Ale ty nikogo nie dopuszczasz do
siebie. Wszystkich odsuwasz jak najdalej, nie poznawszy nawet ich zamiarów.
Myślisz, że w ten sposób zachowujesz pełną kontrolę, ale to nieprawda. Jesteś
coraz słabsza…
Zatkałaby
uszy dłońmi, gdyby to cokolwiek dało. Głos pochodził jednak z jej wnętrza i nie
dało się go niczym zagłuszyć. Zacisnęła mocno powieki, przyciskając twarz do
poduszki. Miała tego dość. Powoli wariowała.
Jak
on śmiał mówić do niej w ten sposób? Jak mógł…?
Minęło
tyle czasu od ich rozmowy. Już dawno powinna zapomnieć, ale to wszystko wracało
do niej niczym nieznośny wyrzut sumienia. Paliło jej gardło goryczą, sprawiało,
że bezwolnie pięści się zaciskały, a zęby zgrzytały. Już dawno nic jej tak
bardzo nie poruszyło. Chodziła skrajnie rozdrażniona, a momentami skrajnie
przygnębiona. Nie wiedziała, co się z nią dzieje i miała tego serdecznie dość.
Convalie nie przywykła do takich zachowań ze strony swojego organizmu. Chowała
wszystkie swoje uczucia i emocje pod grubym pancerzem, na twarzy zachowując
opanowanie. Teraz wszystko wymykało się spod kontroli.
Myślała,
żeby napisać do mamy. Uważała to za nieco żałosne – nie miała nawet
przyjaciółki, której mogłaby się zwierzyć ze swoich rozterek. Coraz nieznośniej
odczuwała brak innej osoby w pobliżu. Przebudziła się, a świat, który zastała,
nie bardzo jej się podobał. Musiała coś z tym zrobić, ale jeszcze nie wiedziała
co.
Bridget,
Minęło wiele czasu, od kiedy ostatni
raz rozmawiałyśmy. Coś się stało. Sama nie wiem co i dlaczego. Chyba się
zmieniłam. Nawet nie wiem, czy ten list do Ciebie dotrze. Stęskniłam się za
naszymi rozmowami.
To dziwne, wiesz, ale chyba mi
Ciebie brakuje, chociaż nie sądziłam, że kiedykolwiek coś takiego poczuję.
Chyba rzeczywiście się zmieniłam. Sama nie wiem.
Gdziekolwiek jesteś, cokolwiek
robisz – powodzenia,
V.
Nie
wierzyła, że naprawdę to zrobiła. Poszła do sowiarni i wysłała list do Bridget.
Zwyczajny pamiętnik już jej nie wystarczał. Ostatnio zmiotła go z powierzchni
ziemi jednym celnym incendio, a
popioły wrzuciła do kominka w pokoju wspólnym.
Niby
skąd ta głupia sowa miała wiedzieć, kim jest Bridget? Jakim cudem miała
dostarczyć jej list? To szaleństwo, Convalie wiedziała, że szanse na to są jak
jeden do stu. Albo i do miliona. Tyle że właściwie było jej już wszystko jedno.
To
właśnie stwierdziła siedząc w fotelu tuż przy kominku. Robiło się chłodno, za
murami zamku zima była już tuż-tuż, a ogień tak przyjemnie tańczył i trzaskał…
Przymknęła oczy. Tylko na chwilę, na małą sekundkę. Jednak czas między
kolejnymi uniesieniami powiek wydłużał się, aż w końcu Convalie zapadła w sen.
Miała
wrażenie, że ledwo osunęła się w ciemność, a już ktoś nią potrząsał. Kto to
mógł być? Nie do końca przytomna nie wiedziała, co właściwie się dzieje.
Otworzyła oczy. Nadal siedziała w fotelu, ale ogień już zgasł. Było jej zimno,
na odsłoniętych rękach widziała gęsią skórkę. Wzdrygnęła się.
-
Pomyślałam, że rano będzie cię boleć kark – usłyszała głos gdzieś za plecami.
Odwróciła
się szybko, ze zdziwieniem zauważając, że istotnie szyja trochę ją pobolewa.
Jej oczom ukazała się Ivy, przyjaciółka Coleen. Skrzywiła się nieświadomie.
