Anne szła powoli,
krok za krokiem, pchając przed sobą dziecięcy wózek. Charlotte, jej najmłodsza
siostra, wymachiwała rączkami i gaworzyła coś do siebie. Zerkała na nią
kontrolnie co chwilę, ale jej myśli krążyły wokół Nicolasa. Nie wyjawił jej,
czego konkretnie dowiedział się z akt Dracona Malfoya. Rozumiała, że może to
być temat drażliwy, dlatego nie naciskała na niego, żeby zaspokoić własną
ciekawość. Potrafiła uszanować jego prywatność. Ale było tyle spraw, których
nie rozumiała… Męczyło ją to. Przyjęła, że związek z Nicolasem ma wyglądać w taki
właśnie, określony sposób. Ale to nie oznaczało, że ostatecznie się z tym
pogodziła.
Była zwyczajną,
dziewiętnastoletnią dziewczyną. Miała siedmioro rodzeństwa. W jej domu nigdy
się nie przelewało, toteż pomagała rodzinie, jak tylko mogła. Skończyła Hogwart
z dobrymi wynikami, rozpoczęła pracę w Ministerstwie i – tak – zakochała się w
Nicolasie Malfoyu. Nigdy nie było ją stać na modne ubrania, nowe książki czy
też jakiekolwiek zachcianki. Pragnęła lepszego życia dla siebie i swoich
bliskich, pragnęła miłości, ciepła, bezpieczeństwa i stabilizacji. Chciała
budzić się przy boku osoby, przy której nie będzie musiała nieustannie martwić
się, czy pewnego dnia nie zostanie bez dachu nad głową. Chciała założyć własną
rodzinę, chciała, żeby było ją stać na to, co najlepsze dla jej przyszłych
dzieci. Sprawa Jamesa sprawiła, że podupadła na duchu, ale nie całkowicie,
nadal dążyła do celu, nie poddawała się.
Zakochała się. Lecz
choć nie wyobrażała sobie dnia, tygodnia, miesiąca bez Nicolasa, ten mężczyzna
wciąż ją ranił swoimi tajemnicami, tym, że odsuwał ją od siebie, nie potrafił
jej zaufać. Przyłapywała się na tym, że właśnie przez ten dystans, który między
nimi wytworzył, ona sama również nie potrafi całkowicie się przed nim otworzyć,
choć bardzo by tego chciała. Wiele spraw wolała przemilczeć. Nie powinna dawać
mu do ręki broni, którą będzie mógł w przyszłości dźgnąć jej serce.
Dlaczego Draco
Malfoy zostawił za sobą wspomnienia? Do czego to prowadziło? To nie jest
normalne, żeby ludzie przed śmiercią zostawiali dowody swojego życia. Może
jakiś list pożegnalny, testament, coś w tym stylu. Ale realne wspomnienia? I to
w dodatku rozproszone po całej Anglii, czy też może – czego nie wiedziała – po
całym świecie? Co było nie tak z rodziną Nicolasa? Dlaczego chłopak nie
utrzymywał z nikim kontaktu, dlaczego mieszkał sam, dlaczego…?
Zdawała sobie
sprawę, że mogłaby go o to wszystko zapytać. Ale bała się tego przenikliwego
wzroku, bała się zobaczyć smutek, natrafić na ścianę, którą się przed nią
otoczy. Chyba lepiej było zostawić to wszystko i po prostu… Tak po prostu
pozwolić życiu decydować o reszcie.
* * *
Nicolas jakoś nie
mógł skupić się na pracy. Mimo że trzymał w rękach stos papierów i wysilał się,
żeby zrozumieć coś z notatek, to co chwilę musiał wracać do poprzedniej strony,
bo nie pamiętał, co właśnie przeczytał. Jego myśli podążały dwoma torami i nic
na to nie mógł poradzić. Jednym z nich był Draco Malfoy. Nicolas nie mógł
zrozumieć, dlaczego ojciec zostawił dla niego – bo tego mógł być pewien – swoje
wspomnienia. Czy wiedział, że będzie chciał go poznać? A jeśli jego syn nie
spełniłby oczekiwań, gdyby, zgodnie z wolą Ginny, postanowił skupić się na
teraźniejszości, nie rozpamiętując przeszłości? Ale jak mógłby to zrobić?
