Pręty po obu
stronach jej twarzy zdawały się zamrażać jej policzki. Prawie nie czuła palców.
Na brodę Merlina, czy tutaj kiedykolwiek mogłoby być ciepło? Wiedziała, że na
chłód ma wpływ przede wszystkim obecność dementorów, ale jakim cudem
więźniowie, spędzający w tym miejscu po kilka tygodni, miesięcy, a nawet lat,
nie umierali z wyziębienia? Twarz Jamesa, patrząca na nią zza krat, wyglądała
na jeszcze bardziej wymizerowaną. Oczami błądził gdzieś w okolicach jej twarzy,
ale wiedziała, że jej nie poznaje. Te kilka ostatnich lat zahartowało ją.
Kiedyś nie byłaby w stanie znieść takiego widoku. Teraz nie uroniła nawet łzy.
- Jeszcze tylko
trzy miesiące – mówiła. – Trzy miesiące i będziesz wolny. Nie mogę się
doczekać, jak tylko ciebie stąd zabiorę. Jimmy – wyciągnęła rękę w jego stronę,
ale stał na tyle daleko, że nie udało jej się go dosięgnąć. Pragnęła, aby ją
przytulił. Żeby uśmiechnął się jak kiedyś, żeby w jego oczach zabłysły te
psotne iskierki i… chciałaby mieć go na wyłączność, dwadzieścia cztery godziny
na dobę, siedem dni w tygodniu. Stracili tyle wspólnego czasu.
Westchnęła ciężko.
Miała nadzieję, że gdzieś tam w głębi on dalej jest, że słucha i ją poznaje.
Wyglądał jak małe, biedne, zagubione zwierzątko. I pachniał niewiele lepiej.
- To ja, Anne –
powtórzyła już któryś raz podczas tej jednej wizyty. – Znasz mnie. Wiem, że mnie
pamiętasz.
Ale James toczył
wkoło przestraszonym, rozbieganym wzrokiem. Potrzebował medyka, terapii,
ciepła… Czy będzie jeszcze taki jak kiedyś, czy też Azkaban zostawi piętno na
całym jego przyszłym życiu? Nienawidziła człowieka, który mu to zrobił. Łatwo
jest osądzać, łatwo skazywać na odsiadkę, kiedy samemu nie jest się nią
zagrożonym. Kiedy nie ma się pojęcia, jak to wygląda tutaj, od środka. Jak
trzeba być bezdusznym, pozbawionym uczuć człowiekiem, jak można tak postąpić?
James tym razem jej
nie poznał. Wyglądał, jakby próbował skupić myśli, ale nie mógł uchwycić się
tej jednej, która przypomniałaby mu Anne, tę brązowowłosą dziewczynę, która
stała naprzeciwko niego, drżąc z zimna, złości i bezsilności. Tę, która
oddałaby za niego życie. Nie miał pojęcia,
że go kocha.
* * *
Rosalie spryskała
się swoimi ulubionymi perfumami i przechyliła głowę, przeglądając się w
lustrze. Blond loki miękko opadały na jej ramiona, niebieskie oczy okolone
mocno wytuszowanymi, długimi rzęsami błyszczały tajemniczo, a pomalowane na
czerwono usta wyginały się w uwodzicielskim uśmiechu. Była zadowolona ze
swojego wyglądu. Zadowolona ze swoich działań i ich rezultatów. Wrobienie Liama
okazało się dla niej bułką z masłem. Poszło nawet lepiej, niż się spodziewała.
Kto by pomyślał, że Lucas tak bardzo przejmie się tym, że spała z jego
przyjacielem? A może… odezwał się
cichy głosik w jej głowie. Może jemu
nadal na tobie zależy? Prychnęła i wyszła z łazienki. Chodziło jej tylko o
zemstę. Nienawidziła go całą sobą i tylko jego ból mógł przynieść jej ukojenie.
Gdy otworzyła drzwi
swojego dormitorium, jej oczom ukazała się Coleen. Dłoń miała zwiniętą w pięść
i uniesioną tak, jak gdyby właśnie chciała zapukać. Czarnowłosa uśmiechnęła się
na jej widok.
- Proszę, proszę –
powiedziała. – I to jest moja Rosalie!
Smith posłała jej
pobłażliwy uśmieszek i oparła dłoń na biodrze.
- Skarbie –
mruknęła do niej. – Ona ciągle tu była.
Zaśmiewając się,
poszły na śniadanie, a rozemocjonowana Coleen opowiadała o sprzeczce, którą
podsłuchała z samego rana.
- Lucas zaczął
wyliczać wszystkie dziewczyny, które były jego, a które później miały do
czynienia z Liamem, mówię ci, istny cyrk – śmiała się Coleen, ocierając
niewidzialną łzę z policzka.
- Niee! Nie zrobił
tego! – zaprzeczyła Rosalie, przyglądając jej się badawczo, ale Coleen z
zaangażowaniem pokiwała głową. Rosalie wypuściła ze świstem powietrze i również
się zaśmiała.
- Liam wił się jak
piskorz, zrobił się calutki czerwony i bąkał coś niezrozumiałego. Żałuj, że
tego nie widziałaś.
- Żałuję! – zapewniła
Rosalie, przyciskając dłoń do klatki piersiowej. – Zrobiło się niezłe
zamieszanie, prawda?
Coleen uniosła
brwi.
- Poprawka, to ty zrobiłaś zamieszanie – sprostowała,
celując w nią palcem, a Rosalie przybrała na twarz niewinną minę. Było jej
dobrze z tą świadomością.