-
Jakoś bym przeżyła – odpowiedziała. Jej głos był odrobinę zachrypnięty, więc
odchrząknęła.
Ivy
wbijała w nią przeszywający wzrok, a Convalie marszczyła brwi. O co mogło jej
chodzić? Czemu w ogóle się nią interesowała? Odepchnęła się od oparcia fotela,
stając na nogi.
-
W każdym razie dzięki – powiedziała, bo wydawało jej się, że tak powinna
zareagować. Skierowała kroki w kierunku schodów prowadzących do dormitoriów.
-
Convalie – zawołała za nią Ivy. Było ciemno, a pokój oświetlały pojedyncze
światełka ukryte w skałach przy suficie, co wyglądało niesamowicie. Dreszcz
przeszedł jej po plecach, gdy uświadomiła sobie, że mogła tu trafić na kogoś o
wiele gorszego od Ivy, kto z pewnością wykorzystałby okazję, aby uprzykrzyć jej
życie.
-
Tak? – spytała, zatrzymując się. Czuła, że powinna zachowywać się uprzejmie i
nie wiedziała dlaczego. Może to kwestia samej osoby Ivy? Budziła zaufanie.
Dziwne wrażenie.
-
Ja tylko chciałam… - Ivy zwiesiła głos, a Convalie zauważyła, że po jej twarzy
przebiegają różne emocje. Wahała się. – Chciałam ci powiedzieć, że Coleen
zachowuje się bardzo nie w porządku w stosunku do ciebie. A ja taka nie jestem.
Convalie
nie wiedziała, co powinna jej odpowiedzieć. Słuchała więc dalej w milczeniu.
-
Te wszystkie świństwa, które kiedykolwiek mówiła albo zrobiła… Naprawdę mi
przykro. Głupio mi za nią. Po prostu chciałam, żebyś wiedziała. Że nie wszyscy
tak myślą.
Była
skołowana. Dlaczego Ivy mówiła jej takie rzeczy? Tak nie powinno być. Nie
przygotowała się na to. Może to jakiś podstęp? Wpatrywała się uważnie w jej
twarz, ale wyglądała, jakby mówiła szczerze. Dlaczego więc wciąż odczuwała
niepokój?
-
W porządku – powiedziała w końcu, odwracając się na pięcie. – Dzięki.
Zanim
Ivy zdążyła dodać coś jeszcze, zniknęła w wąskim korytarzyku. Przesuwała dłonią
po chłodnej ścianie, zmierzając do swojego dormitorium. Zupełnie się tego nie
spodziewała. Myśli huczały jej w głowie i już wiedziała, że tej nocy nie uśnie.
Ale
to nie był koniec dziwnych rzeczy, które ją spotkały. Tak zaaferowała się
własnymi myślami, że nie usłyszała kroków w korytarzu. Nagle okazało się, że
stoi z kimś twarzą w twarz. Zasłoniła usta dłonią, powstrzymując się od krzyku.
Jej serce biło jak oszalałe, gdy wpatrywała się w oczy Amarie Capelli. Co
czekało ją tym razem? Jasne, to nie była Coleen. Nie była to też Rosalie, jej
najwierniejsza kumpela. Ale Amarie ustępowała im tylko trochę w docinkach.
Teraz jednak nie wyglądała jak ktoś, kto ma zamiar jej dopiec. Bardziej jakby
była… nieświadoma. I odrobinę zagubiona.
-
Ty wiesz – powiedziała do niej nieco przestraszona. – Ty doskonale wiesz.
-
Niby co? – odparła napastliwie Convalie.
-
Wiesz najlepiej, co się z tobą dzieje.
Convalie
spojrzała na nią krzywo i stwierdziła, że Amarie ma nie do końca równo pod
sufitem. Gdyby korytarz nie był tak wąski, to już dawno by ją wyminęła, ale
Amarie blokowała przejście.
-
Czy możesz mnie przepuścić? – powiedziała swoim wystudiowanym, nieznoszącym
sprzeciwu głosem, którym zasłaniała się w każdej niekomfortowej sytuacji.
Amarie jednak nie ruszyła się ani odrobinę, nadal wpatrując się w nią
wyczekująco. Zupełnie jak gdyby przekazała jej niezwykle ważna informację, o
której znaczeniu musi uświadomić sobie jak najszybciej.
