wtorek, 8 stycznia 2013

Ślad: rozdział dwunasty



Natalie uwielbiała takie dni, jak ten. Panowała już jesień, więc wychodząc na zewnątrz musiała opatulić się lekkim płaszczem, ale mimo to słońce świeciło jasno, a na niebie nie była widoczna ani jedna chmurka. Wiatr też niespecjalnie dawał się we znaki. Słowem – wymarzona pogoda na pierwszy w tym sezonie mecz quidditcha. Ona sama niespecjalnie czuła się na miotle, ale posiadała sporą wiedzę teoretyczną na ten temat. Jakoś tak się złożyło, że sporo znanych jej osób pasjonowało się tym sportem, a już w szczególności Dylan i Juliette, przy czym ten pierwszy grał w reprezentacji Krukonów.
Tym razem wybierała się na stadion, by mu pokibicować. Dylan już drugi sezon miał grać na pozycji obrońcy w drużynie Ravenclawu. Natalie zawsze uważała, że jest dobry, zresztą było to nie tylko jej zdanie. Jednak na ostatnich treningach zdarzało mu się częściej puszczać bramki, czym bardzo się martwił. Musiała to zobaczyć na własne oczy. Z pewnością nie było tak źle, jak twierdził, w końcu obserwowała jego grę przez cały zeszły rok i ani razu się nim nie rozczarowała. To oczywiste, że każdemu zdarzały się lepsze i gorsze mecze, no ale bez przesady…
Drużyną przeciwną miał być Hufflepuff. Od zawsze uważało się ich drużyny za najsłabsze, ale nie można było przecież od razu założyć, że Krukoni wygrają. Każdy musiał się zmobilizować i zagrać najlepiej jak potrafił. Według niej, najpewniejszym kluczem do sukcesu była ciężka praca. To właśnie dzięki temu była tym, kim była – ulubienicą nauczycieli, tą, która zawsze wszystko wie, którą wszyscy o wszystko pytają, bo mogą być pewni, że zna odpowiedź. Swoje dobre stopnie zawdzięczała tylko i wyłącznie sobie samej, co napawało ją dumą. Tak, dobrze się czuła w swojej skórze i nie chciałaby z nikim zamienić się miejscami.
Stadion był coraz bliżej. Nie śpieszyła się, bo miała jeszcze mnóstwo czasu do rozpoczęcia meczu. Szła powoli, zwracając głowę ku niebu. Promienie słoneczne raziły w oczy, więc musiała je lekko przymknąć. Lekki wiatr omiatał jej twarz i wprawiał w falowanie nieco rudawe włosy. Do jej wyczulonych na najsłabszy odgłos uszu dochodziły rozentuzjazmowane rozmowy tych nielicznych uczniów, którzy znajdowali się już na stadionie. Była ciekawa, czy znajdzie wśród nich kogoś znajomego. Teoretycznie tuż obok niej powinna iść Juliette, ale nie pojawiła się w umówionym miejscu o wyznaczonej porze, co oznaczało, że znów zaspała. Wyglądało na to, że po prostu będzie musiała zająć jej miejsce i czekać, aż łaskawie się pojawi.
Dotarła w końcu do trybun, które zwykle zajmowała. Już z daleka zauważyła, że coś jej się nie zgadza, bowiem na jej zwykłym miejscu siedział odwrócony do niej tyłem Dylan. Podeszła do niego, niepewna, co powinna myśleć.
- Cześć – powiedziała, siadając obok niego. – Co ty tu jeszcze robisz? Powinieneś siedzieć w szatni z innymi zawodnikami…
Wyglądał na spokojnego. Spojrzał na nią przytomnie swoim bystrym wzrokiem i zauważyła również, że jest całkowicie rozluźniony. Pytanie, co on tu jeszcze robił? Już dawno powinien przygotowywać się do meczu.
- Czekam na kogoś – odpowiedział krótko.
- Na kogo? – zainteresowała się, ale kiedy nie odpowiadał, stwierdziła: - Tak czy siak, jest już dość późno, nie myślisz, że…
- Nie – przerwał jej, tak jak mało kiedy. – Wiem, co robię.