Musiał odkryć to, kim jest, dlaczego jego życie potoczyło się tak a nie
inaczej. Draco to część niego i nic nie mógł na to poradzić, pragnienie poznania
go okazało się silniejsze niż cokolwiek innego.
Z drugiej strony
wciąż i wciąż widział przed oczami twarz Anne, pobladłą, ale podekscytowaną. Wiedział
jak zależało jej na tym, żeby go poznać. Wiedział, ile znaczy dla niej to, że
podzielił się z nią tak osobistą sprawą. Tyle że czuł się źle z tym, iż obnaża
przed nią swoją duszę. Nie był do tego przyzwyczajony. Wszystkie poprzednie
dziewczyny były tylko i wyłącznie jego dziewczynami. Anne została partnerką,
kimś równym jemu samemu. Czuł się z tym dziwnie, ale podświadomie rozumiał, że
tego właśnie potrzebuje. Tylko tak trudno było mu przyjąć do wiadomości, że tak
robią ludzie, że dzielą się swoimi troskami, zmartwieniami, radościami… Przez
większość życia ukrywał swoje uczucia, myśli, przed innymi. Tak nakazywał mu
instynkt. Jakim cudem miał tak po prostu zmienić swoje nastawienie, zmienić
siebie? Czy to nie powinien być naturalny proces? Dlaczego kosztował go tyle
nerwów, tyle wysiłku…?
Zamknął oczy, nie
chcąc już widzieć tych wszystkich słów zapisanych na kartkach. Przez nie miał w
głowie jeszcze większy mętlik. Co powinien zrobić? Czuł, że związek z Anne jest
inny, poważniejszy, wiedział, że wkroczył na nieznane terytorium i że nie ma
już odwrotu. Ale nie wiedział, czy jest na to wszystko gotowy. Całe życie
patrzył na miłość w określony sposób. Brak mu było wzorców. Nie wiedział więc,
jak powinien postępować. Czuł się jak głupi uczniak. Całkowicie zagubiony.
Powinien skupić się
na szukaniu kolejnego wspomnienia. To był jego cel, jego droga. Anne odciągała
go od tego wszystkiego. Co miał zrobić? Odstawić ją na bok? Na samą myśl o tym
coś kłuło go w sercu i czuł pustkę, przepaść, w którą niechybnie runąłby bez
niej. Nie, nie potrafił tego zrobić. Więc co ma czynić? Przejechał dłońmi po
twarzy. Był tak zagubiony, jak chyba nigdy wcześniej.
* * *
Convalie stała
przed lustrem, trzymając w dłoni uniesioną w górę szczoteczkę od tuszu do rzęs.
Zamarła w połowie drogi do oczu, marszcząc brwi. Dzisiaj miał się odbyć
pierwszy mecz quidditcha w tym sezonie. Mimowolnie przypomniała sobie o tym
zeszłorocznym, kiedy tak usilnie próbowała unikać Dylana. Teraz, z perspektywy
czasu, wydawało jej się to wręcz niedorzeczne. Dlaczego była do niego tak
negatywnie nastawiona? Co jej zrobił, że tak go potraktowała tej nocy, po
meczu?
Co ona wtedy
powiedziała? Pamiętała swoją złość tego dnia, zupełnie jakby to było wczoraj.
Przeszył ją ból, gdy przypomniała sobie, jak mówił o tym, że nikogo nie
dopuszcza do siebie, że jest słaba… Tak bardzo chciała o tym zapomnieć, ale te
słowa nadal ją bolały. Odpowiedziała, że jej nie zna, że nie ma prawa jej
oceniać. Kazała mu odczepić się od siebie, zniknąć z jej życia. Wtedy była tego
taka pewna… Dlaczego teraz miała wrażenie, że coś utraciła? Ona i Dylan byli
znajomymi. Zniknęło to całe napięcie między nimi, próbowali odbudować relacje,
które zniszczyło pierwsze wrażenie. Starała się traktować go normalnie. Ale w tym chłopaku było coś,
co nie dawało jej spokoju. Przyciągał jej myśli jak magnes.
Zamrugała i zaczęła
tuszować rzęsy. Lucas na nią czekał. Zjedzą razem śniadanie, a później
odprowadzi go do szatni, życząc powodzenia. Pierwszy mecz sezonu, w którym
Slytherin miał zagrać z Ravenclawem, budził w niej dziwne emocje. Nigdy nie
pasjonowała się specjalnie quidditchem. Ale teraz, nie wiedzieć czemu, czuła,
że jest to swego rodzaju konkurs, coś, co pozwoli jej rozstrzygnąć… Prychnęła.