Weszły do Wielkiej
Sali i skierowały kroki ku stałym miejscom przy stole Ślizgonów. Amarie
popijała kawę, mrucząc coś do siebie, a na ich widok rozpromieniła się.
- Cześć wam! –
wykrzyknęła. – Nie uwierzycie, co powiedziały mi karty! – Siliła się na
tajemniczą minę, ale była zbyt podekscytowana, aby zachować pokerową twarz.
Coleen i Rosalie wymieniły spojrzenia i równocześnie usiadły naprzeciwko
przyjaciółki. – Już wam mówię – zapewniła Amarie. Odstawiła kubek na stół i
zamachała rękami tak, że zadzwoniły jej bransoletki. – Otóż Norwood będzie z
Malfoy najdłużej do końca tego roku szkolnego.
Promieniowała dumą,
że to właśnie ona dokonała takiego odkrycia, ale Rosalie, zamiast, według
oczekiwań, ucieszyć się, tylko się skrzywiła.
- To i tak dłużej,
niż był ze mną. – Wyglądała, jakby właśnie została zmuszona do zjedzenia
plasterka cytryny. – Widocznie za mało się staram. Oni już nie powinni być razem!
Coleen, również
niepocieszona wieścią, zabrała się za smarowanie tosta dżemem.
- Mówiłaś, że nie wierzysz
w te karciane brednie – przypomniała blondynce, obsypując okruszkami stół.
Rosalie na to
wzruszyła ramionami i sięgnęła po dzbanek z sokiem dyniowym, aby nalać go sobie
do szklanki. Ona nie jadała śniadań.
- Za kilka dni
poproszę cię, żebyś spytała jeszcze raz – oznajmiła. – Ciężko pracuję nad
rozwaleniem tego związku, ba, nad rozwaleniem Norwooda, i taki termin mnie nie
zadowala.
Amarie wyrzuciła
dłonie w powietrze, kierując wzrok ku niebu.
- Nic na to nie
poradzę, to nie koncert życzeń – usprawiedliwiła się. – Myślałam, że ucieszy
cię wiadomość, że nie wezmą ślubu i nie będą mieli słodkich blond dzieci, ale
skoro nie, to ja już się nie odzywam.
Przez następne
kilka minut wszystkie trzy milczały, ale kiedy do Sali wleciały sowy i przed
Coleen wylądował Prorok Codzienny, zaczęły komentować najświeższe wydarzenia.
Reszta śniadania upłynęła im w wesołej atmosferze.
* * *
Nicolasa obudziły
wdzierające się do sypialni promienie słoneczne. Zdziwił go ten widok
niezmiernie, ponieważ w tym tygodniu zapowiadano głównie chmury i opady
deszczu, a tu – proszę! – słońce. Wciąż nie do końca dowierzając swoim oczom,
podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Ani jednej chmurki! Aż zatarł ręce z
radości. Skoro tak ładna pogoda odwiedziła nawet Londyn, to w pobliskich
miejscowościach nie mogło być inaczej, a to dla niego sytuacja wręcz idealna!
Ogarnięcie się nie
zabrało mu wiele czasu i już kilka minut później zszedł do jadalni, gdzie
skrzaty postawiły przed nim talerz z jajecznicą na bekonie i dzisiejsze wydanie
Proroka Codziennego. Wziął do ręki widelec, przebiegając wzrokiem po pierwszej
stronie. Głównym tematem przez kilka ostatnich dni był quidditch, nie zdziwiło
go więc, że i tym razem na okładce zagościło zdjęcie reprezentacji Anglii.
Pałaszował śniadanie, równocześnie zagłębiając się w debacie na temat
przygotowania drużyny do gry z Francją, która po niedługim czasie przeszła w
obstawianie wyniku. Dotarł do końca artykułu i przewrócił stronę. Jajka
systematycznie znikały z jego talerza. W pewnym momencie usłyszał kroki i
podniósł głowę znad gazety. W wejściu do jadalni stał Harvey.
- Panienka Annelise
przyszła z wizytą – oświadczył, a zza jego pleców wychynęła głowa Anne. Harvey
już dawno przestał zostawiać ją w holu, żeby zaanonsować jej przybycie.
Zdecydowanie pałał do niej sympatią, bo inaczej nie pozwalałaby jej iść za
sobą.
- Dzień dobry –
powiedziała Anne. Nicolas uśmiechnął się do niej i gestem dłoni odprawił
Harveya. Wyglądała dzisiaj uderzająco ładnie, decydując się na liliowy sweterek
i związując włosy w wysoką kitkę. Obeszła stół, żeby pocałować go w czoło. W
odpowiedzi ścisnął ją krótko w pasie, a Anne usiadła na krześle po jego lewej
stronie.
Coś w jej twarzy
kazało mu pomyśleć, że nie wygląda zwyczajnie. Jakaś zmarszczka, krótki grymas,
napięte mięśnie. Właściwie ciężko było mu wskazać powód, ale czuł, że coś jest
nie tak.
- Czy coś się
stało? – spytał, gdy podpadła głowę na opartej łokciem o stół ręce i
przyglądała się, jak je.
Energicznie
potrząsnęła głową, dając mu do zrozumienia, że wszystko w porządku, ale jakoś
nie mógł uwolnić się od tego dziwnego uczucia. Poza tym Anne nie miała zwyczaju
tak po prostu wpadać do niego w sobotni poranek.
- Potrzebuję
towarzystwa – powiedziała w końcu. – Jakoś nie mogę… nie chcę… - Przełknęła
głośno ślinę, wzrok mając zawieszony gdzieś w przestrzeni. Zamrugała i
spojrzała na niego. – Nie chcę być teraz sama.
