poniedziałek, 18 lutego 2013

Ślad: rozdział trzydziesty pierwszy



Pręty po obu stronach jej twarzy zdawały się zamrażać jej policzki. Prawie nie czuła palców. Na brodę Merlina, czy tutaj kiedykolwiek mogłoby być ciepło? Wiedziała, że na chłód ma wpływ przede wszystkim obecność dementorów, ale jakim cudem więźniowie, spędzający w tym miejscu po kilka tygodni, miesięcy, a nawet lat, nie umierali z wyziębienia? Twarz Jamesa, patrząca na nią zza krat, wyglądała na jeszcze bardziej wymizerowaną. Oczami błądził gdzieś w okolicach jej twarzy, ale wiedziała, że jej nie poznaje. Te kilka ostatnich lat zahartowało ją. Kiedyś nie byłaby w stanie znieść takiego widoku. Teraz nie uroniła nawet łzy.
- Jeszcze tylko trzy miesiące – mówiła. – Trzy miesiące i będziesz wolny. Nie mogę się doczekać, jak tylko ciebie stąd zabiorę. Jimmy – wyciągnęła rękę w jego stronę, ale stał na tyle daleko, że nie udało jej się go dosięgnąć. Pragnęła, aby ją przytulił. Żeby uśmiechnął się jak kiedyś, żeby w jego oczach zabłysły te psotne iskierki i… chciałaby mieć go na wyłączność, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Stracili tyle wspólnego czasu.
Westchnęła ciężko. Miała nadzieję, że gdzieś tam w głębi on dalej jest, że słucha i ją poznaje. Wyglądał jak małe, biedne, zagubione zwierzątko. I pachniał niewiele lepiej.
- To ja, Anne – powtórzyła już któryś raz podczas tej jednej wizyty. – Znasz mnie. Wiem, że mnie pamiętasz.
Ale James toczył wkoło przestraszonym, rozbieganym wzrokiem. Potrzebował medyka, terapii, ciepła… Czy będzie jeszcze taki jak kiedyś, czy też Azkaban zostawi piętno na całym jego przyszłym życiu? Nienawidziła człowieka, który mu to zrobił. Łatwo jest osądzać, łatwo skazywać na odsiadkę, kiedy samemu nie jest się nią zagrożonym. Kiedy nie ma się pojęcia, jak to wygląda tutaj, od środka. Jak trzeba być bezdusznym, pozbawionym uczuć człowiekiem, jak można tak postąpić?
James tym razem jej nie poznał. Wyglądał, jakby próbował skupić myśli, ale nie mógł uchwycić się tej jednej, która przypomniałaby mu Anne, tę brązowowłosą dziewczynę, która stała naprzeciwko niego, drżąc z zimna, złości i bezsilności. Tę, która oddałaby za niego życie.  Nie miał pojęcia, że go kocha.

* * *

Rosalie spryskała się swoimi ulubionymi perfumami i przechyliła głowę, przeglądając się w lustrze. Blond loki miękko opadały na jej ramiona, niebieskie oczy okolone mocno wytuszowanymi, długimi rzęsami błyszczały tajemniczo, a pomalowane na czerwono usta wyginały się w uwodzicielskim uśmiechu. Była zadowolona ze swojego wyglądu. Zadowolona ze swoich działań i ich rezultatów. Wrobienie Liama okazało się dla niej bułką z masłem. Poszło nawet lepiej, niż się spodziewała. Kto by pomyślał, że Lucas tak bardzo przejmie się tym, że spała z jego przyjacielem? A może… odezwał się cichy głosik w jej głowie. Może jemu nadal na tobie zależy? Prychnęła i wyszła z łazienki. Chodziło jej tylko o zemstę. Nienawidziła go całą sobą i tylko jego ból mógł przynieść jej ukojenie.
Gdy otworzyła drzwi swojego dormitorium, jej oczom ukazała się Coleen. Dłoń miała zwiniętą w pięść i uniesioną tak, jak gdyby właśnie chciała zapukać. Czarnowłosa uśmiechnęła się na jej widok.
- Proszę, proszę – powiedziała. – I to jest moja Rosalie!
Smith posłała jej pobłażliwy uśmieszek i oparła dłoń na biodrze.
- Skarbie – mruknęła do niej. – Ona ciągle tu była.
Zaśmiewając się, poszły na śniadanie, a rozemocjonowana Coleen opowiadała o sprzeczce, którą podsłuchała z samego rana.
- Lucas zaczął wyliczać wszystkie dziewczyny, które były jego, a które później miały do czynienia z Liamem, mówię ci, istny cyrk – śmiała się Coleen, ocierając niewidzialną łzę z policzka.
- Niee! Nie zrobił tego! – zaprzeczyła Rosalie, przyglądając jej się badawczo, ale Coleen z zaangażowaniem pokiwała głową. Rosalie wypuściła ze świstem powietrze i również się zaśmiała.
- Liam wił się jak piskorz, zrobił się calutki czerwony i bąkał coś niezrozumiałego. Żałuj, że tego nie widziałaś.
- Żałuję! – zapewniła Rosalie, przyciskając dłoń do klatki piersiowej. – Zrobiło się niezłe zamieszanie, prawda?
Coleen uniosła brwi.
- Poprawka, to ty zrobiłaś zamieszanie – sprostowała, celując w nią palcem, a Rosalie przybrała na twarz niewinną minę. Było jej dobrze z tą świadomością.
Weszły do Wielkiej Sali i skierowały kroki ku stałym miejscom przy stole Ślizgonów. Amarie popijała kawę, mrucząc coś do siebie, a na ich widok rozpromieniła się.
- Cześć wam! – wykrzyknęła. – Nie uwierzycie, co powiedziały mi karty! – Siliła się na tajemniczą minę, ale była zbyt podekscytowana, aby zachować pokerową twarz. Coleen i Rosalie wymieniły spojrzenia i równocześnie usiadły naprzeciwko przyjaciółki. – Już wam mówię – zapewniła Amarie. Odstawiła kubek na stół i zamachała rękami tak, że zadzwoniły jej bransoletki. – Otóż Norwood będzie z Malfoy najdłużej do końca tego roku szkolnego.
Promieniowała dumą, że to właśnie ona dokonała takiego odkrycia, ale Rosalie, zamiast, według oczekiwań, ucieszyć się, tylko się skrzywiła.
- To i tak dłużej, niż był ze mną. – Wyglądała, jakby właśnie została zmuszona do zjedzenia plasterka cytryny. – Widocznie za mało się staram. Oni już nie powinni być razem!
Coleen, również niepocieszona wieścią, zabrała się za smarowanie tosta dżemem.
- Mówiłaś, że nie wierzysz w te karciane brednie – przypomniała blondynce, obsypując okruszkami stół.
Rosalie na to wzruszyła ramionami i sięgnęła po dzbanek z sokiem dyniowym, aby nalać go sobie do szklanki. Ona nie jadała śniadań.
- Za kilka dni poproszę cię, żebyś spytała jeszcze raz – oznajmiła. – Ciężko pracuję nad rozwaleniem tego związku, ba, nad rozwaleniem Norwooda, i taki termin mnie nie zadowala.
Amarie wyrzuciła dłonie w powietrze, kierując wzrok ku niebu.
- Nic na to nie poradzę, to nie koncert życzeń – usprawiedliwiła się. – Myślałam, że ucieszy cię wiadomość, że nie wezmą ślubu i nie będą mieli słodkich blond dzieci, ale skoro nie, to ja już się nie odzywam.
Przez następne kilka minut wszystkie trzy milczały, ale kiedy do Sali wleciały sowy i przed Coleen wylądował Prorok Codzienny, zaczęły komentować najświeższe wydarzenia. Reszta śniadania upłynęła im w wesołej atmosferze.