Nie wiedziała, skąd biorą się te głupie odczucia, głupie myśli, ale nie mogła
się tym przecież przejmować! Przeczesała palcami krótkie jak na nią włosy. Była
zupełnie inną osobą niż rok temu. Miała inne priorytety. Wtedy chciała, żeby
cały świat dał jej spokój. Teraz potrzebowała odrobiny uwagi.
* * *
- Jestem pewna, że
dasz im wszystkim popalić – mówiła Juliette, ściskając mocno dłoń Dylana.
Chłopak, choć uśmiechał się lekko, miał na twarzy wypisane napięcie. Wiedziała,
że już skupia się na quidditchu, na taktyce, na tym, żeby wypaść jak najlepiej.
Wspaniale czuła się,
idąc u jego boku, gdy uczniowie patrzyli na nich, uśmiechali się i życzyli
Dylanowi powodzenia. Cały Gryffindor, Hufflepuff i Ravenclaw były za Krukonami.
Żaden z tych domów nie chciał wygranej Slytherinu. Uwielbiała być w centrum
uwagi. Odgarnęła do tyłu swoje gęste, falujące, brązowe włosy. Wiedziała, że
wygląda dobrze. Już o to postarała się, spędzając długie minuty przed lustrem.
Uwielbiała czuć się piękna i zadbana, bo to podnosiło jej poczucie wartości i
pewność siebie. Nie potrafiłaby pokazać się w byle czym, chyba spaliłaby się ze
wstydu. I tak zawsze stanik musiał pasować jej do majtek, a nawet skarpetek, bo
choć nikt tego nie widział, pomagała jej sama świadomość, że to wygląda dobrze.
- Gdzie dzisiaj
siadamy? – spytał ją Dylan, gdy zatrzymali się w drzwiach do Wielkiej Sali.
Juliette potoczyła wzrokiem po ogromnym pomieszczeniu. Widziała wiele głów
zwróconych w ich stronę. W końcu to nic dziwnego, wszyscy pokładali nadzieję w
Dylanie jako obrońcy.
- U ciebie –
odpowiedziała, uśmiechając się do Natalie, której twarz zamajaczyła jej wśród
setek innych. – Zostaniesz dzisiaj bohaterem, daj im się nacieszyć.
W oczach Dylana
dostrzegła rozbawione iskierki. Ruszyli do stołu Ravenclawu. Dzisiaj nawet
obecność Ryan i Sue nie mogła jej zepsuć humoru, bo była w centrum uwagi i
czuła się z tym wspaniale.
- Julie, zrobię co
w mojej mocy, wierz mi, ale tak naprawdę nie mam większego wpływu na wynik
meczu – próbował jej się tłumaczyć, ale machnęła ręką.
- Jesteś obrońcą –
powiedziała. – To tak jak… - zastanowiła się, próbując dobrać odpowiednie
słowa. – Tak jakbyś był ich przełożonym, czy coś w tym stylu. Jakbyś sprawował
nad nimi pieczę…
Zauważyła, że Dylan
zastanawia się nad jej słowami, po czym skinął lekko głową.
- Może i masz
trochę racji, to trochę tak brzmi. Ale naprawdę niewiele ma wspólnego z
sytuacją na boisku. Ja tylko bronię, tym meczu nie wygramy.
Juliette już
rozsiadała się na wolnym miejscu przy stole, rozglądając się, co skrzaty
przygotowały dobrego do jedzenia.
- Jak dla mnie to
ty jesteś najważniejszy – stwierdziła, zauważając przepięknie pachnące,
parujące grzanki. – I nawet nie próbuj zaprzeczać.
Dylan usiadł obok
niej i przywitał się ze znajdującymi się naprzeciwko przyjaciółkami. Juliette
tylko skinęła im głową, dając do zrozumienia, że zauważa ich obecność, choć dla
niej mogłyby nie istnieć. Zwłaszcza ruda Ryan, która miała minę, jakby ktoś
podłożył jej pod nos łajnobombę.
- Jak się czujesz?
– usłyszała jej pełne troski pytanie skierowane do Dylana i prychnęła pod
nosem, sięgając po marmoladę. Co on w ogóle w niej widział? Przyjaciółka, pff.
Poczuła, że Dylan
wzrusza ramionami i kątem oka zobaczyła, jak szczerzy zęby.