Nicolas poczuł
nieodpartą potrzebę przytulenia jej. Wydała mu się nagle niezwykle krucha z
tymi opuszczonymi ramionami i zagubionym wyrazem twarzy. Wziął ją czym prędzej
w ramiona i tulił mocno, czując jej ciepły oddech na szyi. Ta dziewczyna
budziła w nim odruchy, których sam by się po sobie nie spodziewał. Zawsze, gdy
widział problemy, uciekał. Ona była tą, która sprawiała, że chciał zostać.
- Co się stało, kochanie?
– spytał, gładząc jej włosy.
Przez dłuższą
chwilę milczała, ale nie miał jej tego za złe. Gryzło go to, co sprawiało, że
ona czuje się źle. Chciał jej pomóc, ale nie pozwalała mu na to. Była zbyt
dumna, żeby mu się żalić. Po kilku minutach postanowiła się odezwać.
- Czasem jest mi
tak po prostu… pusto.
- Jak to: pusto? –
spytał, nie wiedząc, co mogłaby mieć na myśli. Miała jego, miała rodzinę,
dlaczego więc czuła pustkę? To on mógł polegać tylko i wyłącznie na niej, a nie
odczuwał potrzeby bliskości kogokolwiek innego.
Wzruszyła
ramionami.
- Tak po prostu.
Nicolas, ja… - mówiąc to, wbijała w niego świdrujący wzrok – wiem, że ty
dzisiaj… ale może… może ja bym mogła… z tobą?
Gdy tak patrzył w
jej piękne, brązowe oczy, nie potrafił znaleźć powodu, dla którego miałby ją
zostawiać. Co ty robisz?, pytał
samego siebie, gdy przyłapał się na kiwaniu głową. Już w pierwszej chwili miał
ochotę wszystko odkręcić, bo jak to tak? Anne nie mogła iść z nim, to zbyt
osobiste, zresztą ona nic nie wiedziała, będzie musiał opowiedzieć jej wszystko
po kolei… Ale uśmiech, który rozjaśnił jej twarz, wynagrodził mu wszystkie
rozterki.
* * *
Juliette była
stuprocentowo pewna, że Dylan wymyka jej się z rąk. No dobrze, rozumiała, że
jest takie coś jak treningi quidditcha i że Dylan bardzo poważnie podchodzi do
swojej pozycji obrońcy Ravenclawu, ale, na gacie Merlina, dlaczego latał na tej
swojej miotle tak często? Dlaczego tak dużo czasu spędzał w bibliotece,
przesiadując nad esejami i tak dalej? A już najbardziej denerwowała ją kwestia
Sue i Ryan, jego krukońskich przyjaciółek. Na samą myśl o rudowłosej Ryan
wzdrygała się. To było takie nie fair, że ta małpa dzieliła z nim pokój
wspólny, podczas gdy Juliette spędzała czas w Gryffindorze! Ruda na pewno jej
zazdrościła. Musiało tak być. A co, jeśli oni tam…?
Wzdrygnęła się i
pokręciła z przekonaniem głową. Nie, Dylan ją kochał. Do stu dementorów, kochał
ją, powiedział jej to, kochał! A jednak jej to nie wystarczało, ciągle
zadręczała się, bo przecież to tylko słowa, puste słowa, które tak naprawdę
mogły nic nie znaczyć.
Nienawidziła siebie
za to, co właśnie robiła, ale nie mogła inaczej. Po prostu musiała wiedzieć,
musiała sprawdzić… Brązowa czupryna majaczyła przed nią w morzu głów, a ona
rozpychała się łokciami, by za nią nadążyć. Nie potrafiła całkowicie mu zaufać.
Chociaż może było to złe sformułowanie. Ufała Dylanowi, ale nie ufała tym
wszystkim ludziom, których spotykał na swojej drodze.
Najwyraźniej
kierował się na następne zajęcia. Zresztą gdzie indziej mógłby iść? To
niedorzeczne. Klasa do transmutacji majaczyła w jej wyobraźni. Tak, musiał
zmierzać na transmutację. To ten korytarz. Nieco przyspieszyła kroku, w sam
raz, aby zobaczyć, jak Dylan zatrzymuje się i sięga do przewieszonej przez
ramię torby z książkami. Zamarła w pół kroku, niepewna, czy może tak stać na
środku korytarza, czy może lepiej schować się za wystający filar lub zbroję.
Przechodzący koło niej ludzie potrącali ją i rzucali rozdrażnione spojrzenia,
ale nie bardzo ją obchodzili. Czego szukał? Skupiła wzrok całkowicie na jego
dłoni przeglądającej zawartość torby. W końcu wyciągnął z niej jakąś książkę.
Nie rozpoznawała jej, więc zaryzykowała i podeszła bliżej. W zasadzie mogła
nawet zdradzić swoją obecność, byle tylko zdobyć jakieś informacje. Zajrzała mu
przez ramię. Transmutowanie roślin.
Tylko tyle? Zrobiła zawiedzioną minę i pomyślała o wycofaniu się, ale Dylan
zdążył już poczuć jej obecność.
- Dzień dobry –
powiedział z uśmiechem, przekręcając głowę tak, że zetknęła się z jego
policzkiem, w który natychmiast go pocałowała. Dylan obrócił się i przytulił ją
mocno. Zaśmiała się.
- Dzień dobry –
odpowiedziała. – Strasznie się dzisiaj spieszysz.