Uniosła w górę ręce, oznajmiając, że się poddaje. Skoro nie chciał, nie miała zamiaru drążyć tej sprawy. Jednak jej zdaniem powinien już się chociażby przebrać. Zamiast tego siedział tu uparcie, rozglądając się na wszystkie strony i tracąc cenny czas.
Na trybunach zbierało się coraz więcej ludzi, a ci sąsiadujący z nimi patrzyli ze zdziwieniem na Dylana. Kilku chłopaków wymieniło z nim uścisk dłoni, paru pytało, dlaczego nie jest w szatni, ale on odpowiadał, że jeszcze tylko chwila. W końcu nadszedł moment, w którym nie mógł już przeciągać. Wstał, uśmiechnął się na pożegnanie do Natalie, która życzyła mu powodzenia, i zszedł na dół, by dołączyć w końcu do reszty drużyny. Na schodach minęła się z nim Juliette.
- Co on tutaj robił? – spytała, gdy tylko znalazła się na tyle blisko Natalie, by ta mogła ją usłyszeć.
Włosy Juliette były lekko nieuporządkowane, ale poza tym prezentowała się bardzo dobrze. Natalie nie miała pojęcia, jak przyjaciółka to robi, że zaledwie kilka chwil po wstaniu wygląda tak, jakby była na nogach już od dłuższego czasu. Ona sama w takim momencie miałaby zaspane oczy i za nic nie potrafiłaby się skupić, możliwe nawet, że nie zwróciłaby uwagi na to, że Dylana nie powinno tutaj być.
- Wyglądał jakoś tak smutno, zauważyłaś? – ciągnęła Julie, nie czekając na jej odpowiedź. – Coś musiało go poważnie… No ale. Rozmawiałaś z nim?
- Nie bardzo – odpowiedziała Natalie, kręcąc głową. – Nie był zbyt rozmowny. Powiedział tylko, że czeka na kogoś.
- I co, doczekał się?
Wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia.
Juliette zaczęła się rozglądać, jak gdyby miała dostrzec nagle tę osobę.
- Hm… dziwne… - mruczała.
Powietrze wypełniał gwar rozmów. Gdzieniegdzie rozlegały się śmiechy, a komentarze wykrzyczane przez niektórych wznosiły się ponad to wszystko, już po chwili niknąc jednak i odchodząc w zapomnienie. Natalie obserwowała, jak drużyna Hufflepuffu wychodzi rządkiem na murawę i staje na środku boiska. Nieco spóźnieni dotarli tam również Krukoni. Zauważyła, że Dylan, idący gdzieś na końcu, jest odrobinę niespokojny. Nie mogła zrozumieć, dlaczego przyjaciel aż tak się denerwuje. Co innego, gdyby był to jego pierwszy mecz i chciałby dobrze wypaść, ale w tej sytuacji, kiedy w zeszłym roku tak dobrze się sprawdzał…?
Na gwizdek pani Hooch zawodnicy wzbili się w powietrze. Obserwowała bacznie Dylana, zaciskając kciuki. Siedząca obok Julie komentowała żywo mecz, ale niespecjalnie zwracała na to uwagę, próbując rozgryźć zachowanie Dylana. Miękko podleciał on do trzech pętli i zajął pozycję przed nimi, obserwując uważnie pole gry. Nie odrywała od niego wzroku. Bronił doskonale, przez pierwszą godzinę starcia nie puścił ani jednego kafla, za to ścigający Ravenclawu zdobyli już dla swojego domu siedemdziesiąt punktów. Szukający obu drużyn krążyli nad boiskiem, usilnie próbując wypatrzeć błysk złotego znicza, ale ten uparcie się nie pojawiał.
Natalie musiała spojrzeć na trybuny, bo niżej zrobiło się jakieś zamieszanie. Okazało się, że ktoś dotarł tu i chciał zająć miejsce. Wśród gąszczu głów zauważyła znajome, platynowoblond włosy i już wiedziała, że to Convalie Malfoy przyszła, aby obejrzeć mecz. Dziewczyna odnalazła wolną przestrzeń i wcisnęła się w nią, nie robiąc już więcej zamętu. Natalie złapała się na tym, że wpatruje się w tył jej głowy, a myśli w jej własnej chaotycznie wirują. Kątem oka dostrzegła, jak Juliette zaciska usta, powstrzymując się od komentarza. Na kilka chwil dziwnie ucichła, jakby ta sytuacja zbiła ją z tropu. Szybko jednak powróciła do komentowania gry, nie zwracając już uwagi na Convalie.