- Co mam
powiedzieć… to nie mój pierwszy mecz.
- Ale i tak się
denerwujesz – weszła mu w słowo Ryan. Sue przeżuwała coś, siedząc dokładnie
naprzeciwko Juliette. Gryfonka starała się na nią nie patrzeć, bo być może
straciłaby apetyt.
Koło nich co chwilę
przechodzili uczniowie, życząc Dylanowi powodzenia i wyrażając nadzieję, że
drużynie uda się pokonać tych przebrzydłych Ślizgonów. Juliette uśmiechała się
do wszystkich osób, które decydowały się na zamienienie kilku słów z jej
chłopakiem. Musiała pokazać, że jest dla niego niesamowicie ważną osobą i że go
wspiera. Cały Hogwart musiał wiedzieć, że jest jego ukochaną dziewczyną.
Po skończonym
śniadaniu Dylan stwierdził, że już czas udać się do szatni. Juliette czym
prędzej wstała, rzuciła wystudiowany uśmiech w stronę Sue i Ryan, które w
serdecznych słowach życzyły Dylanowi szczęścia, chwyciła jego dłoń i razem
odeszli w stronę boiska.
* * *
Convalie siedziała
przy stole zamyślona. Lucas jakoś nie potrafił przykuć jej uwagi na dłużej, jej
myśli wciąż uciekały ku różnym sprawom. Przyłapała się na tym, że spogląda na
stół Ravenclawu, przy którym siedział Dylan wraz z Juliette. Ach, gdybym tylko mogła… W porę
zatrzymała swoje myśli. Co: mogła? Dlaczego przychodziły jej do głowy takie
głupie rzeczy? Powinna zacząć cieszyć się swoim życiem, a nie tylko ciągle
rozmyślać, co mogłoby być w nim lepsze.
- Księżniczko,
dlaczego nic nie jesz? – wyszeptał do jej ucha Lucas. Przeszedł ją miły
dreszcz; uwielbiała czuć jego ciepły oddech na swojej skórze. Uśmiechnęła się,
kierując na niego swój wzrok.
- Jakoś… nie jestem
głodna – wyjaśniła, po czym spojrzała na stojącą przed nim miskę z ledwo tkniętą
owsianką. – Za to ty powinieneś nabrać sił. Jak chcesz rzucać mocno kaflem, nie
zjadłszy śniadania?
To mówiąc wzięła z
jego dłoni łyżkę i napełniła ją owsianką, po czym skierowała w stronę Lucasa,
który uśmiechnął się i otworzył usta.
- Dobrze, mamo –
powiedział, gdy już przełknął jedzenie. – Ale nie musisz mnie karmić.
Przejął od niej
łyżkę i zaczął pałaszować ze smakiem, a ona przyglądała mu się z lekkim
uśmiechem na ustach. Lubiła go. Nawet nie – na jego widok ogarniała ją
tkliwość, ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Chciała topić się w jego ramionach,
słyszeć miłe słowa szeptane jej do ucha, rozpływać się… Chciała być kochana i
bardzo podobał jej się obecny stan rzeczy. Tylko co w jej myślach robił Dylan?
Co dla niej znaczył? Przecież miała wszystko, czego pragnęła. Była taka chciwa.
Dostała już tyle, a chciała jeszcze więcej. Ciągle coś jej nie pasowało.
Zdecydowanie powinna popracować nad swoimi pragnieniami i oczekiwaniami.
Sięgnęła po dzbanek
z sokiem dyniowym, chcąc nalać go sobie do szklanki, a wtedy jej wzrok padł na
dwie postaci odchodzące od stołu Ravenclawu. Przyjrzała się uważnie swojej
kuzynce, która w roszczeniowej postawie ściskała dłoń Dylana. Miała wysoko
uniesioną głowę i z gracją kręciła biodrami. Była taka pewna siebie. Z
pewnością w jej życiu gościło szczęście. A z nią, Convalie, co było nie tak?
Dlaczego nie potrafiła się cieszyć z tego, co ma? Utkwiła wzrok w Dylanie, na
którego ustach błąkał się lekki uśmiech. Jego oczy uciekały w stronę Juliette,
która odgarniała do tyłu swoje lśniące włosy. Convalie chciałaby poruszać się
tak płynnie, tak zjawiskowo jak ona. Chciałaby emanować taką pewnością siebie,
ale czuła się… zwyczajna.