* * *

Nicolasa obudziły wdzierające się do sypialni promienie słoneczne. Zdziwił go ten widok niezmiernie, ponieważ w tym tygodniu zapowiadano głównie chmury i opady deszczu, a tu – proszę! – słońce. Wciąż nie do końca dowierzając swoim oczom, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Ani jednej chmurki! Aż zatarł ręce z radości. Skoro tak ładna pogoda odwiedziła nawet Londyn, to w pobliskich miejscowościach nie mogło być inaczej, a to dla niego sytuacja wręcz idealna!
Ogarnięcie się nie zabrało mu wiele czasu i już kilka minut później zszedł do jadalni, gdzie skrzaty postawiły przed nim talerz z jajecznicą na bekonie i dzisiejsze wydanie Proroka Codziennego. Wziął do ręki widelec, przebiegając wzrokiem po pierwszej stronie. Głównym tematem przez kilka ostatnich dni był quidditch, nie zdziwiło go więc, że i tym razem na okładce zagościło zdjęcie reprezentacji Anglii. Pałaszował śniadanie, równocześnie zagłębiając się w debacie na temat przygotowania drużyny do gry z Francją, która po niedługim czasie przeszła w obstawianie wyniku. Dotarł do końca artykułu i przewrócił stronę. Jajka systematycznie znikały z jego talerza. W pewnym momencie usłyszał kroki i podniósł głowę znad gazety. W wejściu do jadalni stał Harvey.
- Panienka Annelise przyszła z wizytą – oświadczył, a zza jego pleców wychynęła głowa Anne. Harvey już dawno przestał zostawiać ją w holu, żeby zaanonsować jej przybycie. Zdecydowanie pałał do niej sympatią, bo inaczej nie pozwalałaby jej iść za sobą.
- Dzień dobry – powiedziała Anne. Nicolas uśmiechnął się do niej i gestem dłoni odprawił Harveya. Wyglądała dzisiaj uderzająco ładnie, decydując się na liliowy sweterek i związując włosy w wysoką kitkę. Obeszła stół, żeby pocałować go w czoło. W odpowiedzi ścisnął ją krótko w pasie, a Anne usiadła na krześle po jego lewej stronie.
Coś w jej twarzy kazało mu pomyśleć, że nie wygląda zwyczajnie. Jakaś zmarszczka, krótki grymas, napięte mięśnie. Właściwie ciężko było mu wskazać powód, ale czuł, że coś jest nie tak.
- Czy coś się stało? – spytał, gdy podpadła głowę na opartej łokciem o stół ręce i przyglądała się, jak je.
Energicznie potrząsnęła głową, dając mu do zrozumienia, że wszystko w porządku, ale jakoś nie mógł uwolnić się od tego dziwnego uczucia. Poza tym Anne nie miała zwyczaju tak po prostu wpadać do niego w sobotni poranek.
- Potrzebuję towarzystwa – powiedziała w końcu. – Jakoś nie mogę… nie chcę… - Przełknęła głośno ślinę, wzrok mając zawieszony gdzieś w przestrzeni. Zamrugała i spojrzała na niego. – Nie chcę być teraz sama.
Nicolas poczuł nieodpartą potrzebę przytulenia jej. Wydała mu się nagle niezwykle krucha z tymi opuszczonymi ramionami i zagubionym wyrazem twarzy. Wziął ją czym prędzej w ramiona i tulił mocno, czując jej ciepły oddech na szyi. Ta dziewczyna budziła w nim odruchy, których sam by się po sobie nie spodziewał. Zawsze, gdy widział problemy, uciekał. Ona była tą, która sprawiała, że chciał zostać.
- Co się stało, kochanie? – spytał, gładząc jej włosy.
Przez dłuższą chwilę milczała, ale nie miał jej tego za złe. Gryzło go to, co sprawiało, że ona czuje się źle. Chciał jej pomóc, ale nie pozwalała mu na to. Była zbyt dumna, żeby mu się żalić. Po kilku minutach postanowiła się odezwać.
- Czasem jest mi tak po prostu… pusto.
- Jak to: pusto? – spytał, nie wiedząc, co mogłaby mieć na myśli. Miała jego, miała rodzinę, dlaczego więc czuła pustkę? To on mógł polegać tylko i wyłącznie na niej, a nie odczuwał potrzeby bliskości kogokolwiek innego.
Wzruszyła ramionami.
- Tak po prostu. Nicolas, ja… - mówiąc to, wbijała w niego świdrujący wzrok – wiem, że ty dzisiaj… ale może… może ja bym mogła… z tobą?
Gdy tak patrzył w jej piękne, brązowe oczy, nie potrafił znaleźć powodu, dla którego miałby ją zostawiać. Co ty robisz?, pytał samego siebie, gdy przyłapał się na kiwaniu głową. Już w pierwszej chwili miał ochotę wszystko odkręcić, bo jak to tak? Anne nie mogła iść z nim, to zbyt osobiste, zresztą ona nic nie wiedziała, będzie musiał opowiedzieć jej wszystko po kolei… Ale uśmiech, który rozjaśnił jej twarz, wynagrodził mu wszystkie rozterki.