Gra wydłużyła się do dwóch godzin. Widać było, że szukający desperacko pragnęli zdobyć już znicza, ale ten, jakby robiąc wszystkim na złość, nadal się nie pokazywał. Dylan popisywał się coraz bardziej widowiskowymi obronami, a ścigający Krukonów bili rekordy w zdobywaniu punktów. Ravenclaw prowadził 160-10. Wygraną mieli już praktycznie w kieszeni. Teraz tylko pozostawało zakończyć mecz i się rozejść. Ale uparty znicz zniknął na dobre.
Natalie miała już problemy ze skupianiem wzroku na Dylanie, zaczynało jej się nudzić, a od patrzenia w górę bolał ją kark. Zamiast tego rozejrzała się po trybunach, a jej oczy ponownie skierowały się na Convalie. Ślizgonka siedziała prosto, sztywno jak struna. Bardzo możliwe, że nie ruszyła się ani odrobinę od samego początku. Jej blond włosy lśniły w słońcu niesamowitym, niecodziennym blaskiem, ale ona sama najprawdopodobniej nie zdawała sobie z tego sprawy. Natalie zerknęła w bok, na Juliette. Widziała, jak przyjaciółka unika patrzenia w stronę blondynki. Co się między nimi takiego stało? Nie pamiętała za dobrze tych czasów, wydawały jej się odległe, jak za mgłą, ale przecież kiedyś Convalie i Juliette były praktycznie nierozłączne…
Przez swoje obserwacje przegapiła moment, w którym szukający Ravenclawu zanurkował. Ten z Hufflepuffu szybko zorientował się w sytuacji i poszedł w jego ślady. Już po chwili lecieli ramię w ramię, zbliżając się niebezpiecznie w stronę ziemi. Widownia wstrzymała oddech. Natalie skupiła się na momencie, w którym szukający Krukonów dosłownie na sekundę stracił panowanie nad miotłą, która zboczyła lekko z trasy, pikując bardziej stromo w dół. Szukający uderzył w ziemię i przeturlał się na trawę. W jego zaciśniętej dłoni szamotał się znicz.
Mecz został zakończony. Rozbrzmiały okrzyki, wiwaty, ludzie zaczęli schodzić z trybun na boisko. Natalie podniosła się powoli. Juliette spoglądała na Dylana, który poszybował w dół i razem z resztą drużyny wylądował na trawie. Convalie gdzieś zniknęła.
- Chodź! – krzyknęła do niej przez wrzawę Juliette, pociągając ją za łokieć.
Zeszły na dół i przedarły się przez morze uczniów, docierając do zwycięskiej drużyny.
- Byłeś niesamowity! – wykrzyknęła Natalie, gdy tylko zbliżyły się do Dylana. Był nieco zmęczony, ale szczęśliwy. – Nie rozumiem zupełnie, czym tak się denerwowałeś.
Zaśmiał się, ale nic nie odpowiedział. Widziała, jak znowu przeszukuje wzrokiem tłum.
- Kogo szukasz? – spytała po raz kolejny, mając nadzieję, że tym razem jej odpowie. Zamiast tego wzruszył tylko ramionami.
Juliette podeszła do niego i wyściskała.
- Wspaniała obrona! Gratulacje!
Oczy podejrzanie jej błyszczały, gdy była blisko niego. Natalie zawsze była spostrzegawcza. Zauważyła, że Juliette najwyraźniej przepada za Dylanem, a on…
Gdy Juliette odeszła kawałek, by porozmawiać z innymi członkami drużyny, Dylan przemógł się i spytał:
- Widziałaś gdzieś może Convalie Malfoy?
Convalie? Natalie przyjrzała mu się uważnie. Przygryzał lekko wargę, całkowicie tego nieświadomy. Znów wyglądał spokojnie… zbyt spokojnie.
