wtorek, 8 stycznia 2013

Ślad: rozdział trzynasty



Kiedy się obudził, natychmiast poczuł to dziwne uczucie, które towarzyszyło mu już od kilku dni. Podczas gdy we śnie czuł się wolny, po otworzeniu oczu momentalnie oplatały go dziwne więzy. Nie potrafił tego zrozumieć. Nie potrafił nawet przypomnieć sobie momentu, kiedy doznał tego uczucia po raz pierwszy.
Wiedział tylko, że szalenie kocha śpiącą obok niego dziewczynę. Że jego największym marzeniem jest sycenie oczu jej widokiem przez cały czas, że pragnie ją przytulać, całować, trwać przy niej na dobre i na złe.
Uśmiechnął się, gdy skrzywiła się we śnie. Wyglądała tak pięknie… Była najpiękniejszą kobietą na całej kuli ziemskiej i w pełni zasługiwała na to, aby padać jej do stóp.
Nicolas wstał ostrożnie, by jej nie zbudzić. Wziął z szafki nocnej różdżkę, wyślizgnął się z pokoju i zszedł na dół, do sporych rozmiarów kuchni, w której już krzątały się jego dwa skrzaty – Lolek i Ważka. Stanął w drzwiach i ogarnął wzrokiem pomieszczenie. Kuchnia nie była nowoczesna, przypominała raczej modę sprzed kilkudziesięciu lat – no, może pomijając nieliczne urządzenia usprawniające pracę w obecnym wieku. Dębowe płyty użyte w meblach sprawiały wrażenie ciężkości i nieco go przytłaczały, tak samo jak stół w jednym z rogów pomieszczenia. Cała kuchnia utrzymana była w dość ciemnych kolorach, a jej oświetleniem zajmowały się rażące wręcz, jasne światła, które przytwierdzono do sufitu. Do ścian z kolei przylegały liczne ozdoby w postaci różnych roślin czy też obrazów, na których widniały przeważnie misy z owocami. W oczy rzucały się również złote wykończenia, nadające wrażenia przepychu.
Wszedł do środka i zbliżył się do uwijających się skrzatów.
- Za ile będzie śniadanie? – spytał.
- Pan już wstał, sir! – rozentuzjazmowała się Ważka, niemal wypuszczając z rąk ogromny nóż, którym coś kroiła. Odłożyła go i skłoniła się nisko, a w jej ślady poszedł Lolek.
- Jeszcze tylko chwila, sir! – zapiszczał. – Pan usiądzie wygodnie, Lolek podać osobiście…
- Pozwolicie, że wezmę wszystko i zaniosę na górę Nadine? – spytał nieznoszącym sprzeciwu tonem. Skrzaty skłoniły się ponownie.
- Oczywiście, sir! – odpowiedziały chórem, po czym wróciły do swojej pracy, teraz już w bardzo przyspieszonym tempie.
Nicolas podszedł do stołu, przy którym zwykle nie siadał, odłożył na blat różdżkę i zaczął obserwować uwijające się stworzenia. Co on by bez nich zrobił? Sam nie umiał ugotować nawet najprostszej potrawy, a smakołyki przyrządzone przez skrzaty były najlepszym, co do tej pory jadł.
- Panicz Nicolas! – usłyszał i spojrzał w stronę drzwi. To Harvey, jego lokaj. Był to wiecznie wyprostowany jak struna, niższy od niego jegomość o krótkich, czarnych, przyprószonych siwizną włosach. Miał około pięćdziesięciu lat i był lekko przy kości. Jego idealnie czysty garnitur maskował jednak defekty jego figury, takie jak trochę zbyt duży brzuch. – Nie spodziewałem się tak wcześnie…
Nicolas skinął mu głową.
- Dzień dobry, Harvey – powiedział.
