wtorek, 8 stycznia 2013

Ślad: rozdział siedemnasty



Ostatni dzień w Hogwarcie przed powrotem do domu na święta nie zachwycał pogodą. Bezustannie padał gęsty śnieg, którym wiatr bezlitośnie rzucał w mury zamku. Natalie nie lubiła takich dni. Musiała zostać w środku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W końcu ona i Juliette wylądowały w bibliotece.
- Nie mogę w to uwierzyć – mówiła Weasley, marszcząc nos. – Jesteśmy tuż przed przerwą świąteczną, a ja siedzę w bibliotece.
W tym momencie do środka wszedł Dylan. Juliette momentalnie się ożywiła.
- Zaproś go na bal – podsunęła Natalie, widząc jej tęskny wzrok, który podążał za Dylanem. Juliette spojrzała na nią z przyganą, gdy już zajął miejsce.
- Sama go zaproś.
- Ale to nie ja chcę z nim iść.
Natalie chciało się śmiać, ale nie mogła tego po sobie pokazać, bo rozzłościłoby to tylko przyjaciółkę, która nie miała pojęcia, że jest taka zabawna.
- A kto powiedział, że ja chcę?
Natalie nie wytrzymała i zachichotała. Przecież to było oczywiste, dziwiła się, że sam Dylan jeszcze tego nie zauważył.
- Po prostu go zaproś – nakłaniała. – Nic nie stracisz, a możesz tylko zyskać.
Juliette westchnęła. Już nie była taka wojownicza. Jej wzrok uciekał w stronę Dylana.
- No dobra – powiedziała nieco niepewnie, wstając od stolika. – Raz się żyje, nie?
Natalie pokazała jej zaciśnięte kciuki. Obserwowała, jak Juliette odgarnia włosy do tyłu gestem modelki i zatrzymuje się przy Dylanie czytającym książkę. Nie słyszała, co mówią, i bardzo tego żałowała. Widziała, jak Dylan uśmiecha się do Juliette przyjmującej zalotne pozy. Chwila zastanowienia i pokiwał twierdząco głową. Ucieszona Juliette ucałowała go w policzek na pożegnanie i wróciła lekko zaróżowiona do stolika.
- No to mam już partnera – powiedziała beztrosko, zupełnie jakby to nie ona parę minut wcześniej nie chciała do niego podejść.
- Moje gratulacje – odparła szczerze Natalie, po czym skrzywiła się. – Szkoda tylko, że musiałam cię do tego namawiać.
- Och, daj spokój – weszła jej w słowo Juliette, mrugając, a później zaśmiała się. – Mam partnera, mam partnera… - zanuciła.

* * *

Convalie zapatrzyła się w mijane przez pociąg krajobrazy. Wszędzie dominowała czysta, połyskująca biel, kojarząca się z delikatnością i niewinnością. Aż nabierało się ochoty, żeby wskoczyć ze śmiechem w puchową zaspę. Nieśmiałe słońce wydobywało ze śniegu to, co najpiękniejsze, chmury rozproszyły się, a świat był taki cudowny…
Podparła brodę na dłoni opartej o półeczkę przy oknie. Tym razem miała przedział tylko i wyłącznie dla siebie, ale nie czuła się z tym dobrze. Brakowało jej czegoś, dźwięków, rozmów, hałasów, ludzkiej obecności. Samotność i cisza były aż namacalne, mogłaby przysiąc, że gdy wyciągnie rękę, natrafi na opór, zupełnie jak gdyby otaczało ją niewidzialne, grube szkło. Westchnęła.
Coś niezaprzeczalnie uległo zmianie. Dawniej lubiła spokój i ciszę. Teraz odnajdywała siebie w hałasie i gwarze. Kiedyś w tłumie czuła się niewyobrażalnie wręcz przytłoczona. Teraz czuła się bezpieczna. Ale co mogło jej grozić? To, że wszyscy o niej zapomną? Że kiedyś, kiedy umrze, nikt nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek istniała Convalie Alexandra? Czy to miało jakiś sens?