- Na trybunach, a teraz nie mam pojęcia, gdzie jest.
Kiwnął głową, zamiast cokolwiek odpowiedzieć.
- Zmywam się stąd – stwierdził. – Przebiorę się i wracam do biblioteki.
Natalie zaśmiała się. Cały Dylan. Lubił ludzi, ale nienawidził, gdy ktoś go podziwiał, gratulował mu wygranego meczu i zachwycał się nad jego talentem. Musiał więc jak najszybciej opuścić to miejsce. Przepchał się przez tłum i zniknął jej z oczu. Wtedy właśnie, w zupełnie innym miejscu, zobaczyła Convalie. Dziewczyna odwróciła się na pięcie i skierowała w całkowicie inną stronę, niż Dylan. Coś było na rzeczy. A Natalie koniecznie musiała się dowiedzieć, co.

* * *

Coleen od pewnego czasu unikała Amarie. Może ktoś inny dopadłby ją i zażądał wyjaśnień, ale nie ona. Wolała udawać, że nic takiego nie miało miejsca. Z tego, co się zorientowała, przyjaciółka nie pamiętała swojego dziwnego zachowania tamtej nocy, a ona nie zamierzała naciskać. Przestało ją to zastanawiać. Takie rzeczy się zdarzają, prawda? Może po prostu Amarie lunatykowała.
Przez cały mecz czuła na sobie palący wzrok Ivy. To właśnie koło niej siedziała. Rosalie razem z Lucasem zajęli miejsca gdzieś w tylnej części trybun, a Amarie w ogóle nie przyszła. Nie przepadała za quidditchem i nie widziała w nim nic emocjonującego. Kwestia gustu. Coleen właściwie tym razem nie miała nic przeciwko, bo przynajmniej nie musiała jej unikać.
- O co wam chodzi? – dopytywała denerwująco Ivy, zamiast skupić się na meczu. – Pokłóciłyście się?
- Nie – odpowiadała lakonicznie.
- No to w takim razie co się stało?
Milczała. Nie chciała opowiadać o czymś, co bardzo prawdopodobne, że jej się przywidziało. Nie i już.
- Ivy, skupiam się na meczu…
- Nie próbuj mi wmówić, że brak ci podzielności uwagi, bo znam cię już cztery lata i ani razu nie zauważyłam podobnego zjawiska.
Coleen skupiła wzrok na jej tandetnych okularach. Poczuła przemożną chęć, żeby zdjąć je z jej twarzy i cisnąć na podłogę, by się roztrzaskały. Bez nich przyjaciółka wyglądałaby o wiele lepiej. Wiedziała doskonale, że rodzice co jakiś czas przysyłali jej uparcie szkła kontaktowe, ale Ivy wszystkie je jeszcze bardziej uparcie ignorowała.
- To po prostu… nic takiego – powiedziała, by ją uspokoić.
Ivy patrzyła na nią w ten szczególny, tak charakterystyczny sposób. Z pełnym zaangażowaniem, jak gdyby zrozumienie jej było dla niej największym priorytetem.
- No dobrze, jak sobie chcesz – odpuściła w końcu. – Ale wiedz, że to nie jest normalne.
Coleen wzniosła oczy ku niebu i właśnie w tym momencie rozległ się gwizdek kończący mecz. Nie bardzo interesowało ją, kto wygrał. Na boisku nie było drużyny Ślizgonów, toteż teoretycznie nie miało sensu przychodzenie tutaj. Zawsze jednak lepsze takie zajęcie, niż na przykład odrabianie prac domowych. I tak miała zamiar większość spisać od Ivy, ewentualnie poprosić ją o pomoc. Po co się przemęczać? Wolała, kiedy to inni pracowali za nią.
Tłum uczniów zaczął wybiegać na murawę. Ona sama z gracją wstała i skierowała się do wyjścia. Towarzysząca jej Ivy przyglądała się jej uważnie przez całą drogę do zamku. Miała tego dość.
- Ivy – warknęła w końcu. – Nie mam humoru na te twoje analizy. Denerwujesz mnie.