- Ja? No co ty. –
Zaczął zasypywać ją pocałunkami, ale pomiędzy nimi mamrotał: - Mam dość napięty
plan dnia… wiem, że liczyłaś… że spędzimy razem więcej czasu… ale po lekcjach
muszę iść do biblioteki… a późnej trening…
Zesztywniała w jego
objęciach i przestała odwzajemniać pocałunki. Zalała ją fala rozczarowania. Obiecał
jej! Obiecał, że dzisiaj znajdzie kilka chwil… Spojrzała prosto w jego brązowe
oczy, jakby próbowała odgadnąć, dlaczego jej to robi.
- Jak chcesz –
warknęła w końcu, wyplątując się z jego objęć i odsuwając się. – Do jutra.
Odwróciła się i
chciała odejść, ale chwycił ją za rękę i przytrzymał.
- Nie denerwuj się
– powiedział. – To naprawdę nie zależy ode mnie.
- Jasne – odparła,
spoglądając na niego przez ramię. – Oczywiście.
Wyszarpnęła rękę z
uścisku i odeszła. Była wściekła, ale miała nadzieję, że za nią pobiegnie,
zawoła, cokolwiek… Po kilku metrach wyczekiwania zaryzykowała i obejrzała się,
ale Dylana już nie było. Zacisnęła ze złości pięści i przyspieszyła kroku, żeby
jak najszybciej dotrzeć na kolejną lekcję. Dlaczego nie mógł traktować jej tak,
jak tego chciała? Dlaczego nie mógł czytać jej w myślach? Warknęła z irytacji.
Nigdy nie wiedział, co ona tak naprawdę ma na myśli, czego chce. Gdyby tylko ją
przytulił i zapewnił, że kocha… Sama
odeszłaś, idiotko, zganiła się w myślach. Teraz tego żałowała.
* * *
Rozległ się głuchy
trzask towarzyszący teleportacji. Cząsteczki powietrza zadrgały, rozparte przez
dwie postaci, które znikąd pojawiły się na polnej ścieżce. Brązowowłosa
dziewczyna, ściskająca kurczowo ramię towarzyszącego jej blondyna, puściła je
niepewnie i zatoczyła się, w ostatniej chwili przed upadkiem odzyskując
równowagę.
- Nienawidzę
teleportacji – wysyczała przez zaciśnięte zęby. Miała zamknięte oczy i
oddychała głośno i głęboko. Towarzyszący jej chłopak, korzystając z tego, że go
nie widzi, przyjrzał się bardzo dokładnie jej twarzy.
- Zbladłaś – zauważył,
wyciągając dłoń i opuszkami palców dotykając policzka dziewczyny, która
otworzyła oczy i popatrzyła na niego ufnie. Swoją dłonią nakryła dłoń chłopaka
i przycisnęła ją do swojej twarzy.
Stali tak dłuższą
chwilę, zahipnotyzowani sobą, promieniami słońca, świergotem ptaków i szumem
drzew, aż w końcu dziewczyna zdecydowała się przerwać ciszę.
- Gdzie jesteśmy? –
zapytała. Podążyła wzrokiem dookoła, ale wszędzie widziała tylko pola,
wzniesienia, doliny i drzewa, drzewa, wszędzie pełno drzew.
- Na południe od
Londynu, jakieś dwadzieścia pięć mil.
Nie była jednak
usatysfakcjonowana tą odpowiedzią.
- Ale gdzie? –
dopytywała.
Zastanowił się
chwilę, ściągając w zamyśleniu brwi.
- W okolicach East
Grinstead – powiedział. – Ale nie wiem, jakie to ma dla ciebie znaczenie.
Zignorowała jego
dopowiedzenie.
- W jakim celu tu
jesteśmy? I dlaczego… - podążyła wzrokiem dookoła, robiąc szeroki ruch ręką. –
…t u t a j?
- Postaram się
wszystko ci wyjaśnić. Ale to może chwilę potrwać i proszę, nie denerwuj się,
jeśli nie zrozumiesz jakiegoś zagadnienia.
* * *
- Nie, nie
zamierzam – powiedziała żartobliwie Convalie, wymachując dłonią splecioną z
dłonią Lucasa. – Dzisiaj robię sobie wolne od nauki, więc jestem cała twoja.
- Cała moja,
powiadasz? – spytał, unosząc brwi. – Okej, zaczniemy od wspólnej kolacji. A
później będziemy się całować. – Na te słowa zatrzymał się, zmuszając ją do
zrobienia tego samego, i delikatnie pocałował ją w usta. – Długo całować –
dodał, zjeżdżając wzdłuż linii jej szczęki na szyję. Przymknęła z rozkoszą
oczy. – Obejmę cię o tak… - Obie ręce zacisnął wokół jej talii tak mocno, że
ledwie mogła złapać oddech. Nie przestając całować, zaczął je przesuwać po jej
plecach. – A później popchnę cię na łóżko i…
- Panie Norwood!
Panno Malfoy! – usłyszeli krzyk i równocześnie spojrzeli w kierunku, z którego
dochodził. To profesor Washington, opiekun Ślizgonów, nakrył ich w ciemnym korytarzu
w lochach. Convalie pisnęła i zakryła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Lucas puścił ją szybko.
- Przepraszamy –
powiedział – to się więcej nie powtórzy.
Mówiąc to zerknął
na Convalie, która wymieniła z nim rozbawione spojrzenia. Mogła być pewna, że
jednak się powtórzy.
Washington pogroził
im palcem.
- Mam nadzieję, bo
w przeciwnym razie będę zmuszony odjąć wam punkty, a może i nawet przydzielić
szlaban.
Spuścili pokornie
głowy, a gdy tylko profesor zniknął w sąsiednim korytarzu, Lucas ścisnął ją
mocniej i wyszeptał do jej ucha:
- Na czym to ja
skończyłem?
