wtorek, 8 stycznia 2013

Ślad: rozdział szesnasty



Usłyszał skrzypnięcie drzwi, szelest ubrania i ciche kroki. Nie otworzył oczu, gdy drobna istota odchyliła kołdrę i otoczyła go ciepłymi ramionami. Czuł się źle. Był tu z nią, a wolał być gdziekolwiek indziej bez niej. Dlaczego nadal przy niej trwał? Przecież już dawno chciał to zakończyć. Powinien to zakończyć.
Ciepłe usta musnęły płatek jego ucha, a oddech ogrzał policzek. Dłonie wtuliły się w niego. Nic nie rozumiał. Musiał popełnić jakiś wielki błąd. To ogromna pomyłka, że pozwalał jej się obejmować, spać razem z nim w jego domu. Przecież jej nie kochał, wiedział to na pewno. Coś jednak go przy niej trzymało. Co to było?
- Nicky, śpisz? – szepnęła mu cicho do ucha. Mruknął potakująco, choć miał ochotę udać, że jej nie słyszał.
Sposób obejmowania zmienił się. Nadine podążyła ustami wzdłuż linii jego szczęki, a później po szyi. Choć bardzo chciał, nie mógł być na to obojętny. Jej ręce wędrowały po jego ciele w dół, rozgrzewając je. Powstrzymał cichy jęk, który chciał wydostać się z jego ust.
- Nadine, nie wiem czy…
- Cii… - uciszyła go, przykładając palec do jego ust. – Doskonale wiemy, że chcesz tego.
Nie opierał się, choć czuł, że powinien. Po raz kolejny był z nią jednym i po raz kolejny uderzyło go jej zachowanie. Nie była delikatna czy krucha, a jednak brakowało jej czegoś. Jakiejś prawdziwości, czegoś… co nie byłoby sztuczne.
- Nie ma w tobie ognia – wyszeptał, gdy po wszystkim kładła głowę na jego piersi. – Jesteś ostra, ale to wszystko.
Nawet jeśli ją to zabolało, to nie odezwała się ani słowem. Milczała. I on też milczał.

* * *

Nicolas czuł się bardzo dziwnie. Był jakiś taki… rozbudzony. Świadomy. Gdy opuszczał swoją sypialnię, Nadine jeszcze spała – a przynajmniej tak wydawała się wyglądać. Miał wrażenie, że przez całą noc ani na chwilę nie zmrużyła oka.
Coś się zepsuło pomiędzy nimi, jakby pękło. Czuł się tak, jakby nagle odnalazł się w zupełnie innej rzeczywistości, w której powinien szaleć na punkcie Nadine, ale jego serce milczało. Co się z nim stało? Czy naprawdę ją kochał? Była płytka, ładna, doświadczona i przede wszystkim łatwa. Zdobył ją, ale wcale nie dawało mu to satysfakcji. Zamiast tego jego myśli wciąż i wciąż uciekały w kierunku pewnej brązowowłosej dziewczyny o orzechowych oczach, które uwielbiał. Zmienił swój cel. Czy to dlatego, że Nadine przestała mu wystarczać? Dziwne, nigdy nie rozmyślał o takich rzeczach, zwykle po prostu działał. Przeskakiwał z kwiatka na kwiatek, mamił, zwodził i zostawiał. Tak było mu dobrze, nigdy nie miał skrupułów. Ale teraz? Czy po prostu… dorósł? Jak więc wytłumaczyć to, że mimo wszystko był z dziewczyną, pomimo że wiedział, iż nigdy nie odwzajemni jej uczuć? Przecież nie zostanie z nią na zawsze.
Ale czy zostawienie jej to taki dobry pomysł? Nadine była słodka. Może irytująca, ale piękna. To idealna partia dla niego, ale nic nie mógł poradzić na to, że wolałby mieć na jej miejscu kogoś innego. Wciąż jednak się wahał. Myślał o Anne i czuł się tak dziwnie, jak jeszcze nigdy wcześniej. Nie wiedział jednak, czy to dobry pomysł, aby coś zaczynać. Chyba po prostu się bał.