Przyjaciółka przystanęła. Coleen zrobiła jeszcze kilka kroków, po czym zorientowała się, że Ivy nie ma już przy jej boku i również się zatrzymała.
- W porządku – rzuciła Ivy z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Wracam na boisko.
Po tych słowach odwróciła się i odeszła. Coleen stała jak wmurowana, niezdolna do wydobycia z siebie ani jednego dźwięku. Kiedy w końcu zawołała za nią, ta była już za daleko, żeby ją usłyszeć. Zła na siebie aż tupnęła i zmieniła swoje zamiary. Zamiast udać się do zamku, postanowiła jeszcze trochę pospacerować po błoniach, by przemyśleć sobie pewne rzeczy.
Nie powinna zwracać się w ten sposób do Ivy. Nie powinna zwracać się tak do nikogo ze swoich przyjaciół. Nie chciało jej się jednak panować nad sobą i swoim temperamentem, wolała dać się ponieść emocjom. Zawsze tak robiła i mimo że wielokrotnie żałowała takiego zachowania, nie starała się go zmienić. Doskonale wiedziała, że to silniejsi rządzą światem. Ci, którzy przyznają się do błędów, którzy korzą się przed innymi, są słabi. Nie chciała należeć do tej drugiej grupy. Nie mogła sobie na to pozwolić.
Coleen zawsze kroczyła w cieniu siostry. Teraz, kiedy Nadine odeszła z Hogwartu, miała całe pole do popisu dla siebie. Tylko od niej zależało, kim się stanie i jaka będzie jej pozycja wśród reszty ludzi. Nie mogła okazać się słaba. Zawsze miała ambicje, nigdy nie chciała pozostawać z tyłu. To nie leżało w jej naturze.
Ivy nie będzie się długo boczyć, stwierdziła. Przejdzie jej.
I rzeczywiście. Już kilka godzin później, w pokoju wspólnym, przyjaciółka rozmawiała z nią tak, jak gdyby nigdy nie doszło między nimi do żadnego nieporozumienia. Miała rację. Jak zwykle.

* * *

Była już zmęczona tym ciągłym uciekaniem. Całe jej dnie sprowadzały się do usilnego dążenia, aby nie spotkać nigdzie przypadkiem Dylana. Nawaliła, a co gorsze – nie potrafiła teraz tego odkręcić. Mogła tak uciekać i uciekać, ale, no cóż, patrząc prawdzie w oczy – kiedyś musiała nastąpić konfrontacja. Wiedziała o tym, ale i tak wolała myśleć, że wszystko jakoś samo się rozwiąże. Tak byłoby prościej. Zresztą powinien zrozumieć, że skoro go unika, to nie chce mieć z nim nic wspólnego. Tak postąpiłby każdy normalny człowiek.
Ale Dylan nie mieścił się przecież w normach.
Zwyczajne wędrówki korytarzami stały się dla niej katorgą. Bała się zostać sama, wciąż próbowała się ukryć w tłumie ludzi. Było jej wstyd za tę chwilę słabości, której świadkiem został West. To nie powinno mieć miejsca. Tak bardzo chciała po prostu o tym wszystkim zapomnieć. Ale wciąż pozostawał fakt, że… Czuła się tak dziwnie wtedy, w tamtym korytarzu, kiedy był tak blisko… Tak zupełnie inaczej… Nie chciała tego powtarzać. Nie dążyła do żadnych zmian w swoim życiu, a on powinien to bez szemrania uszanować.
Nie znali się, więc nie powinien żądać jakichkolwiek wyjaśnień. Nie powinien!
Nocne wędrówki nie były niczym nadzwyczajnym w jej wypadku. Convalie cierpiała bowiem na bezsenność. Nie pamiętała już, kiedy zaczęła się u niej ta przypadłość. Chodziła spać późno i wstawała wcześnie. Mimo to jej organizm jakoś dawał sobie radę. Niespanie zaowocowało jednak lepszą znajomością Hogwartu i jego licznych, tajnych przejść. Jeszcze nigdy się nie zgubiła, chociaż staremu zamkowi zdarzało się ją zaskoczyć.