* * *

Juliette była stuprocentowo pewna, że Dylan wymyka jej się z rąk. No dobrze, rozumiała, że jest takie coś jak treningi quidditcha i że Dylan bardzo poważnie podchodzi do swojej pozycji obrońcy Ravenclawu, ale, na gacie Merlina, dlaczego latał na tej swojej miotle tak często? Dlaczego tak dużo czasu spędzał w bibliotece, przesiadując nad esejami i tak dalej? A już najbardziej denerwowała ją kwestia Sue i Ryan, jego krukońskich przyjaciółek. Na samą myśl o rudowłosej Ryan wzdrygała się. To było takie nie fair, że ta małpa dzieliła z nim pokój wspólny, podczas gdy Juliette spędzała czas w Gryffindorze! Ruda na pewno jej zazdrościła. Musiało tak być. A co, jeśli oni tam…?
Wzdrygnęła się i pokręciła z przekonaniem głową. Nie, Dylan ją kochał. Do stu dementorów, kochał ją, powiedział jej to, kochał! A jednak jej to nie wystarczało, ciągle zadręczała się, bo przecież to tylko słowa, puste słowa, które tak naprawdę mogły nic nie znaczyć.
Nienawidziła siebie za to, co właśnie robiła, ale nie mogła inaczej. Po prostu musiała wiedzieć, musiała sprawdzić… Brązowa czupryna majaczyła przed nią w morzu głów, a ona rozpychała się łokciami, by za nią nadążyć. Nie potrafiła całkowicie mu zaufać. Chociaż może było to złe sformułowanie. Ufała Dylanowi, ale nie ufała tym wszystkim ludziom, których spotykał na swojej drodze.
Najwyraźniej kierował się na następne zajęcia. Zresztą gdzie indziej mógłby iść? To niedorzeczne. Klasa do transmutacji majaczyła w jej wyobraźni. Tak, musiał zmierzać na transmutację. To ten korytarz. Nieco przyspieszyła kroku, w sam raz, aby zobaczyć, jak Dylan zatrzymuje się i sięga do przewieszonej przez ramię torby z książkami. Zamarła w pół kroku, niepewna, czy może tak stać na środku korytarza, czy może lepiej schować się za wystający filar lub zbroję. Przechodzący koło niej ludzie potrącali ją i rzucali rozdrażnione spojrzenia, ale nie bardzo ją obchodzili. Czego szukał? Skupiła wzrok całkowicie na jego dłoni przeglądającej zawartość torby. W końcu wyciągnął z niej jakąś książkę. Nie rozpoznawała jej, więc zaryzykowała i podeszła bliżej. W zasadzie mogła nawet zdradzić swoją obecność, byle tylko zdobyć jakieś informacje. Zajrzała mu przez ramię. Transmutowanie roślin. Tylko tyle? Zrobiła zawiedzioną minę i pomyślała o wycofaniu się, ale Dylan zdążył już poczuć jej obecność.
- Dzień dobry – powiedział z uśmiechem, przekręcając głowę tak, że zetknęła się z jego policzkiem, w który natychmiast go pocałowała. Dylan obrócił się i przytulił ją mocno. Zaśmiała się.
- Dzień dobry – odpowiedziała. – Strasznie się dzisiaj spieszysz.
- Ja? No co ty. – Zaczął zasypywać ją pocałunkami, ale pomiędzy nimi mamrotał: - Mam dość napięty plan dnia… wiem, że liczyłaś… że spędzimy razem więcej czasu… ale po lekcjach muszę iść do biblioteki… a późnej trening…
Zesztywniała w jego objęciach i przestała odwzajemniać pocałunki. Zalała ją fala rozczarowania. Obiecał jej! Obiecał, że dzisiaj znajdzie kilka chwil… Spojrzała prosto w jego brązowe oczy, jakby próbowała odgadnąć, dlaczego jej to robi.
- Jak chcesz – warknęła w końcu, wyplątując się z jego objęć i odsuwając się. – Do jutra.
Odwróciła się i chciała odejść, ale chwycił ją za rękę i przytrzymał.
- Nie denerwuj się – powiedział. – To naprawdę nie zależy ode mnie.
- Jasne – odparła, spoglądając na niego przez ramię. – Oczywiście.
Wyszarpnęła rękę z uścisku i odeszła. Była wściekła, ale miała nadzieję, że za nią pobiegnie, zawoła, cokolwiek… Po kilku metrach wyczekiwania zaryzykowała i obejrzała się, ale Dylana już nie było. Zacisnęła ze złości pięści i przyspieszyła kroku, żeby jak najszybciej dotrzeć na kolejną lekcję. Dlaczego nie mógł traktować jej tak, jak tego chciała? Dlaczego nie mógł czytać jej w myślach? Warknęła z irytacji. Nigdy nie wiedział, co ona tak naprawdę ma na myśli, czego chce. Gdyby tylko ją przytulił i zapewnił, że kocha… Sama odeszłaś, idiotko, zganiła się w myślach. Teraz tego żałowała.