Za
Convalie rozległy się kroki.
-
Amma? Co ty tu robisz? – spytała Ivy.
To
dziwne, ale Convalie na dźwięk jej głosu poczuła, jak jej ciało zalewa spokój.
Od razu poczuła się pewniej.
Amarie
przeniosła wzrok na Ivy. Convalie nie była w stanie zrozumieć, dlaczego wydaje
jej się, że teraz wygląda inaczej. Jej oczy jakby odzyskały… blask? Nie, to nie
to. W każdym razie nie tylko. Wcześniej wyglądała bardzo spokojnie. Teraz na
jej twarzy zaczęły odbijać się emocje. Przybrała też swój zwyczajny, lekko
tajemniczy i równocześnie pokpiwający wyraz. Jakby wróciła do siebie.
-
Nie mam pojęcia – powiedziała, rozglądając się dookoła. – Ale lepiej pójdę do
siebie.
Wykrzywiła
się na odchodnym do Convalie, która stała jak sparaliżowana, niezdolna do
poruszenia się. Ivy położyła ciepłą dłoń na jej ramieniu.
-
Amarie lunatykuje. Nie przejmuj się nią.
Z
zaciśniętym gardłem skinęła głową. Tylko skąd latynoska mogła wiedzieć, że…
Czuła się tak, jak gdyby zajrzała do jej głowy. Ale w jaki sposób? Jej
prywatność została naruszona i nie umiała się przed tym obronić. Nie podobało
jej się to ani odrobinę.
-
Nie przejmuję – szepnęła, gdy tylko była w stanie wydobyć z siebie głos. – Ani
trochę.
Ku
jej zdziwieniu Ivy zaśmiała się cicho. Był to nawet przyjazny śmiech.
-
Convalie, naprawdę nie wiem, dlaczego się mnie boisz. Wszystko okej. To nie
jest żaden podstęp. Możesz mi zaufać.
Zaufać.
To duże słowo, którego niezbyt często używała.
-
Nie ufam nawet sobie – odpowiedziała. – Skąd mam wiedzieć, że mogę ufać tobie?
Odwróciła
się przodem do Ivy. Były niemal równego wzrostu. Dziewczyna uśmiechała się do
niej przyjaźnie. Dlaczego wyglądało to tak szczerze? Cały czas miała wrażenie,
że to jakiś podstęp Coleen, aby ją zniszczyć. Musiała uważać.
-
Wiesz co? – spytała Ivy. – Jeśli nie spróbujesz, to się nie przekonasz.
Convalie
wzruszyła ramionami. Może to i była prawda, ale jakoś nie potrafiła się do tego
zastosować. Jej skorupa na to nie pozwalała.
-
Wolę nie próbować – odparła. – Tak jest prościej.
-
Tak jest do bani – skomentowała Ivy. – I mogę się założyć, że szybko przyznasz
mi rację.
Po
tych słowach wyminęła ją i zniknęła w mroku korytarza. Convalie przez dłuższy
czas nie mogła ruszyć się z miejsca. Rozważała wciąż i wciąż jej słowa. Jeśli nie spróbujesz, to się nie przekonasz.
Nagle poczuła przemożną pokusę, żeby spróbować. Spróbować tak wielu rzeczy,
których unikała. Na co jej to było? Dotarło do niej, że bez ryzyka… tak
właściwie jej życie jest śmiertelnie nudne. Może tutaj tkwił ten błąd, który
wciąż jej umykał? Chyba może spróbować. Co jej szkodzi?
I
odnosiło się to do wielu rzeczy. Ze zdumieniem zdała sobie sprawę z tego, że
już wcześniej wykonała maleńki kroczek. Napisała do Bridget po tylu miesiącach
milczenia. Nawet jeśli list miałby do niej nie dotrzeć. Zaryzykowała. Jeszcze
nie wiedziała, czy jej się to opłaci, ale przecież mogła tylko zyskać. Niczego
nie straciła.
No
cóż, ryzykowanie mogło być nawet fajne.
*
* *
Co jest ze mną nie tak?
Nicolas
uwielbiał zadawać sobie to pytanie, uderzając głową o biurko. Miał wrażenie, że
coś jest bardzo nie w porządku. Zachowywał się dziwnie i zdawał sobie z tego
sprawę. Jęknął.