Dlaczego nie mógł dać jej spokoju? To pytanie wciąż i wciąż do niej powracało. Znienawidziła wszelkie lekcje łączone z Krukonami (a było ich całkiem sporo). Do klasy zawsze wchodziła jako ostatnia i wychodziła jako pierwsza. Bibliotekę szkolną zaczęła omijać szerokim łukiem, ewentualnie wybierała się tam w ostateczności, zawsze upewniając się, że nie ma tam Dylana.
Wciąż czuła na sobie jego wzrok. Wiedziała, że tak łatwo nie odpuści. Dla niego widocznie to coś znaczyło. Dla niej – nie. I nie miała mu nic do powiedzenia.
Usłyszała ciche kroki. Znieruchomiała, starając się przypomnieć sobie najbliższy skrót, w którym mogłaby się schować, ale akurat znajdowała się w korytarzu bez żadnych kryjówek. Nie powinna takiego wybierać. Zanim zdążyła zastanowić się, czy powinna stać w miejscu, czy też się wycofać, zza zakrętu wyszedł West. On również przystanął. Nie wiedziała, dlaczego los zawsze musi płatać jej figle. Myślała, że Krukon jest grzecznym chłopcem, który przestrzega regulaminu bez względu na wszystko. Założyła, że w mroku jest bezpieczna. Nic bardziej mylnego.
Patrzyli na siebie przez chwilę w całkowitym milczeniu. Przez jego twarz przebiegały różne emocje: od zdziwienia, poprzez niedowierzanie, aż do satysfakcji. Nie zamierzała zabierać głosu jako pierwsza. Właściwie miała wielką ochotę na to, by po prostu odwrócić się na pięcie i odejść. Ale z jego postawy wyczytała, że nie ma szans na ucieczkę.
Odchrząknął.
- Cześć – powiedział, najwyraźniej pozbywając się pierwszego szoku.
Skinęła mu głową, bo gardło miała tak ściśnięte, że nie była zdolna do wypowiedzenia ani słowa. Czuła się osaczona, zupełnie jakby została przyłapana na gorącym uczynku. A tak bardzo starała się go nie spotkać!
- Mogłabyś mi powiedzieć, dlaczego mnie unikasz? – spytał prosto z mostu. Przełknęła ślinę, ale nie odpowiedziała. – I nie udawaj, że tak nie jest – ciągnął. – Zachowujesz się jak… sam nie wiem. Najpierw jesteś tak blisko, a potem…
W końcu udało się jej pokonać barierę w gardle.
- Nie potrzebuję nikogo – wtrąciła cicho, głosem bez emocji.
Zamilkł na moment, ale już po chwili kontynuował:
- Tak ci się tylko wydaje. I wiem, że chciałabyś…
- Nie, nie chciałabym – znów mu przerwała. – Nie masz pojęcia, czego ja chcę.
Przyjmowała postawę obronną, jak to zwykle zdarzało się jej w różnego typu rozmowach. Równocześnie zachowywała bezpieczny odstęp, krzyżując ręce na piersiach, ale mając w pobliżu różdżkę – tak na wszelki wypadek. Po ludziach można się spodziewać wszystkiego. Tego nauczyło ją doświadczenie.
- Pewnie, że nie – odpowiedział pojednawczo Dylan, robiąc krok w jej stronę. – Ale zastanawiam się, o co tak naprawdę z tobą chodzi? Jesteś dla mnie zagadką, Convalie. To niemożliwe, by ktoś taki jak ty był tak negatywnie nastawiony do świata. Nie jesteś zła, wiem to. Nie jesteś typową Ślizgonką, nigdy nią nie byłaś i nigdy nie będziesz. Ale dlaczego nie pozwalasz innym tego dostrzec?
Poruszyła się niespokojnie, widząc, że zrobił kolejny krok w jej stronę. Starała się nie odrywać wzroku od jego oczu, próbując samą siłą spojrzenia wyperswadować mu dalsze, głupie pomysły.
- Nie znasz mnie – syknęła. – Kto dał ci prawo do tego, żeby po wymianie kilku zaledwie słów uważać się za eksperta w mojej sprawie? No słucham?