- Księżniczko,
rozlewasz – powiedział spokojnym, sugestywnym tonem Lucas, chwytając jej dłoń i
przywracając dzbanek do pionu. Rzucił jej zaniepokojone spojrzenie. – Co z
tobą?
- Trochę źle się
czuję – odpowiedziała i nawet było to zgodne z prawdą. – Brzuch mnie boli –
dodała, umiejscawiając ze zdziwieniem źródło tego złego samopoczucia.
- Może powinnaś wrócić
do dormitorium? – spytał ją z troską, na co pokręciła gwałtownie głową.
- Nie mogę,
skarbie. To twój dzień, a mi nic nie będzie.
Nie wyglądał na
przekonanego, ale jej szeroki uśmiech musiał rozwiać część wątpliwości.
Nachyliła się do niego i położyła głowę na jego ramieniu.
- Mam nadzieję, że
dasz z siebie wszystko – powiedziała do niego. – Ślizgoni powinni w końcu
wygrać puchar. A na ostatnim treningu byłeś niesamowity. Po prostu musisz to
powtórzyć.
Wiedziała, że
opowiada głupstwa i sama nie wierzyła, że te słowa wyszły z jej ust, ale jakoś
musiała go zmotywować. Nie, nie był świetny, prawdę mówiąc przerażał ją swoją
brutalnością i agresją na boisku, ale jeśli to miało pomóc… Chciała, żeby to
Ślizgoni wygrali. Naprawdę tego chciała.
* * *
Rosalie nie mogła
powstrzymać się od prychnięcia, gdy Lucas i Convalie opuszczali salę, tuląc się
do siebie. Czy ta dziewczyna była ślepa? Jej chłopak ewidentnie interesował się
innymi, na przykład nią samą. A ona niczego nie podejrzewała? Jak zadufaną w
sobie trzeba być, żeby nie zauważać takich rzeczy?
- Znowu się na
niego gapisz – powiedziała wprost do jej ucha Coleen. – Przestań, to widać.
Poza tym Liam nie może oderwać od ciebie wzroku, chcesz, żeby czegoś się
domyślił?
Rosalie zamrugała i
rozejrzała się. Rzeczywiście, kilka miejsc dalej siedział Liam Lambertz, ten, z
którym się przespała. Już zdążył jej się znudzić, ale musiała grać dalej,
przecież na tym opierał się jej genialny plan. Uśmiechnęła się do niego słodko
i pomachała. Spoglądał na nią z czymś w rodzaju czci. Powstrzymała się od
wywrócenia oczami. Merlinie, ależ ci wszyscy faceci byli płytcy! Wystarczyło
zamachać tyłkiem i tracili zdrowy rozsądek.
Nudziło jej się.
Liam był nudny. Życie było nudne. Chciała przeć do przodu, chciała, żeby coś
się działo. A ta stagnacja… Miała wielką ochotę się wzdrygnąć, ale Liam wciąż
na nią patrzył. No dobrze, mogła przynajmniej coś zrobić.
Wstała i skierowała
kroki ku niemu. Z radością obserwował, jak zbliża się do niego, a później jak
pochyla się, by coś powiedzieć.
- Daj popalić
Krukonom – zażądała. – Wiem, że potrafisz wygrać dla nas ten mecz.
Liam wprost
rozpływał się pod jej wzrokiem.
- Jestem tylko
pałkarzem… - powiedział skromnie, ale ona roześmiała się.
- No właśnie –
podpowiedziała. – Jesteś najlepszym pałkarzem, jakiego miał Hogwart. Chyba
wiesz, po co są tłuczki.
Liam zastanowił się
chwilę.
- Do kontuzjowania?
– spytał. Tym razem Rosalie nie mogła powstrzymać się od wywrócenia oczami.
- Tak, geniuszu –
odparła. – Może uda ci się pozbyć paru ścigających, szukającego, a może
obrońcy? – Zaśmiała się na ostatni z pomysłów. – Ha, puste bramki to coś, co z
pewnością nam się przyda.
Liam pokiwał z
namysłem głową. Widziała, że podoba mu się ten pomysł. Tak naprawdę nie
obchodził jej wynik meczu. Po prostu chciała, żeby Liam okazał się lepszy od
Lucasa, bo wiedziała, że to wkurzy jej byłego. A to, co mogło go zdenerwować,
sprawiało jej mnóstwo radości.