- Malfoy! – usłyszał za sobą wołanie i odwrócił się.
- Tye – powiedział, gdy jego wzrok padł na tyczkowatego blondyna w eleganckiej szacie. – Cześć, co tu robisz?
Podszedł do niego i przybił piątkę. Tyson wyszczerzył zęby.
- Zaczynam robotę w grach i sportach. No wiesz – mrugnął do niego – trzeba się ustatkować.
Nicolas zaśmiał się, uważając ten pomysł za absurdalny.
- Ustatkować. Ty.
- No. – Tye znów mrugnął. – Megan tak uważa.
- Megan? – powtórzył za nim jak echo Nicolas. On i Tye poznali się kilka lat temu w Hogwarcie i zaprzyjaźnili. Jednak przez tę całą hecę z Nadine nie miał dla niego ostatnio czasu.
- Moja dziewczyna – wyjaśnił Tye. – To prawdziwy anioł, mówię ci, musisz ją poznać.
W tym momencie ktoś ścisnął lekko jego ramię. Poczuł znajomą, lekką woń kwiatowych perfum.
- Cześć, Nick – powiedziała do niego Anne. – Dobrze, że cię spotkałam. Muszę chwilę z tobą porozmawiać.
Zanim spojrzał na nią, wymienił z Tysonem spojrzenia. Blondyn uśmiechnął się cwaniacko i niezauważalnie pokazał mu uniesiony w górę kciuk. Już wiedział, co o nim pomyślał – co o nich pomyślał. Chciał wytłumaczyć mu, że to nie to, na co wygląda, ale… tak właściwie to po co?
- Jasne, nie ma sprawy – powiedział do Anne. – Tye, zgadamy się jeszcze?
- Jasne, jasne. Do zobaczyska ludziska.
Został z nią sam. Zanim spojrzał w jej piękne, błyszczące oczy, wziął głęboki wdech. Zapomniał już, że jest taka piękna, albo jeszcze nigdy tego tak w pełni nie docenił. Lśniące loki spływały miękko na jej ramiona. Poczuł przemożną chęć, by zatopić w nich dłonie.
- Tyson Blackwood, jeśli mnie pamięć nie myli? – spytała, wskazując na plecy odchodzącego chłopaka.
Nicolas zmarszczył brwi.
- Skąd ty to wszystko wiesz?
Wzruszyła ramionami.
- Po prostu obserwuję. Kojarzę większość osób z Hogwartu po imieniu i nazwisku. Na przykład Baker.
Zacisnęła z niechęcią usta, wyglądając przy tym, jakby wymsknęło się to z nich zupełnie przypadkiem. Nick zastanawiał się, o co mogło jej chodzić. Czyżby była zazdrosna?
- Na pewno więc kojarzysz też moją siostrę?
Właściwie nie wiedział, dlaczego to powiedział. Zacisnął usta tak jak wcześniej Anne. Pamięć o siostrze zabolała, co bardzo go zdziwiło. Chyba za nią tęsknił, ale zdał sobie z tego sprawę dopiero teraz.
- Alie? – spytała niepewnie po dłuższej chwili zastanowienia. – Alie Malfoy?
- Convalie – poprawił ją. Wiedział, że tak nazywa ją wiele osób, gdy o niej wspominają, ale ona sama nie przepadała za tym zdrobnieniem. Tak samo jak i „Connie” używane przez rodzinę. Problem w tym, że jej imię było nietypowe i tak naprawdę nikt nie wiedział, jak je skracać. Sama Convalie wolała jednak pełną formę.
- Tak, kojarzę – powiedziała, a z jej twarzy wyczytał, że się waha, jak gdyby chciała coś jeszcze dodać, ale nie była pewna, czy może.