Tak, była wściekła. Wkraczał z butami w jej życie, chociaż nie został do niego zaproszony. Była tym tak rozgoryczona, że aż chciało jej się krzyczeć. Jakimś cudem zachowywała jednak opanowanie. Lata praktyki.
- Ale ty nikogo nie dopuszczasz do siebie. Wszystkich odsuwasz jak najdalej, nie poznawszy nawet ich zamiarów. Myślisz, że w ten sposób zachowujesz pełną kontrolę, ale to nieprawda. Jesteś coraz słabsza.
Po tych słowach poczuła się tak, jak gdyby dostała w twarz. Albo jak gdyby Dylan podbiegł do niej i wylał na jej głowę wiadro lodowatej wody. Była tak wstrząśnięta, że znów odebrało jej mowę. Jak on śmiał mówić do niej w taki sposób? Skąd on się w ogóle wziął? Przeklinała ten dzień, gdy wsiadł do tego samego przedziału w pociągu. Przyczepił się do niej jak rzep i nie miała pojęcia dlaczego. Nie była nawet pewna, czy chce to wiedzieć.
- O wszystkich tak ferujesz wyroki? A może jestem wyjątkiem? – spytała z pogardą w oczach. Kiedy milczał, zdecydowała się na kontynuowanie swojej wypowiedzi. – Jak śmiesz mówić o tym, że jestem słaba, jak możesz tak po prostu przychodzić i mówić o mnie tak, jakbyś doskonale mnie znał? Każdy człowiek jest inny, West, nie możesz wrzucać wszystkich do jednego kartonu i uważać się za eksperta w ich sprawie. A już tym bardziej w mojej.
- Więc przyznajesz, że różnisz się od reszty – skomentował szybko.
Przez kilka sekund wahała się, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. Otworzyła usta, by później je zamknąć.
- Przyznaję, że różnię się od ciebie – powiedziała w końcu.
Dlaczego w jego oczach dostrzegła coś na kształt błysku zadowolenia, może satysfakcji? Czy jego celem było sprowokowanie jej do takich wyznań? Żałosne.
- Przez co chcesz powiedzieć, że…
- Przestań! – krzyknęła, tracąc kontrolę. – Przestań mówić mi, co myślę, co czuję i jaka jestem. Uwziąłeś się na mnie i nie wiem, co chcesz osiągnąć przez swoje absurdalne zachowanie, ale nawet nie mam ochoty się tego dowiedzieć! Po prostu odczep się ode mnie raz na zawsze i daj mi spokój!
- Tego chcesz? – spytał, zaskakując ją swoim opanowaniem, a także tym, że po raz pierwszy w trakcie całej tej rozmowy nie była w stanie odczytać jego emocji.
- Tak, tego chcę – odpowiedziała, nadal odrobinę zaskoczona.
- Dobrze – powiedział, robiąc krok w tył. – Więc od tej pory będzie tak, jakbyśmy się nigdy nie poznali.
Odwrócił się na pięcie. Patrzyła na jego powoli oddalające się plecy, niezdolna, by wydusić z siebie choć słowo. Czuła się lekko oszołomiona tą sytuacją. Czy to naprawdę koniec? Coś w środku mówiło jej, że powinna się cieszyć. Ale gdy Dylan zniknął za rogiem, poczuła się tak, jak gdyby właśnie zniszczyła coś, co dopiero zaczynało kiełkować. Jakby stłumiła wszystko w zarodku, zanim zdążyło przerodzić się w coś większego i stokroć gorszego. Jesteś zadowolona?, pytał ironiczny głosik w jej umyśle.
Pokręciła głową, chcąc się od tego wszystkiego odciąć. Była wolna, nareszcie. Powinna skakać z radości.
Więc dlaczego czuła w gardle to palące, dławiące coś, przez co jej widoczność zamazywała się, traciła kształty i kolory? Dlaczego jej zaciśnięte pięści zaczynały się rozluźniać? Dlaczego nie była zdolna do poruszenia się stąd choćby o krok?
Przyłapała się na tym, że chciałaby, aby wrócił.
Ale wiedziała, że to mogłoby się źle skończyć: dla niej, dla niego, dla wszystkich.
Tak było lepiej.
Tak było lepiej.