* * *

Rozległ się głuchy trzask towarzyszący teleportacji. Cząsteczki powietrza zadrgały, rozparte przez dwie postaci, które znikąd pojawiły się na polnej ścieżce. Brązowowłosa dziewczyna, ściskająca kurczowo ramię towarzyszącego jej blondyna, puściła je niepewnie i zatoczyła się, w ostatniej chwili przed upadkiem odzyskując równowagę.
- Nienawidzę teleportacji – wysyczała przez zaciśnięte zęby. Miała zamknięte oczy i oddychała głośno i głęboko. Towarzyszący jej chłopak, korzystając z tego, że go nie widzi, przyjrzał się bardzo dokładnie jej twarzy.
- Zbladłaś – zauważył, wyciągając dłoń i opuszkami palców dotykając policzka dziewczyny, która otworzyła oczy i popatrzyła na niego ufnie. Swoją dłonią nakryła dłoń chłopaka i przycisnęła ją do swojej twarzy.
Stali tak dłuższą chwilę, zahipnotyzowani sobą, promieniami słońca, świergotem ptaków i szumem drzew, aż w końcu dziewczyna zdecydowała się przerwać ciszę.
- Gdzie jesteśmy? – zapytała. Podążyła wzrokiem dookoła, ale wszędzie widziała tylko pola, wzniesienia, doliny i drzewa, drzewa, wszędzie pełno drzew.
- Na południe od Londynu, jakieś dwadzieścia pięć mil.
Nie była jednak usatysfakcjonowana tą odpowiedzią.
- Ale gdzie? – dopytywała.
Zastanowił się chwilę, ściągając w zamyśleniu brwi.
- W okolicach East Grinstead – powiedział. – Ale nie wiem, jakie to ma dla ciebie znaczenie.
Zignorowała jego dopowiedzenie.
- W jakim celu tu jesteśmy? I dlaczego… - podążyła wzrokiem dookoła, robiąc szeroki ruch ręką. – …t u t a j?
- Postaram się wszystko ci wyjaśnić. Ale to może chwilę potrwać i proszę, nie denerwuj się, jeśli nie zrozumiesz jakiegoś zagadnienia.

* * *

- Nie, nie zamierzam – powiedziała żartobliwie Convalie, wymachując dłonią splecioną z dłonią Lucasa. – Dzisiaj robię sobie wolne od nauki, więc jestem cała twoja.
- Cała moja, powiadasz? – spytał, unosząc brwi. – Okej, zaczniemy od wspólnej kolacji. A później będziemy się całować. – Na te słowa zatrzymał się, zmuszając ją do zrobienia tego samego, i delikatnie pocałował ją w usta. – Długo całować – dodał, zjeżdżając wzdłuż linii jej szczęki na szyję. Przymknęła z rozkoszą oczy. – Obejmę cię o tak… - Obie ręce zacisnął wokół jej talii tak mocno, że ledwie mogła złapać oddech. Nie przestając całować, zaczął je przesuwać po jej plecach. – A później popchnę cię na łóżko i…
- Panie Norwood! Panno Malfoy! – usłyszeli krzyk i równocześnie spojrzeli w kierunku, z którego dochodził. To profesor Washington, opiekun Ślizgonów, nakrył ich w ciemnym korytarzu w lochach. Convalie pisnęła i zakryła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Lucas puścił ją szybko.
- Przepraszamy – powiedział – to się więcej nie powtórzy.
Mówiąc to zerknął na Convalie, która wymieniła z nim rozbawione spojrzenia. Mogła być pewna, że jednak się powtórzy.
Washington pogroził im palcem.
- Mam nadzieję, bo w przeciwnym razie będę zmuszony odjąć wam punkty, a może i nawet przydzielić szlaban.
Spuścili pokornie głowy, a gdy tylko profesor zniknął w sąsiednim korytarzu, Lucas ścisnął ją mocniej i wyszeptał do jej ucha:
- Na czym to ja skończyłem?
- Mówiłeś coś o łóżku – podpowiedziała. – Ale muszę cię zmartwić. Nie wpuszczę cię do mojego łóżka.
- No to będziemy u mnie – odparł, jakby nie uważał tego za problem. Wywróciła oczami i zaśmiała się, bo zaczął łaskotać ją rzęsami w policzek.
- Nie będziemy w żadnej sypialni, czy to jasne?
Lucas spojrzał na nią poważnie i zamrugał.
- Nie rozumiem. – Jego głos i zdziwiony wyraz twarzy mówił jej, że prowadzi udawaną grę. – Chcesz kochać się na lodowatej podłodze w wieży, czy co…
Zarumieniła się lekko, bo peszył ją ten temat, ilekroć Lucas do niego nawiązywał.
- Nie chcę – odparła, zanurzając twarz w jego ramieniu. – W ogóle mnie nie pociągasz.
Odsunął się od niej i przyłożył dłoń do serca.
- Zraniłaś mnie, Convalie Alexandro, nawet nie wiesz jak bardzo.
Sprzedała mu kuksańca w żebra i złapała za jego dłoń.
- Chodź już, spóźnimy się na lekcje – zauważyła, ciągnąc go ku wyjściu z lochów.