Lokaj niósł w rękach najnowsze wydanie Proroka Codziennego, żeby, jak co dzień, zostawić mu je na stole w jadalni. Tym razem jednak zatrzymał się, niepewny, czy zanieść gazetę na stałe miejsce, czy też doręczyć mu ją do rąk.
- Mógłbyś podać mi Proroka? – spytał Nicolas, rozwiązując jego problem.
Harvey podszedł szybko, spełniając jego prośbę. Nie odszedł jednak, a na jego twarzy malowało się zmartwienie.
- Paniczu – powiedział – jeśli mogę się ośmielić, panna Nadine nie powinna pojawiać się w domu o tak późnych porach.
Na samo wspomnienie jej imienia poczuł, jak zalewa go błogie uczucie. Momentalnie zapragnął wrócić do niej, zanurzyć się w jej włosach, trzymać jej twarz w swoich dłoniach i…
Odchrząknął.
- Tak? – spytał z powątpiewaniem.
Harvey patrzył nieco lękliwie.
- Paniczu… postawiła całą rezydencję na nogi o czwartej rano…
- Nadine może przychodzić, o której jej się żywnie podoba – stwierdził Nicolas, ucinając rozmowę.
Harvey zrozumiał, że nic więcej nie wskóra, skłonił się lekko i odszedł.
- Miłego dnia życzę – powiedział w drzwiach.
Nicolas nie przepadał za Harveyem. Czy w ogóle był mu potrzebny jakiś lokaj? Miał dwa skrzaty. Początkowo, gdy go zatrudniał, mogła kierować nim chęć pozostania w towarzystwie ludzi, ale teraz? Kiedy miał Nadine? Czy ktokolwiek inny był mu do czegokolwiek potrzebny?
Zajął się czytaniem porannych wiadomości, kiedy za jego plecami skrzaty wciąż się uwijały. Kiedy skończył, stanęło przed nim kilka półmisków z różnymi potrawami.
- Czy panicz życzy sobie zanieść wszystko sam, sir? – spytał z lekkim przestrachem Lolek. Nicolas złożył gazetę i odłożył ją na blat.
- Tak – odpowiedział.
Wstał i wziął do ręki różdżkę, by rzucić proste zaklęcie na naczynia. Wyszedł z kuchni, lewitując je wszystkie przed sobą. Skrzaty życzyły mu smacznego. Minął ogromnych rozmiarów hall, wszedł na górę po szerokich schodach i ruszył w stronę swojej sypialni. Portrety uwieszone na wszystkich ścianach spoglądały za nim ciekawsko. Przyzwyczaił się już do ich świdrujących spojrzeń, więc nie była to dla niego nowość. Kilka z nich wypowiadało parę słów, które na ogół ignorował. W końcu dotarł do swojej sypialni.
Nadine otworzyła oczy i spojrzała na niego półprzytomnie.
- Nicolas… - zaczęła odrobinę zszokowana, ale nie pozwolił jej skończyć.
- To wszystko dla ciebie, moja piękna – powiedział, uśmiechając się najbardziej uroczo, jak potrafił. Zbliżył się do niej i machnął różdżką tak, że naczynia ustawiły się w rządku przed nią. Wpatrywała się w nie wszystkie z lekkim wyrazem przerażenia na twarzy. Wykorzystał to, by wejść z powrotem do łóżka i ucałować ją w czubek głowy.
Przełknęła ślinę.
- Um… ja… Dziękuję, Nick – wymamrotała, nadal wpatrując się w jedzenie. Nicolas zdawał się nie zauważać jej dziwnego zachowania.
- Smacznego, moja najdroższa.
Zasypał jej twarz jeszcze kilkoma pocałunkami, po czym odsunął się, by wycelować różdżką w sufit. Dookoła nich zaczęły opadać płatki róż.
Wstrząśnięta Nadine sięgnęła po dzbanek z herbatą i filiżankę. Nick z zainteresowaniem i wielką radością przyglądał się każdemu jej ruchowi.