-
Panie Malfoy – dobiegł go głos zza drzwi. To Gillian, sekretarka się do niego
dobijała. Wstał, chwytając w dłonie papiery i obszedł biurko, żeby otworzyć jej
drzwi.
-
Tak, Gillian? – spytał, stając z nią twarzą w twarz.
Rudowłosa
sekretarka o mało nie zakrztusiła się z wrażenia. Od dłuższego czasu
podejrzewał, że się w nim buja, co czasem przywoływało na jego twarz uśmiech, a
czasem miał to totalnie gdzieś.
-
Pan Barnes musiał wyjść i kazał przekazać, że może pan dzisiaj wyjść wcześniej,
jeśli tylko skończy pan z…
Wyciągnął
w jej stronę plik dokumentów, z uśmiechem witając rumieńce pojawiające się na
jej twarzy.
-
Och… no… to… - zmieszała się. – Wygląda na to, że już?
Zaśmiał
się. Co zrobi z taką ilością czasu wolnego? Mógłby wpaść do sklepu Nadine… Ale
coś go odrzucało od tego pomysłu. Dlaczego? Zmarszczył nos. Coś było nie tak.
Normalnie skakałby z radości, mogąc spędzić z nią czas, ale dzisiaj…
Jeszcze
rano tak bardzo za nią tęsknił. Nie widzieli się od poprzedniego wieczora,
kiedy to spędzili kilka bardzo miłych godzin w jednej z najdroższych
restauracji na Pokątnej, gdzie też pozostawił sporo galeonów. Jego portfel
jednak nie miał z tym problemów.
Gillian
podreptała do swojego biurka, a on wrócił do gabinetu. Pozbierał swoje rzeczy i
schował do teczki, z którą od niedawna się nie rozstawał. Nie pamiętał, skąd
właściwie ją ma. Czy kupiła mu ją Nadine? Tak mu się przynajmniej wydawało.
Miał wyglądać „poważnie”.
Wyszedł
z gabinetu i posłał w stronę Gillian uroczy uśmiech. Papiery powypadały jej z
rąk. Schyliła się, żeby je podnieść, a kiedy wstała, jej twarz była cała
czerwona.
-
No to do jutra – rzucił do niej, machając na pożegnanie.
Wydusiła
z siebie jakieś ciche pożegnanie, które ledwo usłyszał. Zatrzasnął za sobą
drzwi i stanął z kimś twarzą w twarz. Przełknął ślinę.
-
Cześć, ciociu – wydukał.
Dokładnie
przed nim pojawiła się Hermiona Weasley, zastępca Barnesa. Widział, że ona
również nie wie, jak się zachować w tej sytuacji. Do tej pory udawało mu się
jakoś jej unikać, ale tym razem los spłatał mu figla.
-
Witaj, Nicolas – powiedziała. Pozostała spokojna, w przeciwieństwie do niego.
Drżące ręce zdradzały całe zdenerwowanie. – Dawno cię nie widziałam, co u
ciebie?
-
W porządku – odparł szybko. – Właściwie to trochę się śpieszę… - Wykonał
znaczący ruch ręką w stronę wind. Hermiona zwęziła oczy. Jej poskręcane,
brązowe włosy wyglądały, jak gdyby zaraz miały zacząć falować od napięcia,
które wisiało w powietrzu.
-
No jasne – rzekła. Trochę się jej bał w tym momencie. – To do zobaczenia.
Weszła
do pomieszczenia, które dopiero co opuścił, a on sam czym prędzej uciekł do
windy. Wszedł do środka i oparł się o ściankę. Nie wiedział, co ma o tym
wszystkim myśleć. Nie utrzymywał kontaktów z rodziną, zresztą nikt przecież się
o niego nie upominał. Już dawno stwierdził, że poczeka, aż ktoś sobie o nim
przypomni. Jak dotąd czekał nadaremno. Jak więc powinien zachowywać się w
towarzystwie krewnych takich jak Hermiona? Udawać, że ich nie zna, czy może
normalnie z nimi rozmawiać? Co by na to powiedziała matka? Czy nie byłoby jej
przykro?
Potrząsnął
głową. Nie myśl o tym.