- Mówiłeś coś o
łóżku – podpowiedziała. – Ale muszę cię zmartwić. Nie wpuszczę cię do mojego
łóżka.
- No to będziemy u
mnie – odparł, jakby nie uważał tego za problem. Wywróciła oczami i zaśmiała
się, bo zaczął łaskotać ją rzęsami w policzek.
- Nie będziemy w
żadnej sypialni, czy to jasne?
Lucas spojrzał na
nią poważnie i zamrugał.
- Nie rozumiem. –
Jego głos i zdziwiony wyraz twarzy mówił jej, że prowadzi udawaną grę. – Chcesz
kochać się na lodowatej podłodze w wieży, czy co…
Zarumieniła się
lekko, bo peszył ją ten temat, ilekroć Lucas do niego nawiązywał.
- Nie chcę –
odparła, zanurzając twarz w jego ramieniu. – W ogóle mnie nie pociągasz.
Odsunął się od niej
i przyłożył dłoń do serca.
- Zraniłaś mnie,
Convalie Alexandro, nawet nie wiesz jak bardzo.
Sprzedała mu
kuksańca w żebra i złapała za jego dłoń.
- Chodź już,
spóźnimy się na lekcje – zauważyła, ciągnąc go ku wyjściu z lochów.
* * *
Szli polną drogą
pełną zakrętów, górek i spadków, trzymając się za ręce. Za towarzyszy mieli
wiatr, słońce i przyrodę. Anne nie wiedziała, dokąd się kierują, ale Nicolas
zdawał się doskonale znać drogę. Czy był tu kiedykolwiek? Nie wyobrażała sobie
tego. Niby kiedy? Podczas gdy ona siedziała w domu, nie robiąc właściwie nic,
on zwiedzał Anglię? Tak po prostu?
- Wszystko zaczęło
się od teczki z Departamentu Tajemnic. – Nicolas brzmiał, jakby te słowa ułożył
w swojej głowie już dawno, powtarzał je po tyle razy, że brzmiały sucho,
beznamiętnie. Wiedziała, że ta teczka była dopiero początkiem, po prostu to
czuła. – Dowiedziałem się rzeczy, których…
Nie winiła go za
to, że zawiesza głos i kręci głową. Do archiwum Departamentu Tajemnic nie
trafiali zwykli ludzie, o nie. Tego mogła być pewna na tysiąc procent. Jednak
co takiego znalazło się w tych konkretnych aktach, aktach ojca Nicolasa? Czuła,
że nie może tak po prostu go o to spytać. Wiedziała, że nie powie jej więcej,
niż będzie chciał i wolała nie naciskać, żeby nie zamknął się przed nią, gdy po
wielu miesiącach w końcu postanowił się otworzyć.
- Tam były
nazwiska… nazwiska osób, z którymi utrzymywał kontakty – powiedział Nicolas. –
Początkowo nie zamierzałem nic więcej robić, ale Anne, po prostu musiałem.
Ciekawość wygrała. Najpierw spotkałem się z tymi, których znałem. Ale to mi nie
wystarczało. Potrzebowałem więcej opinii, musiałem wyrobić sobie zdanie…
Dotarłem do kilku ciekawych osób. Cóż, połowa z nich nie żyje, część siedzi w
Azkabanie, ale kilku pozostało na wolności. W tym Timothy Waynard.
Anne zmrużyła oczy,
próbując przypomnieć sobie cokolwiek na temat tego człowieka, ale szybko
potwierdziły się jej przewidywania, że to nazwisko słyszy po raz pierwszy w
życiu.
- Timothy… Waynard?
– powtórzyła cicho, starając się, by jej głos zachęcał do dalszych zwierzeń.
- Tak – potwierdził
Nicolas. – To brat wujka Carla… znaczy się… męża przyjaciółki mojej mamy. Nie
było ciężko go znaleźć.
Anne pokiwała
entuzjastycznie głową.
- No tak, na pewno.
I co było dalej?
- Dalej… spotkałem
się jeszcze z kilkoma osobami i dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy. Na
przykład, że mój ojciec często podróżował po kraju. Timothy zaklinał się, że
Dracon coś kombinował, bo kiedyś go śledził na rozkaz… no nieważne. Znalazł
jedno miejsce, w którym coś ukrył, ale bariera wokół tego czegoś była tak
silna, że nie mógł przez nią przejść.
- A… ty…?
- Mnie nic nie
zatrzymało – powiedział z lekkim zdziwieniem w głosie Nicolas. – Nie wiem, może
po prostu chciał, żebym to znalazł.
- Ale co? –
dopytywała Anne, ściskając mocniej jego rękę.
Nicolas nie
odpowiedział. Zatrzymał się i skręcił, zbaczając ze ścieżki i prowadząc za sobą
Anne, która nie zaprotestowała. Musiał wiedzieć, co robi, a ona mu ufała. Poza
tym oboje mieli przy sobie różdżki, a na dodatek czasy wojny, której oczywiście
nie pamiętała, już dawno minęły.
Zagłębili się w
labirynt drzew, a każde z nich było tak podobne do innych, że Anne szybko
zapomniała, z której strony przyszli. Trzymała mocno dłoń Nicolasa w swojej,
starając się nie zgubić i nie potknąć o wystające korzenie. Tutaj, w tym gęstym
lesie, było o wiele ciemniej niż na drodze.
- Zobaczysz –
zaczął w końcu mruczeć Nicolas. – Już za chwilę zobaczysz…
Ale chyba jednak
nie było jej to dane. Nie spodziewając się ataku z którejkolwiek strony, na
zderzenie z czymś, czego nie widziała, zareagowała krzykiem, odskoczeniem do
tyłu, potknięciem się o korzeń i upadnięciem na pośladki.