- Kocham cię – powiedział w pewnym momencie, gdy była w trakcie jedzenia kruchego rogalika z czekoladą. Zakrztusiła się i zakaszlała.
- S-słucham? – spytała, patrząc na niego niepewnie.
- Kocham cię – powtórzył, wyjmując z jej dłoni rogalika i zbliżając się do jej ust.
- N-Nicolas, t-ty…
Nie pozwolił jej skończyć i po prostu wpił się w jej usta, by rozkoszować się ich miękkością, wprawą, doskonałością… Nadine była idealna. Była boginią. Nic więcej się nie liczyło.
Oderwał się od niej na chwilę.
- A dziś wieczorem – powiedział, uśmiechając się tajemniczo. – Zabieram cię do Rozgwiazdy.
Nadine nabrała powietrza. Wiedział, że to było jej marzenie, jednak w jej oczach dostrzegł wahanie.
- N-Nicolas, ale…
Stwierdził, że jej trudności w mówieniu wynikają z radości i jego również ogarnęło wielkie zadowolenie. Chwycił ją w objęcia, by chwilę później zerwać się z łóżka.
- Muszę iść do pracy – powiedział, a w tym momencie pękało mu serce. – Nie chcę cię opuszczać… - dodał smętnie.
Nadine jednak nie wyglądała na bardzo zasmuconą.
- Idź – powiedziała. – Zobaczymy się przecież wieczorem, prawda?
Pokiwał głową, kierując się w stronę starej szafy. Mógłby zmienić ją na coś nowszego, ale to była pamiątka po ojcu… Ten głos przebił się przez jego otumaniony umysł, szybko jednak wyrzucił z głowy myśl o tym, że ojciec mógłby być ważny. Liczyła się tylko Nadine.
- Och… muszę… znaleźć jakąś odpowiednią suknię…
Odwrócił się do niej.
- Ty wyglądasz pięknie we wszystkim, co założysz, kochanie. A najpiękniej bez niczego.
Na jej policzki wpłynął lekki rumieniec. Nie zdarzało się to często.
Zaśmiał się.
- Powiedz Harveyowi, że potrzebujesz pieniędzy.
Wyglądała na wstrząśniętą.
- Ale ja nie mogę…
- Cii – powiedział, podchodząc do niej ponownie i składając na jej ustach krótki, delikatny pocałunek. – Dla ciebie wszystko, skarbie.

* * *

- Nie zgadniesz!
To były pierwsze słowa, które usłyszała po otworzeniu drzwi. Przyjrzała się uważnie stojącej po drugiej stronie progu Demelzie. Coś było nie tak. I to bardzo nie tak. Na jej policzkach gościły zdrowe rumieńce, uśmiechała się szczerze, a oczy jej błyszczały.
- Nie zgadnę – odpowiedziała, opierając się o futrynę i przygotowując na jakąś wstrząsającą wiadomość.
Demelza, nie zważając na żadne zasady dobrego wychowania, przepchnęła się obok niej i weszła do środka. Ginny to nie przeszkadzało, znały się już od wielu, wielu lat, a Demelza była dla niej jak siostra. Zamknęła drzwi i odwróciła się, by śledzić wzrokiem każdy ruch przyjaciółki.
- Johann. Pamiętasz?
Skinęła głową. Johann Firley był znajomym Demelzy z pracy, ich biura znajdowały się tuż obok siebie. Od dawna wiedziała, że Firley lubi Demelzę, nawet bardzo. Kiedy pracowała na miejscu, potrafił odwiedzić ją sto razy dziennie, używając bardzo słabych wymówek. Uwielbiał ją.
- Zgodziłam się.
Ginny zmarszczyła brwi i zaprowadziła przyjaciółkę do salonu.
- No co, nie powiesz nic? – dopytywała niecierpliwie tamta.
Ginny nie odezwała się jednak do chwili, gdy usiadły obie na kanapie. Spojrzała poważnie na Demelzę.