- Ale chciałaś o czymś ze mną porozmawiać? – przypomniał sobie, zmieniając błyskawicznie temat.
Klepnęła się otwartą dłonią w czoło i natychmiast zaczerwieniła.
- No tak, kompletnie zapomniałam!
Miał jednak wrażenie, że wcale nie zapomniała, tylko specjalnie odwlekała ten moment, ale wolał to pominąć milczeniem.
- Chciałam ci powiedzieć – wciąż się czerwieniła – że dziękuję ci za nasze ostatnie spotkanie i…
- Czyli że zgodzisz się, jeśli zaproszę cię na następne? – spytał, przerywając jej.
Uśmiechnęła się z radością i wdzięcznością.
- Tak, bardzo chętnie, powiedz tylko kiedy.
- W piątek? – zaproponował.
Był poniedziałek. Do tego czasu powinien zdążyć postanowić coś konkretnego w sprawie Nadine.
- Spotkajmy się w Rozgwieździe, okej?
Anne wstrzymała oddech.
- Ale… ale…
- W porządku – powiedział, uśmiechając się do niej. Myślał, że znał przyczynę jej wahania. – Ja płacę.
Wbrew jego oczekiwaniom pokręciła stanowczo głową.
- Przykro mi, ale nie mogę się na to zgodzić. Jakiekolwiek inne miejsce, tylko nie tam.
Nicolas przewrócił oczami.
- Spokojnie, naprawdę nie ma powodów do obaw. To bardzo dobra restauracja na poziomie i na pewno bardzo ci się tam spodoba, możesz mi wierzyć.
Anne nie wyglądała jednak na przekonaną.
- Po prostu wolałabym iść gdzieś indziej.
Miał nadzieję, że w jej głosie usłyszy słabnący upór, ale nie – z każdym słowem była coraz bardziej stanowcza. Wyrzucił w górę ręce, poddając się.
- Dobrze, ty wybierzesz. Spotkajmy się więc w Dziurawym Kotle i… - Pewien pomysł wpadł mu do głowy na widok jej zdegustowanej miny. – Albo nie. Powiedz mi, gdzie mieszkasz, a ja przyjdę po ciebie.
Anne uśmiechnęła się. Nareszcie, a już myślał że tak ciężko będzie ją zadowolić, ale najwyraźniej mu się udało.
- W porządku. Tylko powiedz mi jeszcze jedno.
- Co takiego?
Był ciekaw, co też ona znowu wymyśliła. Jej błyszczące oczy śmiały się do niego uroczo.
- Czy to będzie randka?
Jej słowa wywołały szeroki uśmiech na jego twarzy, a coś w jego sercu i w brzuchu drgnęło.
- Tak - odpowiedział. – Oczywiście, że to będzie randka.

* * *

Droga Vee,
Tak się cieszę, że napisałaś do mnie ten list! Ja również chciałam do Ciebie napisać, ale bałam się, że nie trafi do właściwej osoby. Skończyłam Hogwart i otworzyło się przede mną cudowne życie. Jestem taka szczęśliwa! I wiesz co? Ty też możesz być szczęśliwa, musisz tylko otworzyć się na nowe wyzwania, znajomości, robić to, co kochasz i nie przejmować się niepowodzeniami.
Głowa do góry, Vee. I wiesz, że zawsze możesz do mnie napisać. Twoja
B.

Convalie uśmiechnęła się, trzymając w dłoniach list od Bridget. A więc jednak nadal miała kogoś, komu może zwierzyć się ze wszystkiego, wyżalić, poprosić o radę. Nie była sama. Szybko odpisała przyjaciółce. Napisała o tym, że Kennessey nadal nie radzi sobie z uczniami, Washington dalej jest wredny, Binns nadal wszystkich usypia, McGonagall surowo na wszystkich patrzy, Dumbledore ledwo zipie, a Garcia, następca Filcha, wciąż nienawidzi uczniów. Nie zdecydowała się tym razem na osobiste zwierzenia. Uznała, że za dużo teraz zmian w niej samej, aby wciągała w to jeszcze kogoś. Musiała sama się z tym uporać.