* * *

Nadine dziwnie się czuła. Wymknęła się na spacer po uśpionych uliczkach Londynu, bo nie mogła zasnąć. Od wielu godzin przewracała się z boku na bok, poprawiała poduszki, zmieniała stopień nakrycia kołdrą, a nawet – co nie zdarzało jej się często – próbowała poczytać książkę, byle tylko przyszedł do niej sen. Nic z tego. W końcu doszło do tego, że pokój stał się dla niej zbyt ciasny i zbyt duszny, co kazało jej bezzwłocznie wyjść na zewnątrz.
Kluczyła między uliczkami. Jedne z nich były węższe, inne szersze, jedne oświetlone, a inne całkowicie pozbawione światła. Tym, co je łączyło, była przeraźliwa cisza, która napierała na jej bębenki, miażdżyła czaszkę. Cisza, która wydawała się nieustannym krzykiem, przed którym nie mogła się schować, obronić.
Czuła znajomy sobie zapach. Tchórzostwa.
A przecież ona nigdy nie była tchórzliwa.
Skręciła za kolejny róg. Czuła się trochę tak, jak gdyby majaczyła. Cienie tańczyły wokół niej, migotały, przybierały dobrze znane kształty. Wszystko podsuwało jej pod sam nos dręczące wspomnienia.
To, jak Nicolas na nią patrzył. Czy zasłużyła na ten rodzaj spojrzenia? Czy miała prawo do tego, żeby zdecydować, kogo on obdarzy miłością? To prawie tak, jakby zabiła człowieka, który powrócił jako ktoś zupełnie inny. Zabawiła się w Boga.
Ale tak bardzo go kochała… Wiedziała, że gdyby po raz kolejny miała stanąć przed wyborem, czy wlać eliksir do kieliszka, czy też nie, postąpiłaby dokładnie tak samo. Kochała Nicolasa tak bardzo, że nie mogła pozwolić mu odejść. Uzależniał niczym najmocniejszy narkotyk, chciała go mieć tylko dla siebie. Nie mogła znieść myśli, że może być gdzieś indziej, niż ona sama. Każda rozłąka bolała, była jak tysiące wbijających się w jej ciało sztyletów. Powoli ogarniała ją obsesja.
Chciała wzbić się na wyżyny, a czuła się, jakby ktoś wciąż podcinał jej skrzydła. Dlaczego miała wrażenie, że jest tak nisko, choć robiła tak wiele? Starała się. Była przy nim. Było im tak wspaniale. Dlaczego on nie odwzajemniał jej uczucia? Nie, to nie mogło być aż tak… Może po prostu nie chciał jej tego pokazać… Cóż, w każdym razie eliksir zmienił wszystko. Stała się najszczęśliwszą kobietą na Ziemi.
Ale potem zaczęła patrzeć.
Jego ruchy były jak zaprogramowane.
Jego wzrok się nie zmieniał.
Jego uczucia wybuchały z przytłaczającą siłą.
Czy to takiego Nicolasa pokochała? Czy to z takim chciała spędzić resztę życia? Miała dopiero osiemnaście lat. Dlaczego czuła się taka przytłoczona?
Czy naprawdę tego chciała…?

Cisza napierała coraz natarczywiej, w jej głowie dudniło. Nie znała odpowiedzi na tak wiele pytań, a tak bardzo chciała wiedzieć wszystko. Tak bardzo chciała być na szczycie, a wciąż się potykała, wciąż upadała. Chciało jej się płakać nad samą sobą.
Może to tylko kwestia nocy. Tej pory, gdy wszystko jest takie nierealne, gdy świat rzeczywisty i nierzeczywisty przenikają się, ożywają wszelkie lęki, uczucia, pragnienia, kiedy tak ciężko jest czasem zrozumieć i poznać samego siebie…
Krążyła tak po Londynie do momentu, gdy słońce przebiło się ponad horyzont. Łagodne promienie oślepiały ją, paliły. Nie pasowała do tego miejsca. Musiała wrócić do siebie. Wolnym krokiem skierowała się w stronę domu. Paradoksalnie, nie czuła się zmęczona, ale pobudzona i gotowa do dalszej walki. Do walki o godne życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)