- Cieszę się, że tak to się skończyło – powiedziała, patrząc w jej oczy. – I mam nadzieję, że i tego nie odstraszysz już na pierwszej randce.
Zarumieniona Demelza machnęła ręką.
- No właśnie… mam do ciebie prośbę.
Ginny już się bała, czego taka prośba może dotyczyć. Nie spuszczała z niej wzroku, czekając w napięciu na każde kolejne słowo, które wypłynie z jej ust.
- Właściwie to… nie gniewaj się na mnie, proszę…
Już przeczuwała, czego to może dotyczyć. Westchnęła ciężko i jej głowa spoczęła na oparciu. Wpatrywała się w sufit.
- No dalej, miejmy to już za sobą – powiedziała ponuro.
- Jak dobrze wiesz – ciągnęła rozradowana Demelza. – Biuro Danny’ego znajduje się tuż obok naszego. Przechodził akurat, kiedy Johann mi to proponował, no i…
Tego się domyślała. Podniosła rękę, nie potrzebując już więcej informacji. Początkowo chciała udusić Demelzę, ale po krótkim namyśle stwierdziła, że w oczach psychologa lepiej by wyglądała ta druga wersja – zgodzenia się na jej pokręconą propozycję. Zachciało jej się śmiać.
- Dem, czy ty zdajesz sobie sprawę tego, że mamy po trzydzieści pięć lat? To nie są już czasy szkolne…
Demelza zrobiła minę, która mogłaby oznaczać skruchę, ale średnio się wczuła.
- To tylko takie… przyjacielskie spotkanie…
- Przyjacielskie spotkanie. I co jeszcze – mruczała pod nosem Ginny, wpatrując się w swoje dłonie.
- Zgódź się… - zabrzmiała w tym nieco błagalna nuta. Ginny nie mogła odpędzić od siebie wrażenia, że tuż koło niej, zamiast ponurej Demelzy, siedzi właśnie radosna Angelique. Pokręciła głową w niedowierzaniu.
- Co to się dzieje z ludźmi, kiedy…
- Ale się zgadzasz, prawda? – podchwyciła Demelza. – A pamiętasz nasz mały układ? – spytała. – Ten, że ja umówię się z Johannem, a ty z Dannym?
Zrezygnowana Ginny nic już nawet nie chciała mówić. Nie uzyskawszy odpowiedzi, Demelza wstała i klasnęła w dłonie.
- Świetnie! Będę po ciebie przed ósmą! – wykrzyknęła, po czym wyszła, tłumacząc się tym, że musi się dobrze przygotować.
Ginny wywróciła oczami. Dlaczego się zgodziła? Zresztą… było jej już wszystko jedno.

Kilka godzin później wcale nie czuła się inaczej. Ogarniał ją dziwny spokój, a coś powtarzało jej, że to nic takiego, że to po prostu zwykłe, przyjacielskie spotkanie. Nie śpieszyła się. Poszła do swojego pokoju, wyciągnęła z szafy swoją najlepszą, ciemnozieloną sukienkę i zniknęła w łazience. Wzięła krótką, odprężającą kąpiel w gorącej wodzie, a później zaczęła się szykować. Lekki, zielonkawy makijaż oczu, dodatkowo podkreślony czernią, odrobinka różu na policzkach i pasująca do całości, pastelowa pomadka. Rozpuściła włosy, na co dzień związane lub upięte. Wiązana na szyi sukienka była odcinana pod biustem, gdzie też się marszczyła, poniżej spływając miękko prawie do kolan. Idealnie podkreślała jej wciąż dobrą figurę – Ginny była dość szczupła, fakt, że trochę jej się przytyło od czasu, gdy nie miała jeszcze dzieci, ale i tak wyszło jej to na dobre, bo bardziej zaokrągliła się tu i ówdzie. Nie miała się jednak czego powstydzić. Do swojego ubioru dobrała małe, perłowe kolczyki, torebkę z perłowym akcentem i buty na obcasie. Do tego jeszcze odrobina perfum, wytworny płaszcz i była gotowa.