- Cześć.
Stała w oknie sowiarni, patrząc za odlatującą sową. Ivy stanęła za jej plecami.
- Cześć – odpowiedziała, nawet się nie odwracając. – Co tam słychać?
Ivy podeszła bliżej i tak jak ona oparła łokcie o parapet. Uśmiechała się przyjaźnie, co – o dziwo – nie wzbudzało w Convalie nerwowości i nieodłącznych podejrzeń co do jej intencji.
- Bo ja wiem… to samo.
W ciągu ostatnich dni Ivy i Convalie zaczęły rozmawiać. Było to dla niej dziwne, bo Ivy zawsze pozostawała w cieniu Coleen i znajdowała się „po tej drugiej stronie”. Jeśli już gdzieś się spotkały, było to raczej ustronne miejsce, w którym nie mogła ich przyłapać Coleen ani nikt z jej świty. Convalie bała się, że taka sytuacja mogłaby mieć miejsce, choć Ivy patrzyła na to nieco inaczej – nie bardzo ją to obchodziło.
Convalie nadal jednak była w stosunku do niej nieco nieufna. Starała się nie mówić jej zbyt wielu osobistych rzeczy, które mogłyby później zostać wykorzystane przeciwko niej. Ivy musiała zapracować na jej zaufanie, co nie było wcale takie proste.
- Chociaż – kontynuowała Ivy – ty mogłabyś mi opowiedzieć, jak tam przygotowania do balu?
Convalie mruknęła coś niewyraźnie. Zaczął się grudzień, do balu pozostał więc tylko miesiąc. Sporo osób miało już partnerów, tym bardziej, że już niedługo miała się zacząć przerwa świąteczna, na którą większość uczniów wracała do domu. Convalie nie była wśród tych „szczęśliwców”, właściwie to nie zależało jej ani na balu, ani tym bardziej na osobie towarzyszącej.
- Mogę się obejść bez partnera – odpowiedziała. – Mogę się obejść również bez specjalnego stroju i w ogóle bez głupiego balu.
- Czemu tak mówisz? – spytała Ivy. – Bal styczniowy to przecież część szkolnej tradycji. Jak ceremonia przydziału, Halloween, Boże Narodzenie, quidditch czy Puchar Domów. Nie uszanujesz tego?
Widocznie nie pojmowała, jak można chcieć odpuścić sobie zabawę, ale Convalie wzruszyła tylko ramionami. Było jej wszystko jedno, i tak nigdy się tam dobrze nie bawiła.
- Po prostu nie jest to mój ulubiony sposób spędzania czasu.
Ivy tylko uśmiechnęła się z pobłażaniem na te słowa.
- No i? Daj spokój, bal jest tylko raz w roku.
Convalie skapitulowała – nie sądziła, by mogła rzeczywiście dotrzeć do Ivy.
- Nawet jeśli zdecyduję się pójść, to i tak nie mam partnera – powiedziała zrezygnowana. – To nic specjalnego iść samotnie.
Dla Ivy nie było jednak problemu.
- To znajdź sobie kogoś, i to jak najszybciej, zanim wszystkich sprzątną ci sprzed nosa!
Jasne, pomyślała Convalie. Jej zdaniem to chłopak powinien zaprosić dziewczynę, w żadnym wypadku nie na odwrót. Z reguły płeć męska unikała jej jak ognia, więc nie było na to szans, poza tym nawet nie było takiego, z którym chciałaby pójść.
- Zastanowię się – odpowiedziała jednak dyplomatycznie, choć widziała, że nie za bardzo przekonała Ivy.
- Jak chcesz – stwierdziła tamta. – Ale nie mów później, że nie idziesz, bo nie masz z kim. A co ubierasz?