* * *

Szli polną drogą pełną zakrętów, górek i spadków, trzymając się za ręce. Za towarzyszy mieli wiatr, słońce i przyrodę. Anne nie wiedziała, dokąd się kierują, ale Nicolas zdawał się doskonale znać drogę. Czy był tu kiedykolwiek? Nie wyobrażała sobie tego. Niby kiedy? Podczas gdy ona siedziała w domu, nie robiąc właściwie nic, on zwiedzał Anglię? Tak po prostu?
- Wszystko zaczęło się od teczki z Departamentu Tajemnic. – Nicolas brzmiał, jakby te słowa ułożył w swojej głowie już dawno, powtarzał je po tyle razy, że brzmiały sucho, beznamiętnie. Wiedziała, że ta teczka była dopiero początkiem, po prostu to czuła. – Dowiedziałem się rzeczy, których…
Nie winiła go za to, że zawiesza głos i kręci głową. Do archiwum Departamentu Tajemnic nie trafiali zwykli ludzie, o nie. Tego mogła być pewna na tysiąc procent. Jednak co takiego znalazło się w tych konkretnych aktach, aktach ojca Nicolasa? Czuła, że nie może tak po prostu go o to spytać. Wiedziała, że nie powie jej więcej, niż będzie chciał i wolała nie naciskać, żeby nie zamknął się przed nią, gdy po wielu miesiącach w końcu postanowił się otworzyć.
- Tam były nazwiska… nazwiska osób, z którymi utrzymywał kontakty – powiedział Nicolas. – Początkowo nie zamierzałem nic więcej robić, ale Anne, po prostu musiałem. Ciekawość wygrała. Najpierw spotkałem się z tymi, których znałem. Ale to mi nie wystarczało. Potrzebowałem więcej opinii, musiałem wyrobić sobie zdanie… Dotarłem do kilku ciekawych osób. Cóż, połowa z nich nie żyje, część siedzi w Azkabanie, ale kilku pozostało na wolności. W tym Timothy Waynard.
Anne zmrużyła oczy, próbując przypomnieć sobie cokolwiek na temat tego człowieka, ale szybko potwierdziły się jej przewidywania, że to nazwisko słyszy po raz pierwszy w życiu.
- Timothy… Waynard? – powtórzyła cicho, starając się, by jej głos zachęcał do dalszych zwierzeń.
- Tak – potwierdził Nicolas. – To brat wujka Carla… znaczy się… męża przyjaciółki mojej mamy. Nie było ciężko go znaleźć.
Anne pokiwała entuzjastycznie głową.
- No tak, na pewno. I co było dalej?
- Dalej… spotkałem się jeszcze z kilkoma osobami i dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy. Na przykład, że mój ojciec często podróżował po kraju. Timothy zaklinał się, że Dracon coś kombinował, bo kiedyś go śledził na rozkaz… no nieważne. Znalazł jedno miejsce, w którym coś ukrył, ale bariera wokół tego czegoś była tak silna, że nie mógł przez nią przejść.
- A… ty…?
- Mnie nic nie zatrzymało – powiedział z lekkim zdziwieniem w głosie Nicolas. – Nie wiem, może po prostu chciał, żebym to znalazł.
- Ale co? – dopytywała Anne, ściskając mocniej jego rękę.
Nicolas nie odpowiedział. Zatrzymał się i skręcił, zbaczając ze ścieżki i prowadząc za sobą Anne, która nie zaprotestowała. Musiał wiedzieć, co robi, a ona mu ufała. Poza tym oboje mieli przy sobie różdżki, a na dodatek czasy wojny, której oczywiście nie pamiętała, już dawno minęły.
Zagłębili się w labirynt drzew, a każde z nich było tak podobne do innych, że Anne szybko zapomniała, z której strony przyszli. Trzymała mocno dłoń Nicolasa w swojej, starając się nie zgubić i nie potknąć o wystające korzenie. Tutaj, w tym gęstym lesie, było o wiele ciemniej niż na drodze.
- Zobaczysz – zaczął w końcu mruczeć Nicolas. – Już za chwilę zobaczysz…
Ale chyba jednak nie było jej to dane. Nie spodziewając się ataku z którejkolwiek strony, na zderzenie z czymś, czego nie widziała, zareagowała krzykiem, odskoczeniem do tyłu, potknięciem się o korzeń i upadnięciem na pośladki.
- Ała – pożaliła się, pocierając czoło, które bolało ją po zderzeniu z tym czymś.
- Anne? - Nicolas stał kilka stóp dalej, wpatrując się w nią uważnie. – Czy coś… co się stało? Boli cię?
- To z pewnością ta bariera, o której mówił twój znajomy – powiedziała i aż syknęła, gdy dotknęła szybko nabrzmiewającego guza. – Dalej musisz pójść sam.
- Ale… - Nicolas szybko podszedł do niej i pomógł jej wstać. – To nie wygląda dobrze – powiedział, patrząc na jej czoło. – Może powinienem…
- Idź już – niemal warknęła na niego, zła, że nie przewidziała tej sytuacji. Jak mogli o tym nie pomyśleć? – Stanie tutaj nic nie zmieni. Poczekam.
Nicolas jednak stał jeszcze długo przy niej, próbując się upewnić, czy nic poważnego jej się nie stało, ale w końcu rzucił jej ostatnie troskliwe spojrzenie i zniknął między drzewami. Anne usiadła na ziemi. Bolała ją głowa i pośladki, a na dodatek została sama w tym dziwnym lesie, w którym już dawno straciła orientację. Było jej z tego powodu co najmniej dziwnie. Wyciągnęła przed siebie różdżkę i rozglądała się dookoła, nasłuchując jakiegokolwiek dźwięku, ale poza wiatrem poruszającym liście i trzaskającymi od czasu do czasu gałązkami nie słyszała nic.
Po kilku minutach była już niesamowicie znudzona. Oparła głowę o pień najbliższego drzewa i próbowała myśleć o pracy, ale niespecjalnie potrafiła się skupić. Zaczęła robić w głowie listę rzeczy, za które powinna wziąć się po powrocie do domu, ale to też nie zainteresowało jej na tyle, żeby zająć całkowicie jej myśli. Kilkadziesiąt zniecierpliwionych westchnień później usłyszała wyraźnie trzaski i szelesty zwiastujące czyjeś nadejście. Nie mogła jednak być pewna, że to Nicolas wraca, dlatego wstała i przylgnęła ciałem do pnia drzewa, ściskając mocno w dłoni różdżkę. Nie była głupia. Musiała pamiętać o tym, że nie wszyscy na świecie są dobrzy i mają dobre zamiary. Ucieszyła się jednak, gdy zbliżającą osobą okazał się Nicolas.
- Wracamy – powiedział do niej, ściskając w ręce coś, czego nie mogła dostrzec. – Mam to, po co przyszedłem.