W
tym momencie zorientował się, że winda zatrzymała się na poziomie Departamentu
Tajemnic. Czy to on wcisnął ten guzik? A może miała w tym udział jakaś magia? W
każdym razie zdał sobie sprawę, że to właśnie to miejsce, w którym chce się
znaleźć. Wyszedł szybko na korytarz i zaczął iść w stronę biura Anne, coraz
szybciej i szybciej. Miał nadzieję, że ją zastanie. Zapukał i, nie czekając na
zaproszenie, wszedł do środka.
-
Ach, to znowu ty – usłyszał, zanim jeszcze ją spostrzegł.
Uśmiechnął
się do niej, zauważając w jej oczach psotne iskierki. Zamknął dokładnie drzwi.
Wyglądała bardzo ładnie. Miała prześliczny uśmiech i wprost promieniowała
radością. Podszedł bliżej.
-
Cześć – powiedział. – Chciałem spytać, czy masz może dzisiaj po pracy czas?
Przyglądała
mu się, przechylając głowę, jakby zastanawiała się, jak mu dogryźć. Musiał
przyznać przed samym sobą, że go to intrygowało.
-
Zależy na co – odpowiedziała. Nie mógł się nadziwić, jak pięknie błyszczały jej
oczy.
-
Ka… herbata? – poprawił się szybko.
-
A więc pamiętasz – stwierdziła, uśmiechając się. W myślach błagał ją, żeby nie
przedłużała momentu odpowiedzi. Cierpliwość nie była jego mocną stroną. Na
szczęście chyba odbierała na tych samych falach. – No dobrze, myślę, że znajdę
z godzinkę czy dwie.
Z
trudem powstrzymał się, żeby nie podskoczyć z radości.
-
Jak poczekasz w atrium to myślę, że za kilka chwil do ciebie dołączę – dodała,
zerkając na leżące przed nią papiery.
Pokiwał
głową, starając się nie uśmiechać zbyt szeroko. Przy niej jednak ciężko było mu
pohamować swoje instynkty. Czuł się swobodnie, czuł się… sobą. Tak bardzo sobą,
jak mało kiedy.
-
Jasne. To ja – wskazał na drzwi – nie przeszkadzam. – Zaczął się pomału
wycofywać, nie mogąc jednak oderwać od niej wzroku. Czekoladowe loki częściowo
przesłaniały jej twarz. – Poczekam.
Anne
po raz ostatni uśmiechnęła się do niego, tym razem na pożegnanie, a później z
bólem wyszedł na zewnątrz. Oparł się plecami o ścianę. Czuł, jak całe napięcie
ulatuje z niego w tempie błyskawicznym. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że
denerwował się na tę rozmowę.
Po
kilku minutach, gdy już poczuł się spokojny i rozluźniony, skierował się w
stronę wind. Pojechał do atrium, nie zwracając nawet uwagi na prawie całkowity
brak przestrzeni w ciasnej skrzynce, co normalnie bardzo by go irytowało. W
brzuchu czuł radosne podekscytowanie. Już dawno tego nie doświadczał, była to
kwestia może i nawet kilku lat – nigdy jednak nie odczuwał tego tak mocno.
Nagle zaczął żałować, że nie wygląda jakoś bardziej wyjściowo. Zaniepokojony,
skierował się w stronę łazienek, gdzie stanął przed lustrem, próbując coś
poradzić na swój zmęczony pracą wizerunek. Gdy już stwierdził, że nic więcej
nie da się zrobić, wrócił do atrium i przysiadł przy fontannie Magicznego
Braterstwa. Czas oczekiwania na Anne strasznie mu się dłużył, obserwował więc
spieszących się ludzi, którzy podążali w różne strony. Nikt nikogo nie
zauważał, każdy zajęty był sobą. Wszyscy wyglądali tak samo, szybko więc zaczęło
go to nudzić. Podniósł wzrok w górę, by obserwować poruszające się na suficie
złote symbole. Działało to na niego uspokajająco i niemal hipnotyzująco. Chwilę
więc zajęło mu zorientowanie się, że tuż przy nim stoi Anne.
-
Cześć. – Zerwał się z miejsca, nieco speszony.
Posłała
w jego stronę jeden z najbardziej czarujących uśmiechów i ruszyli w stronę
wyjścia z Ministerstwa.