- A ty? – odbiła piłeczkę.
Jej zdaniem Ivy chciała wiedzieć troszkę zbyt dużo. Nie przyjaźniły się przecież i nie miała obowiązku się jej spowiadać, poza tym nadal nie miała do niej pełnego zaufania.
Ivy westchnęła, jakby doskonale o tym wszystkim wiedziała, zaczęła jednak opowiadać o swoich planach przebrania się za magomedyka. Bal styczniowy był bowiem balem przebierańców, choć wiele dziewcząt po prostu ubierało balowe suknie, nie chcąc bawić się w przebieranki. Jedynie tym, czemu wszyscy bezwarunkowo musieli się podporządkować, były maski zakrywające twarz.
Convalie z uśmiechem przypominała sobie coraz to ciekawsze przebrania, głównie chłopców. Smoki czy dementorzy to tylko nieliczne z nich. Raz zdarzył się jakiś Ślizgon przebrany za Voldemorta, którego nie wpuścili na salę. Jednak największe wrażenie zawsze robiły długie, połyskliwe suknie. Convalie zawsze marzyła o tym, by pokazać się w najpiękniejszej kreacji na balu, nigdy jednak nie starczyło jej odwagi, żeby wyeksponować w ten sposób samą siebie. Wolała nie rzucać się w oczy, nie przesadzając ani w stronę najładniejszego, ani w stronę najbrzydszego przebrania. Była nijaka, zero kontrowersji, jedynie wtapianie się w tło i uleganie.
Tak naprawdę wiedziała, z kim mogłaby chcieć pójść. Jego imię wciąż i wciąż przepływało przez jej umysł, ale przecież nie mogła się do tego przyznać. Myślała o nim tylko dlatego, że był jedynym chłopakiem, który naprawdę zwrócił na nią uwagę, chciał ją poznać. Choć wiedziała, że przekreśliła wszystko przez to, co mu powiedziała. Przecież naprawdę tak nie myślała, po prostu była zła i chciała go zranić. Na każde wspomnienie ich ostatniej rozmowy, choć minęło już tyle czasu, że powinna się z tym oswoić, robiło jej się gorąco ze wstydu. Zostawił ją w spokoju, osiągnęła to, czego chciała. Nie powinna więc tego roztrząsać.
Spotkało ją to, na co sobie zasłużyła. I wiedziała, że w żaden sposób nie odkupi już swoich win. Zasiała ziarnko obojętności, które kiełkowało pomiędzy nimi, i choć chciałaby przebić się przez coraz gęstsze liście, by przedostać się na drugą stronę, nie miała takiej możliwości. Nie mogła zawracać, musiała więc iść dalej naprzód.

* * *

Od kilku dni tłumiła łzy. Wciąż i wciąż miotały nią rozterki. Nerwowo oczekiwała odpowiedzi od Coleen, a gdy w końcu ją dostała, spełniły się jej najgorsze obawy. Od początku wiedziała, że postępuje źle, ale gdy Coleen tak ostro skrytykowała jej zachowanie, naprawdę się podłamała. Postanowiła przestać podawać eliksir Nicolasowi. Na początku zmniejszyła jego ilość, by sprawdzić, jak się zachowa. Nie wyczuwała różnicy, istniały więc dwie opcje – albo rzeczywiście ją kocha, albo po prostu udaje. Resztkami silnej woli zmusiła się do niepodania mu kolejnej dawki. W nocy powiedział jej, że nie ma w niej ognia. Poczuła, że już mu nie wystarcza, że w ogóle go nie pociąga, poczuła się jak śmieć. Zupełnie tak, jakby ją wykorzystał i zostawił. Nie potrafiła wyobrazić sobie, jak można być tak podłym, by wypowiedzieć takie słowa, i to po takiej bliskości. Zranił ją tak mocno, że sama nie wiedziała już, czy naprawdę chce to ciągnąć. Czy ich związek już od dawna nie był tylko fikcją. Nadal jednak nie mogła znieść bólu, który władał jej ciałem i umysłem w momencie, gdy myślała o rozstaniu. Była w kropce. Skontaktowała się z szefem, aby poprosić o kilka dni wolnego. Nie chciała widzieć Bethany, właściwie nie chciała widzieć nikogo, nawet jego.