Potrząsnęła głową, by wyrzucić z niej rozmyślania egzystencjalne. Wracała do domu na święta, czas radości i wolności, a czuła się tak przytłoczona, jakby wcale nie chciała tam dotrzeć. Tęskniła za Nicolasem, który nadal nie dał znaku życia. Martwiła się, czy wszystko u niego w porządku. Czasem miała nawet ochotę podejść do swojego znienawidzonego kuzyna, Louisa, który gromadził różne informacje. Może powiedziałby jej coś ciekawego… Ale zawsze się powstrzymywała.
Jak będą wyglądać te święta?, zadawała sobie pytanie. Babcia Molly zaprosiła ją i Ginny na świąteczny obiad, ale jak to miałoby wyglądać? Nie chciała spędzać czasu w towarzystwie Juliette. Nie tej, która… Zacisnęła dłonie w pięści. Już chyba cała szkoła wiedziała, że Julie Weasley i Dylan West idą razem na bal. Jakby to było coś tak bardzo ekscytującego, że natychmiast trzeba to rozgłosić. Jakby kogokolwiek miało to przejąć…
Na zewnątrz ściemniało się coraz bardziej. Jeszcze tylko trochę i wysiądzie. Jeszcze tylko trochę i będzie w domu. Ciekawe, czy mama wygląda tak samo? Czy może coś się zmieniło? Convalie nie lubiła zmian, wolała, żeby wszystko było zawsze takie samo, ale jeśli chodziło o mamę, chciała dla niej jak najlepiej. Może ścięła włosy? Albo zaczęła się inaczej ubierać? Dostała awans? Uśmiechała się do swoich myśli, w których Ginny była tak po prostu szczęśliwa. Szybko jednak mina jej zrzedła. Czy mogła być szczęśliwa bez Nicolasa? A ona sama? Bez niego to już nie było to. Przecież nie zapomni, że ma brata.
Wreszcie pociąg wjechał na stację Kings Cross i definitywnie się zatrzymał. Convalie wstała i nieco drżącymi rękoma zdjęła z półki swój bagaż. Później wyszła z przedziału na zatłoczony korytarz, gdzie co chwilę ktoś ją szturchał, popychał i deptał po jej nogach. Nie zwracała na to większej uwagi, po prostu chciała już się stąd wydostać. Towarzyszyło jej radosne podekscytowanie, którego źródła nie umiała wytłumaczyć. Przepchała się do drzwi i razem z kilkoma innymi uczniami wytoczyła się na zewnątrz. Mroźne powietrze zawiało jej w twarz i zmusiło do szczelniejszego otulenia się płaszczem. Mrużyła oczy, wypatrując w tłumie Ginny, co nie było trudne. Ruda czupryna odznaczała się wyraźnie, zupełnie jak kolor włosów wujka Rona, Billa, Percy’ego, Freda i George’a, których dostrzegła z zupełnie innej strony. Czyli nic się nie zmieniło, Ginny nadal unikała ich towarzystwa. A co ze świętami? Jak miała siedzieć z nimi przy jednym stole, podczas gdy nie mogła podejść do nich na zatłoczonym dworcu?
Ze zdziwieniem zauważyła, że wcześniej jakoś niespecjalnie jej to przeszkadzało. Dlaczego więc teraz zaczęła zwracać uwagę na takie rzeczy? Nie chciała widzieć się z rodziną, a tym bardziej z Juliette. To na pewno było dla niej lepsze. Więc dlaczego…?
- Connie – powiedziała cicho Ginny, tak że Convalie ledwo ją usłyszała. Gdy tylko zbliżyła się do niej dostatecznie, matka objęła ją z całych sił, a Convalie poczuła, że nareszcie jest w domu. Matczyne ramiona były bezpieczne i tak bardzo znajome…
Po policzku Ginny płynęła łza, a i Convalie zauważyła, że sama płacze.
- Tak bardzo za tobą tęskniłam, córeczko – powiedziała Ginny. Convalie przełknęła ślinę. Ginny miała teraz tylko ją, czy jej się to podobało, czy nie. Tylko o nią mogła się troszczyć i martwić.