Idąc
tak tuż obok niej, obserwował każdy jej ruch, każdą grę mięśni na twarzy, każdy
krok. Nie była miss piękności. Nie była dziewczyną, którą można zobaczyć na
okładce Playwizard, ani nawet tą, która tańczy dziko na parkiecie w jednym z
klubów. Dla niego była jednak doskonała – dziewczęca, zalotna, zadziorna i
delikatna. Wiedział też, że gdy zmuszą ją do tego okoliczności, będzie umiała
pokazać pazur.
Merlinie
Zgrzybiały, czy on właśnie myślał o niej jako o… dziewczynie? Nie powinien w
ten sposób się nią interesować. W końcu chodziło o ojca, o to, żeby dostać się
do dokumentów. A poza tym miał Nadine. Przecież ją kochał! Tylko że w tym
momencie jakoś nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego.
Dotarli
do niedużej, przytulnej kawiarni, gdzie zajęli miejsca naprzeciwko siebie przy
okrągłym stoliczku w rogu. Anne wciąż rozglądała się na boki, jakby nie za
bardzo była nim zainteresowana. To tylko podjudzało jego determinację.
-
Cały czas głowię się, ile możesz mieć lat – wyznał.
-
A na ile wyglądam? – spytała, zamiast po prostu mu odpowiedzieć.
Zamyślił
się i przyjrzał jej dokładnie, przechylając lekko głowę.
-
Bo ja wiem… - zaczął.
Miała
brązowe oczy, które nadawały jej zaskakująco młodego wyglądu. Przypominały
nieco oczy sarny. Do tego niesforne loki, gładka, brzoskwiniowa cera, pełne
usta i lekko zaokrąglone rysy, choć jej figura była w porządku. Wyglądała może
na szesnaście lat. Wiedział jednak, że musi mieć więcej, bo inaczej nie
pracowałaby w Ministerstwie.
Patrzyła
na niego wyczekująco, gdy tak się zastanawiał. Otworzył usta.
-
Siedemnaście – strzelił.
Uśmiechnęła
się do niego.
-
Osiemnaście – poprawiła. – Skończyłam w czerwcu.
Coś
przyszło mu do głowy.
-
Więc dopiero co ukończyłaś szkołę? Chodziłaś może do Hogwartu?
Anne
parsknęła śmiechem, spoglądając przy tym na niego jak na bardzo interesujący
przedmiot badań naukowych.
-
Jasne, panie-Nicolasie-śmigający-na-miotle-jak-nikt-Malfoy.
Zmarszczył
brwi.
-
Znasz mnie? – zapytał, pełen zdziwienia i podziwu dla niej. Dlaczego on jej nie
pamiętał? Skoro chodzili razem do szkoły i byli na tym samym roku, powinien ją
kojarzyć. – Pewnie Ravanclaw? – dopytywał.
Pokręciła
głową, rozczarowując go. A był taki pewny! Wyglądała na Krukonkę, bez dwóch
zdań.
-
Ale nie Slytherin?
Znów
pokręciła głową, tym razem uśmiechając się do niego zachęcająco.
-
No chyba nie powiesz mi, że Hufflepuff?
-
Tak ciężko ci zaakceptować fakt, że jestem z Gryffindoru? – odpowiedziała
pytaniem, a on poczuł się, jakby ktoś zdzielił go czymś ciężkim prosto w głowę.
Był przyzwyczajony do tego, żeby nie przepadać za Gryfonami, choć w tym domu
znajdowało się paru członków jego rodziny. Nie chodzili już do Hogwartu i domy
nie miały właściwie znaczenia, ale nadal czuł dziwną niechęć, myśląc o tym, że
rozmawia z Gryfonem.
-
Krzywisz się – zauważyła ze śmiechem Anne. – Typowy gad.
Posłał
w jej stronę mordercze spojrzenie.
-
I już mnie wyzywasz?
-
Myślałam, że przywykłeś do tego typu określeń.
-
Dziękuję za tę przemiłą uwagę.
Odpowiedziała
lekkim ukłonem.
-
Proszę bardzo.