W tym tygodniu spędziła w domu o wiele więcej czasu, niż przez ostatnie miesiące. Musiała wszystko sobie jakoś poukładać. W piątek w końcu zebrała się w sobie i postanowiła pójść do Nicolasa, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja i na czym w ogóle stoi. Drzwi otworzył jej Harvey, z krzywym uśmieszkiem na ustach.
- Panienka Nadine – powiedział przesłodzonym głosem. – Jaka szkoda, że pan Nicolas niedługo wychodzi.
- Nie szkodzi. – Jej głos brzmiał wyniośle. Szczerze nie znosiła lokaja, w szczególności za to, jak się do niej odnosił. – Nie zajmę mu dużo czasu.
Harvey zaprowadził ją do jadalni, gdzie Nicolas czytał dzisiejsze wydanie Proroka Codziennego. Na jego widok coś w niej drgnęło i poczuła ogarniający ją całą smutek i żal. Zapragnęła podbiec do niego, wtulić się w silne ramiona i całować w ciepłe, namiętne usta. Przy nim czuła się taka krucha, taka słaba i delikatna. Jak to możliwe? Nie była gotowa na to, żeby go utracić, i wiedziała już, że nigdy nie będzie. Kochała go całym sercem, każdą, najmniejszą cząstką siebie, a myślenie o tym sprawiało jej ból. Była pewna, że w tym momencie desperacja rozpaczliwie odbija się w jej oczach.
Nicolas odłożył gazetę na blat i spojrzał na nią w sposób, który z miejsca znienawidziła. Cholernie oficjalno-obojętnie.
- Witaj, Nadine – powiedział, nawet nie wstając od stołu. Zauważyła, że ubrał się w sposób bardzo schludny i elegancki. Nieznośny lokaj powiedział jej, że wychodzi, ale dokąd mógł się wybierać w takim stroju? Podeszła bliżej i uderzyła w nią woń bardzo pociągających perfum.
Nicolas gestem dłoni odprawił Harveya, który prychnął cicho, wychodząc.
- W zasadzie dobrze, że jesteś, bo chciałbym o czymś z tobą porozmawiać.
Nadine już wiedziała, że coś jest nie tak. Przeczuwała najgorsze, ale nie mogła przecież do tego dopuścić. Załamałaby się. Umarła.
- Dobrze, to może przyniosę nam coś do picia, co? – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Ku jej radości, Nicolas nie zaprotestował, gdy ruszyła do kuchni. Była zdesperowana. Odnosił się do niej tak chłodno, że aż robiło jej się lodowato w okolicach serca. Dodatkowo wieczór sam w sobie był zimny – na zewnątrz królował śnieg. Zabrała się za przygotowywanie herbaty, a ręce drżały jej nieznośnie. Niemal rozlała gorącą wodę na blat, parząc się przy tym. Nie wiedziała, gdzie w tym momencie znajdują się skrzaty domowe, ale miała wielkie szczęście, że nie w kuchni. Wyciągnęła z kieszeni fiolkę z eliksirem. Nie zawahała się ani na chwilę. Dolała kroplę do jednej ze szklanek, potem drugą i trzecią. Ręka jej zadrżała i w herbacie znalazło się o wiele więcej eliksiru, niż powinno. Spanikowała. Schowała fiolkę i podeszła z herbatą do zlewu, by ją wylać i zrobić nową, ale usłyszała nawoływanie Nicolasa.
- Nadine? Co tak długo? Pomóc ci?