- Ała – pożaliła
się, pocierając czoło, które bolało ją po zderzeniu z tym czymś.
- Anne? - Nicolas
stał kilka stóp dalej, wpatrując się w nią uważnie. – Czy coś… co się stało?
Boli cię?
- To z pewnością ta
bariera, o której mówił twój znajomy – powiedziała i aż syknęła, gdy dotknęła szybko
nabrzmiewającego guza. – Dalej musisz pójść sam.
- Ale… - Nicolas
szybko podszedł do niej i pomógł jej wstać. – To nie wygląda dobrze –
powiedział, patrząc na jej czoło. – Może powinienem…
- Idź już – niemal
warknęła na niego, zła, że nie przewidziała tej sytuacji. Jak mogli o tym nie
pomyśleć? – Stanie tutaj nic nie zmieni. Poczekam.
Nicolas jednak stał
jeszcze długo przy niej, próbując się upewnić, czy nic poważnego jej się nie
stało, ale w końcu rzucił jej ostatnie troskliwe spojrzenie i zniknął między
drzewami. Anne usiadła na ziemi. Bolała ją głowa i pośladki, a na dodatek
została sama w tym dziwnym lesie, w którym już dawno straciła orientację. Było
jej z tego powodu co najmniej dziwnie. Wyciągnęła przed siebie różdżkę i
rozglądała się dookoła, nasłuchując jakiegokolwiek dźwięku, ale poza wiatrem
poruszającym liście i trzaskającymi od czasu do czasu gałązkami nie słyszała
nic.
Po kilku minutach
była już niesamowicie znudzona. Oparła głowę o pień najbliższego drzewa i
próbowała myśleć o pracy, ale niespecjalnie potrafiła się skupić. Zaczęła robić
w głowie listę rzeczy, za które powinna wziąć się po powrocie do domu, ale to
też nie zainteresowało jej na tyle, żeby zająć całkowicie jej myśli. Kilkadziesiąt
zniecierpliwionych westchnień później usłyszała wyraźnie trzaski i szelesty
zwiastujące czyjeś nadejście. Nie mogła jednak być pewna, że to Nicolas wraca,
dlatego wstała i przylgnęła ciałem do pnia drzewa, ściskając mocno w dłoni
różdżkę. Nie była głupia. Musiała pamiętać o tym, że nie wszyscy na świecie są
dobrzy i mają dobre zamiary. Ucieszyła się jednak, gdy zbliżającą osobą okazał
się Nicolas.
- Wracamy –
powiedział do niej, ściskając w ręce coś, czego nie mogła dostrzec. – Mam to,
po co przyszedłem.
* * *
Mimo że dzień był
słoneczny, ona drżała z zimna. Naciągnęła aż na nos chustę, którą miała
owiniętą wokół szyi. Lodowatymi rękoma musnęła policzki i skrzywiła się na to
uczucie. Ona miała czas. Miała mnóstwo czasu i mnóstwo poczynionych obserwacji.
W końcu minął już prawie rok, od kiedy poprzysięgła zemstę.
Pojawili się razem,
on trzymał ją pod ramię, a ona zachwiała się. Wykrzywiła usta w grymasie. To
ona powinna dotykać go, patrzeć na niego, przytulać, jak ta dziewucha w tej chwili… Ale znała
tajemnicę panny Campbell, o tak. Musiała tylko wszystko dobrze rozegrać, zasiać
w sercu Nicolasa ziarnko zwątpienia, które zmieni się w nieufność, a później
nienawiść… Źle postąpił, że tak ją potraktował. Nie zastanowił się nad
konsekwencjami, ba, zupełnie je zbagatelizował! Może to i dobrze. Przynajmniej
zadziała z zaskoczenia, zrani mocniej. Palce ją świerzbiły, żeby sięgnąć po
różdżkę i miotnąć zaklęciem… ale nie. Nie mogła tego zrobić. Musiała poczekać
na odpowiedni moment. To takie proste manipulować zakochanymi ludźmi. Biedni, żyjący we własnym świecie marzyciele,
nie spodziewali się zupełnie ataku z zewnątrz. Już ona im pokaże!
Nicolas,
podtrzymując opierającą się o niego dziewczynę, ruszył w stronę bramy do swojej
posiadłości. Ze swojej kryjówki widziała ich doskonale cały czas. Czyżby
Campbell coś się stało? Dlaczego była taka słaba? Nie, to z pewnością nic
poważnego. Zepsułaby cały jej misterny plan. Niech nawet nie próbuje jej
denerwować!
Zniknęli za bramą,
ale ona stała jeszcze kilka minut, utkwiwszy wzrok w tamtym miejscu. Niczego
się nie spodziewali. Bardzo możliwe, że o niej zapomniał. O niej! Był taki żałosny… Jak mogła się w nim zakochać? Co takiego
miał w sobie, że bezwarunkowo oszalała na jego punkcie? Przecież wiedziała, że
są dla siebie stworzeni, więc jakim prawem on nie czuł do niej tego samego?
Jeszcze zobaczy, zobaczy, o wszystkim się przekona… Gdy tylko nadejdzie czas.
Bo nie można od tak
sobie łamać serca Nadine Baker i wierzyć, że nie spotkają go z tego tytułu
żadne konsekwencje.
* * *
- Lepiej ci już?
Nicolas posadził
Anne w najwygodniejszym fotelu w swoim salonie i ukląkł, zniżając twarz do jej
poziomu. Miała usta zaciśnięte w wąską linię, ale oczy odzyskiwały blask.