Kelnerka
przyniosła zamówioną przez nich herbatę i po talerzyku z kruchym ciastem. Gdy
odeszła, Nicolas ze zdziwieniem zauważył, że nie zainteresował go jej wygląd.
-
Wiesz, nie jesteś taki zły, jak myślałam – pół godziny później powiedziała do
niego Anne. Zabrzmiało to poważnie, bez cienia żartobliwości, a z drugiej
strony tak… zwyczajnie. Nie mógł uwierzyć, że siedzi z nią przy stoliku w
kawiarni, ocierając usta chusteczką i po prostu rozmawiając. – Tylko… czy
mógłbyś wyjaśnić mi pewną rzecz?
Skinął
głową, zachęcając ją do mówienia. Przygryzła wargi.
-
No bo… nie wiem, czy mnie widziałeś wtedy w parku, w każdym razie ja widziałam
ciebie i…
-
Chodzi ci o Nadine – dokończył za nią, a ona przytaknęła. Patrzyła na niego z
lekkim niepokojem, przebijającym się przez widoczną w jej oczach ufność. Jak
mógł ją w tej chwili zranić? – To była pomyłka - powiedział. – Z tamtą
dziewczyną już nic mnie nie łączy.
Anne
uśmiechnęła się z widoczną ulgą. Bała się, że jest jedną z wielu? Musiał jej
udowodnić, że to nieprawda. Może nie dzisiaj. Za kilka chwil rozstaną się i
przez jakiś czas nie zobaczą. Ale miał nadzieję na więcej takich spotkań. Coś
ciągnęło go do niej jak ćmę do światła i nie potrafił nad tym zapanować. Musiał
przekonać ją, że jest wyjątkowa. Bo była tego warta.
*
* *
Rosalie,
z którą szła pod ramię, trajkotała coś o balu styczniowym, który zbliżał się
wielkimi krokami. Cały czas zmieniała zdanie co do tego, jaką sukienkę ma ubrać.
Coleen też się tym przejmowała, ale postanowiła pójść na żywioł. Gdy powrócą do
domu na święta, udadzą się na Pokątną i zaszaleją w sklepach. To była ich mała
tradycja.
-
Czy wydaje ci się, że powinnam ubrać nieco bardziej skromną suknię, niż zwykle?
– spytała Rosalie. – No wiesz, teraz, kiedy jestem z Lucasem…
Coleen
nie miała partnera na bal. Jeszcze parę dni temu zastanawiała się, czy w ogóle
się na niego wybierać, ale pomysł pozostania w dormitorium wyperswadowała jej
Rosalie. W tym roku było inaczej niż w poprzednim. Mogła naprawdę dobrze się
bawić, choć wiedziała, że wspomnienie zeszłorocznego balu wciąż będzie nad nią
wisieć jak fatum. Nie mogła jednak dać się zwariować i odpuścić tylko dlatego,
że ma złe doświadczenia.
-
Ale ostatecznie myślę, że nie będzie to miało dla niego większego znaczenia –
słynąca z gadatliwości Rosalie zakończyła tymi słowami swój monolog. Coleen
uśmiechnęła się pod nosem. Znała ją bardzo dobrze i wiedziała, że jeśli tylko
nie wybije jej z właściwego rytmu, to sama zawsze dojdzie do właściwych
wniosków, nie potrzebując tak naprawdę niczyjej porady.
Dotarły
do Wielkiej Sali na śniadanie i zajęły miejsce przy siedzącej samotnie Amarie.
Jakiś czas temu Coleen i ona zakopały topór wojenny – a przynajmniej zaczęły
normalnie rozmawiać. Coleen uznała, że najlepiej będzie zapomnieć o wszystkim i
udawać, że sytuacja z Pokoju Wspólnego nie miała miejsca. Ten plan sprawdzał
się bez zarzutów.
-
A gdzie jest Ivy? – spytała. Amarie rzadko jadła śniadanie w samotności. Zawsze
powtarzała, że tak źle jej się trawi. Tym razem wzruszyła jednak ramionami,
jedząc spokojnie tost pełnoziarnisty z grubą warstwą dżemu.
-
Myślę, że tam – powiedziała Rosalie. Coleen podążyła za jej wzrokiem,
skierowanym w stronę drzwi. Zmarszczyła brwi.