Cofnęła rękę ze szklanką. Jeśli teraz wyleje jej zawartość, bardzo możliwe, że nie będzie miała okazji do przygotowania następnej dawki.
- Nadine?
A zresztą. Co niby może się stać? Po prostu będzie kochał ją trochę bardziej? To nawet nie taki zły pomysł. I na pewno jej nie zostawi.
- Nadine, słyszysz mnie? – wołanie Nicolasa zaczęło brzmieć niecierpliwie. Przełknęła ślinę i podjęła błyskawiczną decyzję.
- Już idę! – odkrzyknęła, zabrała z blatu swoją szklankę i ruszyła z powrotem do jadalni.
Nick nie wyglądał na zbyt zadowolonego.
- Już myślałem, że będę musiał po ciebie posłać.
„Posłać”. A cóż to za słownictwo?
- Przepraszam – powiedziała, stawiając przed nim herbatę. – Nie mogłam znaleźć cukru.
Łypnął na nią podejrzliwie, ale nic nie powiedział. Zamiast tego upił łyk herbaty. Musiała zmusić się, by przestać się na niego gapić. Mógłby wtedy łatwo zorientować się, że coś jest nie tak. Usiadła naprzeciwko niego i przez zaciśnięte wargi upiła mały łyczek ze swojej szklanki.
- Nie kontaktowałaś się ze mną przez ostatnie kilka dni.
Przytaknęła, zastanawiając się, do czego zmierza. Upił jeszcze kilka łyków, a ona w tym czasie nerwowo wyłamywała palce pod stołem.
- Zauważyłaś chyba sama, że coś jest nie tak?
- Z czym jest nie tak? – Postanowiła udawać głupią, by zyskać na czasie.
- Ze mną i z tobą.
Zauważyła, że nie powiedział „z nami”. Chyba rzeczywiście nie pomyliła się w przypuszczeniach. Coś rozrywało ją boleśnie od środka i czuła, że wcale nie tak trudno będzie się rozpłakać, choć za wszelką cenę postanowiła walczyć ze łzami. W myślach modliła się, żeby pił szybciej.
- Nie, nie zauważyłam, żeby coś było nie tak – stwierdziła. – Chyba że tobie coś takiego się wydawało, ale zapewniam cię, że to absurdalny pomysł.
- Nadine – powiedział spokojnie. – Daj już spokój. Chyba sama zauważyłaś, że na dłuższą metę to się nie sprawdzi.
- Nie wiem, o czym mówisz – odparła szybko. – Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Kochamy się.
Wypił już pół szklanki, podczas gdy ona miała gardło tak zaciśnięte, że nie mogła się zmusić do przełknięcia ani łyka. Ogarniał ją strach. Nie mogła dopuścić do tego, żeby ją zostawił. Musiała grać na zwłokę.
- Sęk w tym, że nie jestem pewien, Nadine.
Jego słowa raniły ją, ale zauważyła, że powoli zaczyna łagodnieć. Już nie miał tak zawziętej i tak obcej miny, jak na początku rozmowy, inaczej też modulował głos. Jego wzrok był jakby bardziej wyrozumiały. Powoli zamieniał się w tego, który ją kochał.
- Ależ Nick, wiem, że tak – powiedziała tonem, jakim mówi się do dziecka. – Powtarzałeś to tyle razy. Widzę to we wszystkim, co robisz. Kochasz mnie.
Pokręcił wolno głową, wbijając tysiące sztyletów w jej głupie serce. Nie pokazała jednak nic po sobie, musiała grać dalej, uśmiechając się pobłażliwie.
- Chodzi o to – próbował jej wytłumaczyć – że to skomplikowane. Właściwie sam nie wiem, to dziwne.
Jego oczy zaczynały tracić zawziętość i blask. Poddawał się działaniu eliksiru, widziała to wyraźnie. Dodało jej to sił i entuzjazmu.