Pomału pokiwała głową. Uniósł rękę i pogładził jej włosy, a później niemal
nieświadomym gestem założył je za jej ucho.
- To dobrze. Zawsze
tak jest, czy to tylko teraz?
Anne, wciąż blada
na twarzy, skrzywiła się.
- Zawsze. Mówiłam,
że nienawidzę teleportacji. Mam chorobę teleportacyjną.
Uśmiechnął się
szeroko.
- Nie wiedziałem,
że coś takiego istnieje.
Poważnie pokiwała
głową.
- Ja mam. To
wystarczy.
Spędzili razem
jeszcze kilka chwil, dopóki nie upewnił się, że odzyskuje kolory. Dopiero wtedy
wstał i wyciągnął z szafki kamienną misę.
- Czy to jest…? –
zaczęła Anne, spoglądając uważnie to na niego, to na naczynie. Nicolas skinął
głową.
- Myślodsiewnia –
dokończył za nią. Postawił przedmiot na etażerce stojącej tuż koło fotela i
sięgnął do kieszeni, po czym wyjął z niej fiolkę z substancją przypominającą
mgłę.
- Wspomnienie? –
zapytała zdziwiona dziewczyna. – To, co tam znalazłeś, to… wspomnienie?
Uniosła wysoko
brwi, a on po raz kolejny przytaknął.
- Bardzo ważne
wspomnienie – wytłumaczył. – To wspomnienie mojego ojca z czasów wojny.
Chciałbym, abyś zobaczyła je razem ze mną.
Anne przygryzła
wargę, spoglądając na misę. Nicolas zrozumiał, że jeśli chce, aby uczestniczyła
w jego życiu, to nie może mieć przed nią tajemnic. A było to jedno z
najsilniejszych pragnień, jakich kiedykolwiek doświadczył. Cokolwiek zobaczy
tym razem, gdziekolwiek będzie… chciał, żeby mu towarzyszyła, żeby wiedziała…
- Dobrze –
powiedziała, nie patrząc na niego. – Zróbmy to.
Odetchnął
niezauważalnie i odkorkował fiolkę, po czym wlał jej zawartość do naczynia.
Zamieszał różdżką i wydobył wspomnienie na powierzchnię. Zobaczył korytarz,
który wyglądał jak te w Hogwarcie, oświetlony pochodniami. Opartą o ścianę
widział jakąś postać…
Anne chwyciła jego
dłoń i wstała z fotela, ustawiając się koło niego. Zanurzył twarz w
myślodsiewni, wciąż czując, jak ściska jego rękę. Stanął na kamiennej posadzce,
a ona oparła policzek o jego bark.
- O czym chciałaś
porozmawiać? – usłyszał zimny głos za swoimi plecami i obejrzał się. Zobaczył
zmierzającego w ich stronę Dracona Malfoya, którego twarz nie wyrażała żadnych
emocji. Pochwycił pytający wzrok Anne.
- To on – szepnął,
wpatrując się w chłopaka, który przeszedł dokładnie przez niego. Wzdrygnął się,
choć niczego nie poczuł, i okręcił się, żeby znów widzieć ojca.
- Jest do ciebie
taki… - zaczęła Anne i przełknęła głośno ślinę. Oboje skupili wzrok na postaci
ukrytej w półmroku. To była dziewczyna ubrana w szaty Slytherinu. Podeszli
bliżej, a Draco zatrzymał się tuż przed nią. Stanęli za jego plecami, żeby mieć
lepszy widok. Dziewczyna miała długie, lśniące, czarne włosy i była bardzo
ładna, ale Nicolas mógłby przysiąc, że nigdy w życiu jej nie widział.
- Czy to twoja…? –
chciała wiedzieć Anne, ale wszedł jej w słowo.
- Nie. Nie znam
jej.
- Witaj, Draconie –
powiedziała dziewczyna, uśmiechając się. Miała w sobie jakiś niezaprzeczalny,
ale niepokojący urok.
Draco zbliżył się
do niej i pocałował ją krótko, pośpiesznie i gwałtownie. Nicolas zmarszczył
brwi.
- Nicolas, czy…?
- Cii – uciszył
Anne. Sam nie wiedział, co jest grane. Ostatnio Dumbledore mówił o
przepowiedni, mówił o dziecku i o dziewczynie, w której Malfoy się zakocha…
Wiedział, że to nieprawda, ale jeśli oni byli razem, to czy…? To niedorzeczne.
Głupio mu było, że pomyślał, iż coś mogłoby go łączyć z czarnowłosą.
Dziewczyna
odepchnęła od siebie Draco z siłą, której nikt by się po niej nie spodziewał.
- Emily, o co chodzi?
– spytał. – Nie rozumiem…
- To koniec, Malfoy
– powiedziała Ślizgonka spokojnym, melodyjnym głosem. – Już mi się znudziłeś.
Przez chwilę w
korytarzu panowała cisza. Draco wyglądał, jakby intensywnie się nad czymś
zastanawiał.
- Słucham? –
spytał, jak gdyby nie dosłyszał.
Ślizgonka, nazwana
wcześniej przez niego Emily, uśmiechnęła się. Nie był to szczery uśmiech, a
zwodniczy, wystudiowany.
- Dobrze słyszałeś
– powiedziała do niego. – Tak, tak, wiem – wywróciła oczami – że uważasz, że
coś do mnie poczułeś. A wiesz, co ci powiem? Angela Storm, kojarzysz? – Zrobiła
pauzę, podczas której uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Widzę, że coś świta.
Tak dla jasności – to moja przyjaciółka. Więc teraz jesteśmy kwita.
Dziewczyna
odepchnęła się od ściany, podeszła do Dracona i pogładziła go po policzku.