* * *
Convalie usiadła na
trybunach, zaciskając kciuki. Ivy i Michael zajęli miejsca tuż obok niej, ale
nie zwróciła na nich większej uwagi. Nie wiedziała, w którą stronę powinna
patrzeć. Wyjście z szatni Slytherinu, czy Ravenclawu? Jak w ogóle mogła myśleć
o tym ostatnim? Była Ślizgonką, na Salazara!
- Obie drużyny są
doskonale przygotowane – dobiegł ją głos Michaela rozmawiającego z Ivy. –
Kapitanowie od miesięcy pracowali nad taktyką. Mimo że kibicuję naszym, muszę
przyznać, że Krukoni mają spore szanse.
Wokół siebie
słyszała wiele podekscytowanych rozmów. Dlaczego przejmowała się tą rozgrywką?
Nigdy nie lubiła quidditcha. Choć latanie na miotle miała we krwi, świadomie
unikała tego sportu. Miała lęk wysokości. I po prostu nie lubiła gier
grupowych. Była indywidualistką i nie chciała na nikim polegać. A poza tym ta
brutalność…
Jako pierwsza
wyszła na środek drużyna Slytherinu. Rządek zielono-srebrnych postaci przywiódł
jej na myśl węża i coś przewróciło jej się w żołądku. Nie lubiła węży. Były
oślizgłe. Wypatrzyła Lucasa, co nie sprawiło żadnych trudności. Zdecydowanie
wyróżniały się jego jasne włosy i pewna siebie postawa. Stał lekko na uboczu i
rozglądał się po trybunach. Gdy spojrzał w jej stronę, pomachała do niego, a on
odmachał krótko. W tym momencie ze swojej szatni wyszła drużyna Ravenclawu.
Kontrast między Lucasem a Dylanem był tak ogromny, że Convalie niemal poczuła
przeszywający jej ciało wstrząs. Jasne i ciemne włosy. Pewność siebie i
wahanie. Cwany uśmieszek i delikatny, niepewny wyraz twarzy. Dylan rozmawiał z
kolegami z drużyny i mogła się założyć o sto galeonów, że dodawali sobie
nawzajem otuchy. Ślizgoni milczeli.
Wreszcie dwie
drużyny stanęły naprzeciw siebie, wymieniając grymasy twarzy. Kapitanowie
uścisnęli sobie dłonie. Rozległ się gwizdek i zawodnicy wzbili się w powietrze,
szybko zajmując swoje pozycje. Gra rozpoczęła się.
* * *
Juliette ściskała
dłoń Natalie z całej siły, gdy tylko ktoś zbliżał się do obręczy Ravenclawu.
Utkwiła wzrok w skupionej sylwetce Dylana.
- Dalej, Dylan,
dasz radę! – krzyczała na całe gardło, choć nie mogła być pewna, że ją usłyszy.
Tym razem to blond chłoptaś Convalie szybował z kaflem wprost na jej chłopaka.
– Nie daj mu się!
W napięciu
patrzyła, jak Ślizgon bierze zamach i z całej siły ciska kafla w jedną z pętli.
W momencie, gdy piłka straciła kontakt z jego dłonią, Dylan rzucił się w prawo,
ale jakimś cudem pomylił intencje ścigającego i kafel gładko przeszedł przez
środkową pętlę. Po trybunach przebiegł jęk uczniów z trzech domów i nieliczne
wiwaty Ślizgonów. Blondyn zaśmiał się i odleciał na swojej miotle na środek
boiska. Juliette zaklęła.
Drużyny szły łeb w
łeb, mając po osiemdziesiąt punktów. Musieli wygrać Krukoni, po prostu musieli!
Kafel przechodził z rąk do rąk. Jeden ze ścigających Ślizgonów zbliżył się do
pętli Krukonów, ale ktoś wysłał w jego stronę tłuczka. Zaskoczony zawodnik,
robiąc unik, wypuścił z rąk piłkę, którą przechwycił ścigający Ravenclawu.
- Corney ma kafla –
poinformował wszystkich komentator. – Mknie w kierunku pętli Ślizgonów, podaje
do Amesa, Ames podaje do Petersona… Rzuca… Obrońca Ślizgonów próbuje złapać
kafla, ale przechwytuje go Corney i… TAK, CORNEY STRZELA GOLA!