Usiadła na kanapie w salonie, czekając na pojawienie się Demelzy. Nadal nie była pewna, czy to całe spotkanie to dobry pomysł, ale nie zamierzała się z niczego wycofywać. Zerkała nerwowo na zegarek. Chciała mieć to wszystko już za sobą, a tu dochodziła za dziesięć ósma, a Demelzy nadal nie było. Z nudów wykręcała już ręce, kiedy tuż przed ósmą rozległ się dzwonek. Chwyciła torebkę i przetransportowała się do przedpokoju, aby otworzyć drzwi. Jednak na progu, ku jej zdziwieniu, nie dostrzegła Demelzy.
- Cześć – powiedział z uśmiechem Danny.
Był to wysoki, chyba tylko o rok czy dwa starszy od niej mężczyzna, o intensywnie niebieskich oczach i ciemnoblond włosach. Lekki zarost pokrywał jego brodę. Ubrany był w wytworny garnitur i wyciągał rękę w jej stronę. W jego oczach zauważyła podziw.
Podała mu dłoń, a on, zamiast ją uścisnąć, zbliżył do swoich ust i pocałował. Nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia.
- A gdzie Demelza? – spytała, co mogło się wydać trochę nieuprzejme, zważywszy na to, że były to jej pierwsze słowa tego wieczoru.
Danny wyglądał, jakby nie do końca coś zrozumiał.
- Demelza? – powtórzył.
I wtedy Ginny zrozumiała. Masz przerąbane, słyszysz?! Zaczęła wyzywać przyjaciółkę w myślach. Spojrzała ostro na Danny’ego, który się zmieszał.
- Och, nieważne – powiedziała. Czuła jednak, że wyszła na totalną idiotkę w jego oczach. Postanowiła bez względu na okoliczności zabić Demelzę, kiedy tylko ta stanie na jej drodze. – To dokąd idziemy?
Skończyli w jednej z restauracji na Pokątnej. Ginny, nadal zła na Demelzę, była momentami trochę nieuprzejma dla Danny’ego, ale już po dłuższym czasie i kilku kieliszkach szampana, jej stosunek do niego zmienił się na przyjacielski. Właściwie to ten pomysł i ten wieczór nie były wcale takie złe. Dobrze, że się na to wszystko zgodziła. Danny okazał się być bardzo zabawnym, czarującym mężczyzną, czego nigdy by nie odkryła, mijając go tylko ciągle w pracy.
Temat ich rozmowy zszedł na rodzinę. Ginny poczuła lekkie ukłucie paniki, ale dzielnie je wytrzymała.
- Właściwie mój mąż nie żyje – powiedziała. Danny nie miał pojęcia, jak wiele kosztuje ją te kilka słów.
- Przykro mi – powiedział Danny, co zabrzmiało szczerze. Już chwilę później zrozumiała, dlaczego. – Moja żona umarła trzy lata temu.
- Och – wyrwało jej się. – To… tak mi przykro…
W tym momencie poczuła z nim większą więź, niż z mnóstwem ludzi, których nigdy tak naprawdę nie ruszało to, że zmarł jej mąż. To było dawno, mówili jej każdym spojrzeniem. Ale to nie zmieniało przecież jej uczuć do niego.
- A dzieci? – spytała po chwili.
- Nie mam dzieci – odpowiedział. Poczuła, że musi się zrewanżować.
- Ja mam dwoje. – Danny przypatrywał się jej wyczekująco. – Convalie chodzi do piątej klasy Hogwartu, a Nicolas… - głos załamał się jej na chwilę – Nicolas za kilka dni skończy osiemnaście lat. – Za kilka dni. Już za kilka dni…
- Osiemnaście? – Danny zmarszczył czoło, zastanawiając się. – Ale przecież ty masz…
Ginny prawie się uśmiechnęła.