-
Czy ona…? – zaczęła, nie kończąc. Ciężko byłoby jej ubrać to w słowa, tak samo
jak reszcie. Obserwowały więc w milczeniu, jak Ivy idzie w ich stronę,
wyglądając jakoś tak… inaczej. Nie miała na nosie okularów.
-
Co…
-
Jak…
-
Kiedy…
Obrzuciły
ją strzępkami pytań, gdy tylko zbliżyła się na tyle, żeby do nich podejść.
-
Cześć wam – powiedziała, siadając koło Amarie. Coleen i Rosalie nadal stały,
obserwując, jak sięga po nóż i masło. – Nie siadacie?
Coleen
i Rosalie spojrzały po sobie, po czym, jak gdyby niewerbalnie się komunikując,
równocześnie zajęły miejsca przy stole.
-
Ivy – zaczęła łagodnie Amarie, której ręka z tostem zastygła w połowie drogi do
ust. – A gdzie są twoje okulary?
Ivy
uśmiechnęła się promiennie. Bez szkła zasłaniającego najważniejszą część twarzy
wyglądała niemal… ładnie.
-
Och, spadły mi – powiedziała, machając ręką, jakby to nie miało znaczenia. –
Zresztą już dawno chciałam się ich pozbyć.
Jakoś
żadnej z nich nie chciało się w to wierzyć, ale Ivy widocznie uznała temat za
zamknięty. Coleen i Rosalie niepewnie wyciągnęły ręce po półmiski z jedzeniem,
a do Wielkiej Sali wleciało morze sów niosących pocztę. Przed Rosalie wylądował
puchacz z prenumeratą Proroka Codziennego. Wrzuciła do woreczka przymocowanego
do jego nóżki odliczone pieniądze i zajęła się lekturą, Coleen natomiast, która
konsumowała owsiankę, zakrztusiła się na widok sowy, która znalazła się tuż
przed nią. Rodzice pisali do niej dzień wcześniej, więc kto mógłby wysłać do
niej list? Skierowała swoje myśli w stronę Nadine i sięgnęła szybko po
przesyłkę. Zaczęła czytać pospiesznie nabazgrane słowa, ignorując szum rozmów
wokół niej.
Col,
Nie sądziłam, że zwierzę Ci się z
tego, ale naprawdę nie mam się do kogo zwrócić. Jesteś moją kochaną siostrzyczką
i zawsze nią pozostaniesz. Wiem, że mogę Ci powiedzieć wszystko, ale tym razem
jest mi wstyd i głupio.
Zrobiłam coś, czego trochę żałuję.
Nie mam jednak dość odwagi, żeby się z tego wycofać. Bo ja wiem, może taki stan
rzeczy mi odpowiada? Tak, wiem, rozpisuję się niepotrzebnie, a Ty pewnie zastanawiasz
się, co ja właściwie mam do powiedzenia? Otóż… Col, rozmawiałam z Bethany.
Opowiadałam Ci o niej, pracujemy razem. Powiedziała, że na moim miejscu
zrobiłaby to samo. Jest pod wrażeniem i kategorycznie zabroniła mi wycofywać
się z tego. Przez kilka dni to ciągnęłam, ale teraz znów mam wątpliwości. Tak,
tak, już piszę, o co mi chodzi. No więc… siostrzyczko, nie wierzę, że upadłam
tak nisko. Podałam Nicolasowi eliksir miłosny – poję go tym codziennie. Z
początku było fajnie. Kochał mnie, wielbił i nie widział świata poza mną. Wiesz,
jak to jest – moja duma mnie przerosła. Ale później zaczęłam mieć wątpliwości.
I nadal coś nie pozwala mi się tym cieszyć. Poza tym mam dziwne wrażenie, że z
biegiem czasu eliksir, zamiast działać coraz mocniej, działa coraz słabiej, i
nie wiem dlaczego.
A teraz Coleen, powiedz mi szczerze
– co o mnie sądzisz? No, dalej. Powiedz mi cokolwiek uważasz za słuszne. Nie
będę miała Ci tego za złe. Całusy,
Nadine
Coleen
jęknęła cicho, składając list na pół. Nie sądziła, że jej siostra może być aż
tak głupia. A ponoć to właśnie ona była starsza!
-
Nadine, coś ty narobiła – westchnęła cicho.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)