Ruszyły razem do przejścia do świata mugoli. Convalie czuła przenikające ją szczęście. Tak bardzo tęskniła za Ginny. Chociaż matka bywała czasem nieodpowiedzialna lub zachowywała się nieodpowiednio, kochała ją nad życie. Tuż przed zetknięciem z kamiennym przejściem spojrzała na tłum, wśród którego dostrzegła Dylana. On też na nią patrzył – ich spojrzenia skrzyżowały się na tę krótką chwilę. Poczuła gwałtowne szarpnięcie w żołądku i spuściła wzrok. Patrzył na nią zupełnie tak, jak gdyby nic się nie stało, jakby nie powiedziała mu tych wszystkich okropnych rzeczy. Z odrobiną ciekawości pomieszaną ze… zrozumieniem? Zanim zdążyła się dobrze nad tym zastanowić, była już po drugiej stronie.
- Co się stało? – spytała Ginny, zauważając zmianę w jej nastroju. Chwyciła ją za rękę, jak wtedy, gdy była małą dziewczynką.
- Nic takiego – odpowiedziała, potrząsając głową, by pozbyć się z niej obrazu oczu Dylana.
Jest z Juliette, tłumaczyła sobie. Nie powinno cię to obchodzić.

* * *

Jeszcze zeszłego wieczora myślała zupełnie inaczej. Teraz, mając przy sobie Convalie, czuła wstyd. Chodziło oczywiście o Danny’ego.
Spotkała się z nim kilka razy, owszem, zawsze na stopie koleżeńskiej, choć widziała, że on bardzo chciałby to zmienić. Jego oczy wyraźnie mówiły to, czego nie chciała do siebie dopuścić. Szanował jej zdanie, chociaż o tym nie rozmawiali. Specjalnie zachowywała się tak, żeby go nie prowokować, i wciąż podkreślała, że są tylko znajomymi z pracy.
- Jest w tobie zakochany na zabój! – mówiła Demelza z wypiekami na policzkach. – Jak możesz tego nie widzieć?
Widziała. Tylko nie chciała tego zrozumieć. Wciąż oszukiwała samą siebie, że to nie ma żadnego znaczenia, że to przecież nic nie zmienia. Ale tak naprawdę to wiele zmieniało. Była samotną matką, wdową. Kiedy ostatni raz przytulała kochaną osobę, kiedy całowała, kiedy tak szaleńczo kochała? Wydawało jej się, że to było w zupełnie innym życiu. A jednak nie chciała zmieniać tego, że jest emocjonalnie tak jałowa, jak trawa po długotrwałej suszy. Zachowywała się jak stara panna – ostrożna, z zamkniętym sercem i umysłem. Nie potrzebowała mężczyzny, dla niej istniał tylko jeden, a jej historia miłosna już się skończyła. Żadnych więcej uniesień, radości i smutków, jedynie bezbrzeżna pustynia niczego.
Jednak mimo wszelkich prób wyparcia tego z pamięci, wciąż pamiętała, jakie to wspaniałe uczucie kogoś kochać. Rozdzierający ból wdzierał się do jej ciała za każdym razem, gdy to wspominała, ale to była niepodważalna prawda.
Może w życiu możliwe jest zakochać się po raz kolejny po przeżyciu wielkiej miłości? Może nie istnieje tylko ta jedyna osoba, ale też inne? Takie myśli powolutku znajdowały sobie miejsce w jej głowie. Nadal nie była jednak gotowa na to, żeby otworzyć przed kimś swoje serce. Bała się Danny’ego, bała się tego, co może jej zaoferować. Nie chciała nic zmieniać.
Ale poprzedniego dnia coś się zmieniło. Poszli razem na zakupy świąteczne dla bliskich, a Ginny zaczęła się zastanawiać, czy i jemu powinna coś kupić. W końcu był jej bliskim znajomym, może już nawet przyjacielem, choć ciężko było jej nazywać go tym słowem. Stopniowo zdobywał sobie jej zaufanie, zaczynała czuć się coraz pewniej w jego towarzystwie. Po zakupach poszli na kawę i siedzieli w kawiarni dopóki nie zrobiło się całkiem ciemno. Nie umiała tego wytłumaczyć, ale była szczęśliwa. Czuła przenikający ją spokój. Nie miała się czego bać. To wszystko było takie na miejscu. Uśmiechała się częściej niż zwykle, nawet częściej niż zwykle żartowała, nie przejmowała się drobnymi niepowodzeniami. W pewien sposób zmieniła się, choć nieznacznie, zawsze była to jednak jakaś zmiana. Psycholog był z niej dumny. Robiła postępy, powoli wypierała z pamięci cały żal i ból, zamieniając je w coś pozytywnego, chroniąc najpiękniejsze wspomnienia głęboko w pamięci. Wiedziała, że nie może ich wyprzeć, postanowiła więc nauczyć się z nimi żyć.