- Mówisz tak tylko dlatego, że masz gorszy dzień – tłumaczyła równocześnie i jemu i sobie. – Ale wszystko się ułoży, zobaczysz.
Wyciągnęła rękę w jego stronę, by pogładzić go po policzku, ale odsunął się.
- Nic się nie ułoży – powiedział w chwilowym przebłysku wolnej woli. – Ja kocham Anne.
Znieruchomiała na te słowa, rękę nadal trzymając wyciągniętą nad stołem. Krew zawrzała w jej żyłach, w uszach dzwoniło, czuła, że robi się czerwona. Anne, Anne, Anne, a któż to do cholery jest?
Poczuła się tak, jak gdyby uderzył ją w twarz – albo i jeszcze gorzej.
- Anne? – powtórzyła cicho.
Nie ma w tobie ognia. Jesteś ostra, ale to wszystko”. Czy Anne miała w sobie ten ogień, o który mu chodziło? Czy… na Merlina, czy spał z nią? Kiedy?
- A właściwie – odezwał się Nicolas tak, jakby było mu to obojętne. – Nieważne. Dobra herbata.
Jednym haustem dopił pozostałości napoju i uśmiechnął się do niej serdecznie. Była bliska łez. Miała go, ale wiedziała już, że nigdy nie zapomni jego słów. Nie kochał jej, teraz wiedziała to już na pewno. Mogła się łudzić, mogła próbować wyrzucić jego wyznanie z umysłu, ale nie miało to najmniejszego sensu, bo w sercu już zawsze będzie wiedziała, że on kocha inną. Chciała płakać ze złości i bezsilności. Właśnie w tym momencie utraciła go bezpowrotnie.
- Nicolas – powiedziała, czując, że w oczach zbierają jej się łzy. – Przepraszam.
Spojrzał na nią nie do końca przytomnie. Przełknęła głośno ślinę.
- Kocham cię – powiedział poważnie.
Załkała bezgłośnie, próbując się uśmiechnąć. Wiedziała, że to uczucie nie jest prawdziwe. Nie mogła go zatrzymać. Zaczynała ją ogarniać coraz większa fala złości. Ta dziewucha, kimkolwiek ona jest… jeszcze pożałuje, że jej go ukradła, pożałuje, że z nią zadarła.
Do rzeczywistości przywołał ją huk. Przerażona spostrzegła, jak Nicolas osuwa się z krzesła na ziemię. Wstała i podbiegła do niego.
- Nicolas? Nicky?
Był nieprzytomny. Odgarnęła włosy rozsypane na jego czole.
- Nick, Nick! – krzyczała, mając nadzieję, że ją usłyszy. Czuła ogarniającą panikę. Miała przeczucie, że to ma związek z eliksirem. – Proszę cię, obudź się.
Zaczęła nim potrząsać. Łzy spływały jej po policzkach. Przecież nie chciała go skrzywdzić! Sprawdziła, czy oddycha i czy jego puls wciąż bije. Żył, chociaż nie miała pojęcia, na ile poważny jest jego stan.
- Nicolas… - zwiesiła głos. Wycelowała strumień wody z różdżki w jego twarz. Tak bardzo chciała, żeby odzyskał przytomność! Przywarła do jego torsu.
- Nick! Nick! – krzyczała, zalewając się łzami.
To jej wina. To przez nią coś mu się stało. Przez nią jego życie lub zdrowie było zagrożone.
Nie umiała wymyślić niczego sensownego. Tuliła się do niego, kołysząc w tył i w przód i mając nadzieję, że to pomoże.
Do pomieszczenia wpadł zaalarmowany jej krzykiem Harvey. Odciągnął ją od Nicolasa, choć wyrywała się, drapała, gryzła i krzyczała. Straciła wszystko, czuła to. Przybyło dwóch funkcjonariuszy ze szpitala św. Munga, dopytując, co się stało. Kręciła głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Zabrali go.
Zabrali cały jej świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)