- Sorry, że tak
wyszło – powiedziała, trzepocząc rzęsami. Twarz chłopaka pozostała
nieprzenikniona, kiedy chwycił ją za nadgarstek.
- Emily – pogroził,
ale ta tylko się roześmiała.
- Co mi zrobisz, no
co? Nic! – Wyszarpnęła rękę z jego uścisku i zrobiła krok do tyłu. – Nie mogę
uwierzyć, że myślałeś, że się w tobie zakochałam. I ta twoja mina…
Draco zacisnął
mocno szczęki, ale poza tym nic nie zmieniło się w wyrazie jego twarzy. Nicolas
miał wrażenie, że Malfoy przybrał swoją wystudiowaną maskę. Że w ten sposób
chroni się przed uczuciami, przed bólem… Czy naprawdę czuł coś do Emily? Dostał
tak mało informacji i musiał je wszystkie przetrawić, poskładać w logiczną
całość. Draco niedawno stracił ojca, dowiedział się o przepowiedni, a teraz…
rzuciła go dziewczyna? Tak po prostu?
- Zejdź mi z oczu –
powiedział Ślizgon ostrym, lodowatym tonem. – Nie chcę cię nigdy więcej
widzieć. Wynoś się czym prędzej, bo nie ręczę za siebie. Ale już!
Dziewczyna odeszła
korytarzem, zaśmiewając się głośno.
Nicolas był
przygotowany na to, co się stanie, ale Anne nie. Gdy tylko obraz zaczął się
rozmywać i wirować, wiedział, że czeka go następne wspomnienie, ale Anne,
zdezorientowana, wtuliła się w jego ramię. Znów stali w korytarzu, ale tym razem
innym. Zaraz, czy to…?
- Pokój życzeń? –
spytała Anne, wyrażając jego myśli. Stali przed gołą ścianą, czekając na to, co
za chwilę ma się wydarzyć. – Merlinie, ale suka! – wydusiła z siebie jego
towarzyszka, gdy na horyzoncie ukazał się Draco, trzymając w ręku butelkę i
zataczając się lekko.
Nicolas nie
skomentował jej słów. Odsunął się kawałek, żeby i tym razem Ślizgon przez niego
nie przeszedł. Obserwował, jak spaceruje wzdłuż ściany i jak ukazują się drzwi,
jak sięga do klamki, ale okazują się zamknięte.
Draco wyglądał jak
kupka nieszczęścia. Poszarzała twarz, przekrwione oczy, ta butelka, zmierzwione
włosy i towarzyszący mu zapach alkoholu… Chłopak z całej siły uderzył zwiniętą
pięścią w drzwi.
- Cholera jasna! –
zaklął.
Zatoczył się i
kopnął mocno, a butelka wypadła mu z ręki i potoczyła się po podłodze,
zatrzymując się pod nogami Nicolasa. Ognista whisky.
- Psiakrew! –
wyraził swoje niezadowolenie Draco, po czym zaczął raz po raz uderzać w drzwi,
a z jego ust wydobywała się wiązanka przekleństw. Nicolas zląkł się. Jego
ojciec był w takim stanie, że nie wróżyło to niczego dobrego. – Otwieraj, do
cholery! – krzyczał.
Nicolas nie
spodziewał się, że te krzyki odniosą jakikolwiek rezultat, ale, ku jego
zdziwieniu, w niedługim czasie wydarzyło się kilka niespodziewanych rzeczy. Po
pierwsze – drzwi otworzyły się, po drugie – zobaczył błysk rudych włosów i
kawałek znajomej twarzy, po trzecie – Dracon wpadł z impetem do pomieszczenia,
a po czwarte – drzwi same zamknęły się, zostawiając ich na opustoszałym, cichym korytarzu. Był w takim
szoku, że nie zwrócił uwagi na to, jak mocno ściska ramię Anne.
- Ał! –
zaprotestowała. – Nicolas, to boli!
- To ona –
powiedział, blady jak ściana. – To oni… tutaj… to ja…
Anne posłała mu
nierozumiejące spojrzenie, ale w chwili, gdy na nią spojrzał, obraz znów się
rozmył. Nadal byli w korytarzu, znów w innej części zamku. Zobaczył tłum
uczniów śpieszących do swoich spraw, a wśród nich rudowłosą, wymizerowaną
dziewczynę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Była tak znajoma, a równocześnie
zupełnie inna. Nie potrafił uwierzyć w to, że jego matka kiedyś była młoda.
Nagle zrozumiał, że Draco wywrócił jej życie do góry nogami. Nie wiedział,
dlaczego jest smutna, ale nagle tak bardzo zapragnął ją przytulić… Jej twarz,
którą widział w tym momencie, mieszała się z wizerunkiem
trzydziestokilkuletniej kobiety, matki, którą kochał.
Wzdrygnął się, gdy
kątem oka zauważył stojącego tuż koło niego chłopaka, wysokiego, blondwłosego,
słowem – Dracona. Obserwował uważnie tę samą postać, co jego syn. Wyglądał,
jakby starał się nie mrugać. I tak, jakby nie spał od wielu nocy.
Obraz zawirował. „Nie!”, chciał krzyknąć Nicolas, ale
głos ugrzązł mu w gardle. Tak wiele nie wiedział, tak wiele nie rozumiał… Czuł,
że to koniec tego etapu wspomnień. Rozumiał, że wraca do rezydencji. Widział
wpatrzone w niego, dociekliwe spojrzenie Anne. I wiedział, że nie spocznie,
dopóki nie pozna prawdy, całej prawdy.
Musi odnaleźć
kolejne wspomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)