- Tak, wiem. Miałam siedemnaście lat.
Danny nie zadawał już więcej pytań. Potrafił zrozumieć ją i to, że nie chce drążyć tego tematu. Była mu za to niezmiernie wdzięczna.
- A powiedz mi… Zawsze myślałaś o tym, żeby zostać dziennikarką?
Tym razem zaśmiała się szczerze.
- Nie. Pragnęłam grać w quidditcha, ale… parę spraw się pokomplikowało.
Czas bardzo szybko mijał w jego towarzystwie. Nie mogła powiedzieć, że była zachwycona tym wieczorem, ale zawsze lepsze to niż samotne siedzenie nad papierami. Była nawet prawie wdzięczna Demelzie, co nie powstrzymało jej jednak od myśli o zabójstwie.
W okolicach północy opuścili restaurację, a Danny odprowadził ją do domu. Zatrzymali się przed drzwiami wejściowymi.
Ginny zagryzła wargę, bo właśnie zrozumiała, że ma problem. Danny leciał na nią, widziała to wyraźnie przez cały wieczór. Ona z kolei widziała w nim raczej kandydata na przyjaciela… Poruszyła się niespokojnie.
- Dziękuję za ten wieczór – powiedziała. – Zaprosiłabym cię na kawę czy herbatę, ale jestem już tak zmęczona, że… - Udała ziewnięcie.
Danny zrozumiał aluzję.
- Ja także dziękuję. – Uśmiechnął się do niej serdecznie. Zrobił krok w jej stronę, na co automatycznie się cofnęła. Jednak wyciągnął tylko rękę na pożegnanie. – Mam nadzieję, że kiedyś to jeszcze powtórzymy.
Skinęła lekko głową, ale gardło miała tak ściśnięte, że nie mogła nic odpowiedzieć.
- Do zobaczenia w pracy – pożegnał ją.
- Do zobaczenia – odpowiedziała i wpadła do domu, zanim zdążył się deportować.

* * *

To było takie dziwne. Jakby budziła się w nim zupełnie inna osoba. Nie rozumiał tego. Jak to możliwe, że w jednej chwili oddałby wszystko, żeby z nią być, a w drugiej… Co było z nim nie tak?
Gdy Nadine znajdowała się w pobliżu, wielbił ją jak bóstwo. Gdy od niej odchodził, serce mu krwawiło z bólu. Przez pierwszą godzinę, dwie, chciał do niej wrócić, tęsknota była tak przytłaczająca, że nie potrafił skupić się na niczym innym. A potem…?
Potem jego umysł jakby powoli się przestawiał…
Tęsknota stawała się mniej dotkliwa. Umiał bez niej wytrzymać. Potrafił zająć się czymś innym, skupić się całkowicie na pracy, a po jeszcze paru godzinach przypominał sobie, że przecież ma do wypełnienia cel…
Opuszczając pracę myślał już o Anne. Wspominał to, jak kazała mu wyjść. Czy naprawdę aż tak go nienawidziła? Czy może to był tylko taki blef? Może forma obrony?
Im bardziej zbliżał się do Nadine, tym bardziej wszystko inne się zacierało, traciło sens. Znów wpadał w trans. Kochał ją. Wielbił. Całował. Gotów był oddać za nią własne życie. O co w tym wszystkim chodziło? Nie miał czasu się nad tym zastanowić, bo umysł zalewało mu gwałtowne uczucie, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doznał. Potężna miłość zajmowała całe jego serce i nie potrafił już myśleć o niczym innym.
I tak w kółko. Sam już nie wiedział, co jest nie tak, co się z nim dzieje. Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić.
To były jego urodziny. Obudził się rano, a jej przy nim nie było. Jego serce zaprotestowało gwałtownie i wstał szybko, żeby udać się na jej poszukiwanie. Na szczęście nie musiał długo szukać. Znalazła się tuż obok, za drzwiami łazienki. Brała kąpiel w mocno spienionej wodzie.