Danny często mówił o swojej żonie, Isabelle. Draco zmarł szesnaście lat temu, Isabelle – trzy. Mimo to Danny był pogodzony z jej śmiercią, wspominał ją jako miły okres w życiu, który niestety się skończył. Zazdrościła mu tej umiejętności. Ona wciąż żyła przeszłością, nie mogąc pójść dalej. Często wyobrażała sobie, że Draco nadal jest przy niej. Potrafiła obudzić się, przekonana, że jest obok, a później rozpłakać na widok pustego miejsca w łóżku. Tak bardzo chciała znaleźć choć ślad, jakąś zmarszczkę na prześcieradle, świadczącą o tym, że ktoś rzeczywiście czuwał nad nią przez noc. Wiedziała, że jest śmieszna, wiedziała, że to głupie, ale tak bardzo chciała, żeby było prawdziwe.
Powoli jednak uczyła się z tym walczyć. Nie chciała już być smutna, nie chciała wiecznie mieć skwaszonej miny, rozpaczać nad czymś, co było i nie wróci. Musiała żyć dalej. Pozwoliła więc Danny’emu wręczyć sobie delikatny łańcuszek, który dał jej podczas wieczornego spaceru po Pokątnej. Z uśmiechem spojrzała na małą zawieszkę w kształcie czterolistnej koniczynki.
- Na szczęście – powiedział Danny, zapinając prezent na jej szyi. – I żebyś pamiętała, że zawsze mogą przyjść lepsze dni.
- Jest piękny – odpowiedziała Ginny, dotykając koniczynki. – Dziękuję.
Była taka odprężona i całkowicie nieświadoma tego, jak to się dalej może potoczyć. Szła pod ramię z Dannym, który patrzył na nią jak na ósmy cud świata. Starała się tego nie zauważać, wmawiała samej sobie, że tylko jej się tak wydaje. Spacer zakończyli teleportowaniem się pod jej dom.
- Dziękuję ci za ten dzień – powiedziała z uśmiechem na ustach. – Bardzo miło spędziłam z tobą czas.
- Czy musisz być taka oficjalna? – spytał łagodnie Danny, obejmując ją w talii.
Powinna teraz być spięta, ale jakoś nie potrafiła tego poczuć. Wiedziała, że nie może na nic pozwolić, że to nie na miejscu. Jednak odprężenie i jakaś dziwna słabość trzymały ją w miejscu, podczas gdy Danny zbliżył swoją twarz do jej twarzy. Mogła wycofać się, mogła uciec, ale nie zrobiła tego. Pozwoliła na to, by delikatnie dotknął wargami jej ust, by już po chwili przejść do gwałtownych pocałunków. Czuła całe jego pożądanie, gromadzone przez te wszystkie tygodnie, gdy była niedostępna. Zupełnie tak, jak gdyby wokół nich wybuchł ogień, popieląc cały świat. Myślała, że to całkiem w porządku, ale kiedy pocałunek się skończył, spuściła nieśmiało wzrok. Policzki jej płonęły.
- Nie powinieneś…
- Cii – przerwał, kładąc jej palec na ustach. – To w porządku. Nie zdradzasz go, to nie tak działa.
Ale jej wcale nie o to chodziło. Spojrzała na niego, próbując zrozumieć, co jest nie tak.
- Dobranoc, Danny – powiedziała, decydując się na ucieczkę. Oswobodziła się z jego ramion i zniknęła we wnętrzu domu. Tam oparła się o drzwi, oddychając ciężko. Może to rzeczywiście było w porządku. Może nie powinna tak reagować. Uspokój się, nakazywała sobie, ale nie przynosiło to większych skutków. W końcu zdecydowała się na gorącą kąpiel i pójście spać. To w porządku, powtarzała jak mantrę, przewracając się z boku na bok. Obudziła się jednak zalana łzami.
