
Podszedł bliżej. Draco klęczał koło nieruchomego, martwego ciała Lucjusza Malfoya. W jego twarzy Nicolas zobaczył tyle bólu, że niemal go poczuł. Po jego ciele przeszły ciarki. Byli tylko oni – Nicolas, Draco i Lucjusz. Po policzkach Dracona spływały łzy, zaciskał pięści z całej siły i zgrzytał zębami.
Rozległ się trzask towarzyszący teleportacji i tuż koło nich pojawiła się piękna kobieta o długich blond włosach. Nicolas ją także rozpoznał – była to Narcyza Malfoy. Kobieta rozejrzała się i jej wzrok padł na nieruchome ciało męża. Popatrzyła na płaczącego Dracona, marszcząc brwi, jakby nie była pewna, co tak właściwie się dzieje.
- On go zabił! – wykrzyknął Draco tak głośno, że cały las odpowiedział mu echem. – Voldemort go zabił!
W jego słowach było tyle nienawiści, tyle bólu i zaciekłości! Narcyza omiotła wzrokiem ciało męża i momentalnie zemdlała. Obraz zawirował.
Tym razem znalazł się w gabinecie Dumbledore’a – tego mógł być pewny na sto procent. Po mroku atakującym jego oczy w lesie, nagłe światło oślepiło go. Wciąż jeszcze drżał na wspomnienie tego rozdzierającego krzyku.
- Nienawidzę go z całego serca, najchętniej zabiłbym go tu i teraz, gołymi rękami! – deklarował Draco, wymachując zawzięcie różdżką. Jego twarz nie wyrażała już bólu. To było o wiele gorsze – nic nie wyrażała.
- Rozumiem cię, Draconie – powiedział powoli Dumbledore, siedząc spokojnie w swoim fotelu, podczas gdy Ślizgon krążył w tę i z powrotem przed biurkiem. – Wierzę, że jesteś po naszej stronie. Po prostu obawiam się, że jesteś jeszcze zbyt młody, zbyt gniewny…
- Niech pan przestanie gadać takie bzdury, jestem już dorosły – przerwał mu wściekle Draco. – Widziałem tyle zła, tyle bólu i cierpienia, tyle śmierci, że po prostu nie chcę, nie chcę nigdy więcej…
Jego głos załamał się i Draco opadł na krzesło przed biurkiem, naprzeciwko Dumbledore’a. Opuścił nisko głowę i Nicolasowi wydawało się, że zobaczył spływającą po jego policzku łzę, ale gdy Draco spojrzał na Dumbledore’a, wyglądał na całkowicie opanowanego.
- Po prostu proszę dać mi szansę.
Dumbledore w milczeniu skinął głową.
Nicolasowi znów zakręciło się przed oczami i zamrugał zdezorientowany, gdy zobaczył ten sam gabinet, Dumbledore’a siedzącego w tej samej pozycji i Dracona ponownie chodzącego w tę i z powrotem po pomieszczeniu. Na biurku przed Dumbledorem leżała stara myślodsiewnia, pokryta runicznymi wzorami.
- To znaczy… ja… - mówił cicho Draco, krążąc od ściany do ściany. Wizerunki byłych dyrektorów Hogwartu z portretów podążały za nim wzrokiem. Draco zatrzymał się i spojrzał na Dumbledore’a. – Jak to możliwe? – niemal wyszeptał.
- Nie pytaj mnie o to – odpowiedział mu spokojnie Dumbledore. – To nie ja wygłosiłem przepowiednię.
Nicolas nadstawił uszu. Przepowiednię? O jaką przepowiednię chodziło?
- Czy dobrze zrozumiałem? – dopytywał Draco. – Nie mogę się zakochać?
Dumbledore westchnął cicho.
- Nie, Draco, źle zrozumiałeś. Możesz się zakochać. Możesz udawać, że nie kochasz, ale nie oszukasz swojego przeznaczenia. Przepowiednie się nie mylą.
- Jestem za młody na dziecko – niemal parsknął Draco. Nicolas przyjrzał się jego napiętej twarzy. Nie wyglądał na więcej niż siedemnaście lat. Gdyby nie znał historii, może by mu uwierzył. Ale on znał już ciąg dalszy.
- Przepowiednia nie mówiła o czasie, Draconie – wyjaśnił mu Dumbledore, poprawiając okulary-połówki. – To się może zdarzyć teraz, za rok, a nawet za dziesięć-dwadzieścia lat. Problem jest jedynie w tym, że została ona podsłuchana.
Draco zatrzymał się, wbijając wzrok w dyrektora.
- Jak to podsłuchana? Myślałem, że przepowiednie powinny być tajne. Nie podoba mi się to!
- Draconie – upomniał go Dumbledore, bo jego uczeń podniósł głos. – Draconie, posłuchaj. Przepowiednia głosi, że zakochasz się i będziesz miał syna, który stanie się potężniejszy od Voldemorta. To logiczne, że on będzie chciał go zabić. Będzie miał cię na oku. Po prostu nie możesz dopuścić do takiej sytuacji, dopóki Voldemort stąpa po świecie. To niebezpieczne.
- To jest chore.
Draco pobladł gwałtownie i usiadł w fotelu przed biurkiem.
- Rzygać mi się chce – powiedział niespodziewanie, po czym zwymiotował wprost do myślodsiewni.
Obraz zawirował po raz ostatni i Nicolas upadł wprost na podłogę w swoim pokoju. Pod wpływem uderzenia na chwilę stracił oddech, ale szybko go odzyskał. Nie rozumiał wiele. Ale wystarczająco, żeby przeczuwać dalszy ciąg opowieści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)