* * *

Mimo że dzień był słoneczny, ona drżała z zimna. Naciągnęła aż na nos chustę, którą miała owiniętą wokół szyi. Lodowatymi rękoma musnęła policzki i skrzywiła się na to uczucie. Ona miała czas. Miała mnóstwo czasu i mnóstwo poczynionych obserwacji. W końcu minął już prawie rok, od kiedy poprzysięgła zemstę.
Pojawili się razem, on trzymał ją pod ramię, a ona zachwiała się. Wykrzywiła usta w grymasie. To ona powinna dotykać go, patrzeć na niego, przytulać, jak ta dziewucha w tej chwili… Ale znała tajemnicę panny Campbell, o tak. Musiała tylko wszystko dobrze rozegrać, zasiać w sercu Nicolasa ziarnko zwątpienia, które zmieni się w nieufność, a później nienawiść… Źle postąpił, że tak ją potraktował. Nie zastanowił się nad konsekwencjami, ba, zupełnie je zbagatelizował! Może to i dobrze. Przynajmniej zadziała z zaskoczenia, zrani mocniej. Palce ją świerzbiły, żeby sięgnąć po różdżkę i miotnąć zaklęciem… ale nie. Nie mogła tego zrobić. Musiała poczekać na odpowiedni moment. To takie proste manipulować zakochanymi ludźmi. Biedni, żyjący we własnym świecie marzyciele, nie spodziewali się zupełnie ataku z zewnątrz. Już ona im pokaże!
Nicolas, podtrzymując opierającą się o niego dziewczynę, ruszył w stronę bramy do swojej posiadłości. Ze swojej kryjówki widziała ich doskonale cały czas. Czyżby Campbell coś się stało? Dlaczego była taka słaba? Nie, to z pewnością nic poważnego. Zepsułaby cały jej misterny plan. Niech nawet nie próbuje jej denerwować!
Zniknęli za bramą, ale ona stała jeszcze kilka minut, utkwiwszy wzrok w tamtym miejscu. Niczego się nie spodziewali. Bardzo możliwe, że o niej zapomniał. O niej! Był taki żałosny… Jak mogła się w nim zakochać? Co takiego miał w sobie, że bezwarunkowo oszalała na jego punkcie? Przecież wiedziała, że są dla siebie stworzeni, więc jakim prawem on nie czuł do niej tego samego? Jeszcze zobaczy, zobaczy, o wszystkim się przekona… Gdy tylko nadejdzie czas.
Bo nie można od tak sobie łamać serca Nadine Baker i wierzyć, że nie spotkają go z tego tytułu żadne konsekwencje.