Po trybunach
przetoczyły się wiwaty i oklaski, gdy na tablicy zwiększyła się liczba punktów
Krukonów. Teraz zaatakowali Ślizgoni, jednak Dylan popisał się widowiskową
obroną. Juliette nie rozluźniała uścisku na ręce Natalie, która krzyczała ile
sił w płucach. To była naprawdę emocjonująca rozgrywka.
* * *
- Podaj, Norwood,
PODANIE! – krzyczał komentator, ale szczupła postać nie miała ochoty go
słuchać.
Convalie zerknęła w
bok, na Ivy i Michaela, którzy z szeroko otwartymi oczami śledzili lot Lucasa.
Convalie przygryzła wargę. Jej chłopak był tak brutalny… Przerażało ją to.
Przerażał ją quidditch.
- Norwood nie
zamierza oddawać kafla, szybuje prosto do bramek Krukonów!
Convalie widziała
wszystko jak w zwolnionym tempie, choć Lucas szybował z naprawdę niesamowitą
prędkością. Ominął ścigających Krukonów, leciał wprost na Dylana. Convalie
zakryła usta dłonią. Nie wiedziała, o którego z nich martwiła się bardziej. I
wtedy to się stało. Zrozumiała, dlaczego Lucas tak bardzo chciał przykuć uwagę
wszystkich. Zrozumiała to, gdy pałkarz Ślizgonów z głuchym trzaskiem odbił
tłuczka, który poszybował wprost na Dylana, który, skupiony na Lucasie i kaflu,
spojrzał w stronę nadlatującej piłki w ostatnim momencie. Chciał się uchylić,
ale tłuczek trafił go w brzuch.
Wszyscy jakby
zamarli. Dylan skulił się na miotle, żeby jeszcze w tej samej chwili siła
uderzenia popchnęła go do tyłu. Próbował utrzymać równowagę, ale było za późno.
Zaczął spadać w stronę ziemi.
* * *
Juliette wstała,
omiatając scenę przerażonym wzrokiem.
- Nie, nie, niech
ktoś coś zrobi – mamrotała. Zrobiło jej się słabo i zatoczyła się. Dylan
spadał. Jej Dylan szybował w stronę
ziemi z ogromną prędkością. Nie wiedziała, co może zrobić. Stała tak, pobladła,
a myśli wirowały w jej głowie. Zrobiło jej się niedobrze. Ledwo zarejestrowała,
że Natalie ściska jej łokieć, powstrzymując przed upadkiem. Nie widziała
ratunku. Razem z Dylanem na ziemię runął cały świat.
* * *
Rosalie oniemiała
przyglądała się, jak Lucas i Liam podlatują do siebie i przybijają sobie
piątki. Podczas gdy oczy wszystkich utkwione były w spadającej postaci, oni
wyszczerzyli się do siebie w uśmiechu. Jak to możliwe? Miała ich skłócić, a oni
zadziałali razem… Jej plan legł w gruzach. Nie mogła w to uwierzyć. Ogarnęła ją
wściekłość. Musi postarać się bardziej.
* * *
Bezwładne ciało
zwolniło tuż przy ziemi, co musiało spowodować zaklęcie któregoś z profesorów,
a później opadło. Dylan nie poruszył się jednak, nie dawał znaku życia.
Panowała cisza. A po chwili, zupełnie jakby ktoś podkręcił głośność, wszyscy
zaczęli mówić jednocześnie, wstawać z miejsc. Prawie nikt nie zauważył, że
dwóch szukających prowadzi pogoń za zniczem. Prawie nikt nie zauważył, że
szukający Ravenclawu spojrzał na leżące na boisku ciało i zamarł. I że Ślizgon
złapał małą, złotą piłeczkę. Komentator nie ogłosił wygranej Slytherinu, nie
śmiąc się odezwać. Fala różnokolorowych uczniów wylała się na boisko.
Convalie nie
potrafiła ruszyć się z miejsca. Czuła się jak sparaliżowana, wbijając wzrok w
Krukona, którego coraz ciaśniej zaczął otaczać krąg zaniepokojonych osób. A gdy
zniknął jej z oczu, spojrzała w górę, prosto na Lucasa. Chłopak uśmiechnął się,
ale ona nie zdobyła się na to samo. Odwróciła szybko głowę. Nie chciała go
widzieć, brzydziła się nim. Nie chciała widzieć nikogo.
Cudne, cudne i jeszcze raz cudne! Z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały :)
OdpowiedzUsuń