- Nicolas – zaśmiała się na jego widok. Nie zauważył, jak uśmiech nie obejmuje jej oczu. Był tak w niej zakochany, że nie zwracał uwagi na takie rzeczy. – Już wstałeś?
Nie odpowiedział na to głupie pytanie i podszedł bliżej, aby ją pocałować. Kiedy tylko ich usta się zetknęły, przyciągnęła go bliżej ręką, która była cała w pianie. Zachichotała.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie – powiedziała w jego usta.
Uśmiechnął się.
- Ty jesteś wszystkim, co najlepsze – odpowiedział. – Niczego więcej nie potrzebuję.
Zaśmiała się po raz kolejny, jak gdyby usłyszała znakomity żart.
- Kocham cię, wiesz? – spytała.
- Wiem – odpowiedział. – Ale ja ciebie bardziej.
W odpowiedzi pociągnęła go tak, że wpadł do wanny. Wynurzył się z wody, plując pianą. Jego uszy wypełnił jej uroczy śmiech. Nic więcej się nie liczyło.

Krocząc przez atrium, ciągle jeszcze się do siebie uśmiechał. Był jakby trochę nieprzytomny, mijał ludzi, ale nikogo z nich nie rozpoznawał. Dłuższą chwilę zabrało mu również rozpoznanie osoby, która zastąpiła mu drogę.
Zmrużył oczy, nakazując sobie skupienie.
- Anne? – spytał.
Dziewczyna miała nieco niepewną minę, przygryzała wargi, jakby czymś się denerwowała. Jakby tego było mało, podkreślała to poprzez wyłamywanie palców.
- Cześć, Nicolas – powiedziała. – Chciałam… czy… możemy chwilę porozmawiać?
- Mów – stwierdził.
Nie przestawała zagryzać warg. Wzięła głęboki wdech.
- No bo… chodzi o to, że… trochę źle cię ostatnio potraktowałam.
Owszem, odezwał się głosik w jego głowie. Ale czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie?
- Byłam trochę… zdenerwowana… no i…
Całą siłą woli powstrzymywał się od pospieszenia jej. Chciał już dotrzeć do biura, odwalić swoją pracę i wrócić do domu, do Nadine. Próbował nie okazać zniecierpliwienia.
- Przepraszam – powiedziała w końcu, rezygnując z dalszych tłumaczeń. – Masz… masz rację, nie znam cię. Ale… może chciałabym… poznać – zakończyła nieco niepewnie.
Spojrzał na nią, nie do końca rozumiejąc, o co jej chodzi. Nawet nie wyobrażał sobie w tym momencie sytuacji, że mógłby się w jakikolwiek z nią „poznawać”, czy miałoby to ograniczać się do pogawędek przy herbatce, czy do czegokolwiek innego. Wzdrygnął się na ten ostatni pomysł. Tak bardzo kochał Nadine, że nie wyobrażał sobie kogokolwiek innego na jej miejscu.
- Przyjmuję przeprosiny – powiedział lekceważąco i wyminął ją.
- To wszystko?! – zawołała za nim.
Odwrócił się. Zobaczył, jak jej twarz powoli staje się czerwona – nie wiedział, czy to ze wstydu czy ze złości, ale nie bardzo go to obchodziło. Chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i odwrócił od niej, kontynuując drogę w stronę wind.
- Nie zostawię tak tego! – krzyknęła.
Wiedział, że to pogróżki bez pokrycia. Miał to wszystko gdzieś.
Na całe szczęście nie wpadła na tak głupi pomysł, żeby go gonić. Dotarł do wind i przepchnął się do środka jednej z nich. Odjechał.
Przed oczami tańczył mu piękny obraz całej w pianie, śmiejącej się Nadine…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)