* * *

- Lepiej ci już?
Nicolas posadził Anne w najwygodniejszym fotelu w swoim salonie i ukląkł, zniżając twarz do jej poziomu. Miała usta zaciśnięte w wąską linię, ale oczy odzyskiwały blask. Pomału pokiwała głową. Uniósł rękę i pogładził jej włosy, a później niemal nieświadomym gestem założył je za jej ucho.
- To dobrze. Zawsze tak jest, czy to tylko teraz?
Anne, wciąż blada na twarzy, skrzywiła się.
- Zawsze. Mówiłam, że nienawidzę teleportacji. Mam chorobę teleportacyjną.
Uśmiechnął się szeroko.
- Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje.
Poważnie pokiwała głową.
- Ja mam. To wystarczy.
Spędzili razem jeszcze kilka chwil, dopóki nie upewnił się, że odzyskuje kolory. Dopiero wtedy wstał i wyciągnął z szafki kamienną misę.
- Czy to jest…? – zaczęła Anne, spoglądając uważnie to na niego, to na naczynie. Nicolas skinął głową.
- Myślodsiewnia – dokończył za nią. Postawił przedmiot na etażerce stojącej tuż koło fotela i sięgnął do kieszeni, po czym wyjął z niej fiolkę z substancją przypominającą mgłę.
- Wspomnienie? – zapytała zdziwiona dziewczyna. – To, co tam znalazłeś, to… wspomnienie?
Uniosła wysoko brwi, a on po raz kolejny przytaknął.
- Bardzo ważne wspomnienie – wytłumaczył. – To wspomnienie mojego ojca z czasów wojny. Chciałbym, abyś zobaczyła je razem ze mną.
Anne przygryzła wargę, spoglądając na misę. Nicolas zrozumiał, że jeśli chce, aby uczestniczyła w jego życiu, to nie może mieć przed nią tajemnic. A było to jedno z najsilniejszych pragnień, jakich kiedykolwiek doświadczył. Cokolwiek zobaczy tym razem, gdziekolwiek będzie… chciał, żeby mu towarzyszyła, żeby wiedziała…
- Dobrze – powiedziała, nie patrząc na niego. – Zróbmy to.
Odetchnął niezauważalnie i odkorkował fiolkę, po czym wlał jej zawartość do naczynia. Zamieszał różdżką i wydobył wspomnienie na powierzchnię. Zobaczył korytarz, który wyglądał jak te w Hogwarcie, oświetlony pochodniami. Opartą o ścianę widział jakąś postać…
Anne chwyciła jego dłoń i wstała z fotela, ustawiając się koło niego. Zanurzył twarz w myślodsiewni, wciąż czując, jak ściska jego rękę. Stanął na kamiennej posadzce, a ona oparła policzek o jego bark.
- O czym chciałaś porozmawiać? – usłyszał zimny głos za swoimi plecami i obejrzał się. Zobaczył zmierzającego w ich stronę Dracona Malfoya, którego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Pochwycił pytający wzrok Anne.
- To on – szepnął, wpatrując się w chłopaka, który przeszedł dokładnie przez niego. Wzdrygnął się, choć niczego nie poczuł, i okręcił się, żeby znów widzieć ojca.
- Jest do ciebie taki… - zaczęła Anne i przełknęła głośno ślinę. Oboje skupili wzrok na postaci ukrytej w półmroku. To była dziewczyna ubrana w szaty Slytherinu. Podeszli bliżej, a Draco zatrzymał się tuż przed nią. Stanęli za jego plecami, żeby mieć lepszy widok. Dziewczyna miała długie, lśniące, czarne włosy i była bardzo ładna, ale Nicolas mógłby przysiąc, że nigdy w życiu jej nie widział.
- Czy to twoja…? – chciała wiedzieć Anne, ale wszedł jej w słowo.
- Nie. Nie znam jej.
- Witaj, Draconie – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się. Miała w sobie jakiś niezaprzeczalny, ale niepokojący urok.
Draco zbliżył się do niej i pocałował ją krótko, pośpiesznie i gwałtownie. Nicolas zmarszczył brwi.
- Nicolas, czy…?
- Cii – uciszył Anne. Sam nie wiedział, co jest grane. Ostatnio Dumbledore mówił o przepowiedni, mówił o dziecku i o dziewczynie, w której Malfoy się zakocha… Wiedział, że to nieprawda, ale jeśli oni byli razem, to czy…? To niedorzeczne. Głupio mu było, że pomyślał, iż coś mogłoby go łączyć z czarnowłosą.
Dziewczyna odepchnęła od siebie Draco z siłą, której nikt by się po niej nie spodziewał.
- Emily, o co chodzi? – spytał. – Nie rozumiem…
- To koniec, Malfoy – powiedziała Ślizgonka spokojnym, melodyjnym głosem. – Już mi się znudziłeś.
Przez chwilę w korytarzu panowała cisza. Draco wyglądał, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiał.
- Słucham? – spytał, jak gdyby nie dosłyszał.
Ślizgonka, nazwana wcześniej przez niego Emily, uśmiechnęła się. Nie był to szczery uśmiech, a zwodniczy, wystudiowany.
- Dobrze słyszałeś – powiedziała do niego. – Tak, tak, wiem – wywróciła oczami – że uważasz, że coś do mnie poczułeś. A wiesz, co ci powiem? Angela Storm, kojarzysz? – Zrobiła pauzę, podczas której uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Widzę, że coś świta. Tak dla jasności – to moja przyjaciółka. Więc teraz jesteśmy kwita.