Dla niej istniał i zawsze będzie istnieć tylko Draco. Wiedziała, że stu Dannych nie byłoby w stanie go zastąpić. Było jej tak smutno, jakby świat miał się zawalić. Postanowiła już nigdy więcej się z nim nie spotkać. Zdjęła z szyi łańcuszek i schowała go w najgłębszym miejscu w najrzadziej używanej szufladzie. Nie chciała na niego patrzeć.
Co pomyślałaby o niej Convalie?
Ślubowała Draco miłość i wierność. Tylko do śmierci, podpowiadał jej nieznośny głosik. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie była gotowa na żadne inne uczucie. Nie tak łatwo zapomnieć, że przyrzekało się coś komuś. Nawet jeśli umarł, w jej sercu wciąż żył.
Nie chciała zapomnieć.

* * *

Nie jadła ani nie spała od kilku dni. Od środka trawił ją wstyd i jej własna głupota. Powoli traciła nad sobą kontrolę, śniła na jawie, a w każdym z jej snów widziała siebie postawioną przed sądem. Budziła się szybko. Strach dławił jej gardło, ale jeszcze silniejsze było poczucie winy. Nie życzyła tego nikomu, nawet największemu wrogowi. Gdyby tylko mogła, cofnęłaby czas. Jak to się stało, że zachowała się tak głupio, tak nieodpowiedzialnie? Magomedycy pytali ją, co się stało. Nie umiała odpowiedzieć. Wreszcie któryś oznajmił jej, że to zatrucie eliksirem miłosnym. Powiedział, że ktoś musiał go nim poić regularnie, bo w jego organizmie znaleźli wskazującą na to dawkę. Mówił to w taki sposób, jakby wiedział, że to ona. Każdy, kto utkwił w niej wzrok, wiedział to doskonale. Wszyscy wiedzieli, wszyscy ją oceniali, szydzili z niej i wytykali palcami. Kuliła się na krześle obok łóżka Nicolasa, który nie odzyskiwał przytomności. Wyjścia do toalety ograniczyła do minimum, a i ich częstotliwość zmniejszała się w miarę upływu dni, w czasie których piła tylko niezbędną kofeinę. Nie chciała patrzeć na siebie w lustrze. Nie poprawiała makijażu, pod oczami miała ciemne sińce i wyglądała jak wrak samej siebie. Ze zmartwienia obgryzała idealne paznokcie, zrównując je ze skórą. Nie przejmowała się tym, że już któryś dzień z rzędu ma na sobie to samo ubranie, że ciasno upięte włosy domagają się mycia. Miała to wszystko gdzieś.
Próbowała jak najmniej mrugać, chociaż nie było to proste. Oczy same jej się kleiły, przerwy między ich otwieraniem stawały się coraz dłuższe. Robiło jej się ciemno, miło, osuwała się w dół… Jakby szóstym zmysłem wyczuła delikatny ruch. Natychmiast otworzyła oczy i jej spojrzenie padło na Nicolasa.
- Nicky? – spytała cicho, chwytając jego dłoń. – Słyszysz mnie?
Drgnął. Jego powieki zatrzepotały, by w końcu się otworzyć. Patrzył na nią nie do końca przytomnie brązowymi oczami. Czuła niewysłowioną ulgę, odetchnęła głęboko po raz pierwszy od tak wielu godzin.
- Kochanie – szepnęła – tak się martwiłam.
Nicolas pozwolił się jej obejmować i obcałowywać, może głównie dlatego, że nie bardzo wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Nie zwracała na to uwagi, najważniejsze było to, że wszystko z nim w porządku. Zapomniała już nawet o tym wszystkim, co spędzało jej sen z powiek – o tym, że nie będą razem, że on jej nie kocha, nie chce i nigdy nie chciał. Zadziwiające, jak łatwo jej było wyrzucić to z pamięci.
- Nadine – powiedział do niej nagle ostrym tonem.
- Cii – odpowiedziała, uśmiechając się do niego. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)