Dziewczyna odepchnęła się od ściany, podeszła do Dracona i pogładziła go po policzku.
- Sorry, że tak wyszło – powiedziała, trzepocząc rzęsami. Twarz chłopaka pozostała nieprzenikniona, kiedy chwycił ją za nadgarstek.
- Emily – pogroził, ale ta tylko się roześmiała.
- Co mi zrobisz, no co? Nic! – Wyszarpnęła rękę z jego uścisku i zrobiła krok do tyłu. – Nie mogę uwierzyć, że myślałeś, że się w tobie zakochałam. I ta twoja mina…
Draco zacisnął mocno szczęki, ale poza tym nic nie zmieniło się w wyrazie jego twarzy. Nicolas miał wrażenie, że Malfoy przybrał swoją wystudiowaną maskę. Że w ten sposób chroni się przed uczuciami, przed bólem… Czy naprawdę czuł coś do Emily? Dostał tak mało informacji i musiał je wszystkie przetrawić, poskładać w logiczną całość. Draco niedawno stracił ojca, dowiedział się o przepowiedni, a teraz… rzuciła go dziewczyna? Tak po prostu?
- Zejdź mi z oczu – powiedział Ślizgon ostrym, lodowatym tonem. – Nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Wynoś się czym prędzej, bo nie ręczę za siebie. Ale już!
Dziewczyna odeszła korytarzem, zaśmiewając się głośno.
Nicolas był przygotowany na to, co się stanie, ale Anne nie. Gdy tylko obraz zaczął się rozmywać i wirować, wiedział, że czeka go następne wspomnienie, ale Anne, zdezorientowana, wtuliła się w jego ramię. Znów stali w korytarzu, ale tym razem innym. Zaraz, czy to…?
- Pokój życzeń? – spytała Anne, wyrażając jego myśli. Stali przed gołą ścianą, czekając na to, co za chwilę ma się wydarzyć. – Merlinie, ale suka! – wydusiła z siebie jego towarzyszka, gdy na horyzoncie ukazał się Draco, trzymając w ręku butelkę i zataczając się lekko.
Nicolas nie skomentował jej słów. Odsunął się kawałek, żeby i tym razem Ślizgon przez niego nie przeszedł. Obserwował, jak spaceruje wzdłuż ściany i jak ukazują się drzwi, jak sięga do klamki, ale okazują się zamknięte.
Draco wyglądał jak kupka nieszczęścia. Poszarzała twarz, przekrwione oczy, ta butelka, zmierzwione włosy i towarzyszący mu zapach alkoholu… Chłopak z całej siły uderzył zwiniętą pięścią w drzwi.
- Cholera jasna! – zaklął.
Zatoczył się i kopnął mocno, a butelka wypadła mu z ręki i potoczyła się po podłodze, zatrzymując się pod nogami Nicolasa. Ognista whisky.
- Psiakrew! – wyraził swoje niezadowolenie Draco, po czym zaczął raz po raz uderzać w drzwi, a z jego ust wydobywała się wiązanka przekleństw. Nicolas zląkł się. Jego ojciec był w takim stanie, że nie wróżyło to niczego dobrego. – Otwieraj, do cholery! – krzyczał.
Nicolas nie spodziewał się, że te krzyki odniosą jakikolwiek rezultat, ale, ku jego zdziwieniu, w niedługim czasie wydarzyło się kilka niespodziewanych rzeczy. Po pierwsze – drzwi otworzyły się, po drugie – zobaczył błysk rudych włosów i kawałek znajomej twarzy, po trzecie – Dracon wpadł z impetem do pomieszczenia, a po czwarte – drzwi same zamknęły się, zostawiając ich  na opustoszałym, cichym korytarzu. Był w takim szoku, że nie zwrócił uwagi na to, jak mocno ściska ramię Anne.
- Ał! – zaprotestowała. – Nicolas, to boli!
- To ona – powiedział, blady jak ściana. – To oni… tutaj… to ja…
Anne posłała mu nierozumiejące spojrzenie, ale w chwili, gdy na nią spojrzał, obraz znów się rozmył. Nadal byli w korytarzu, znów w innej części zamku. Zobaczył tłum uczniów śpieszących do swoich spraw, a wśród nich rudowłosą, wymizerowaną dziewczynę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Była tak znajoma, a równocześnie zupełnie inna. Nie potrafił uwierzyć w to, że jego matka kiedyś była młoda. Nagle zrozumiał, że Draco wywrócił jej życie do góry nogami. Nie wiedział, dlaczego jest smutna, ale nagle tak bardzo zapragnął ją przytulić… Jej twarz, którą widział w tym momencie, mieszała się z wizerunkiem trzydziestokilkuletniej kobiety, matki, którą kochał.
Wzdrygnął się, gdy kątem oka zauważył stojącego tuż koło niego chłopaka, wysokiego, blondwłosego, słowem – Dracona. Obserwował uważnie tę samą postać, co jego syn. Wyglądał, jakby starał się nie mrugać. I tak, jakby nie spał od wielu nocy.
Obraz zawirował. „Nie!”, chciał krzyknąć Nicolas, ale głos ugrzązł mu w gardle. Tak wiele nie wiedział, tak wiele nie rozumiał… Czuł, że to koniec tego etapu wspomnień. Rozumiał, że wraca do rezydencji. Widział wpatrzone w niego, dociekliwe spojrzenie Anne. I wiedział, że nie spocznie, dopóki nie pozna prawdy, całej prawdy.
Musi odnaleźć kolejne wspomnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)