piątek, 11 stycznia 2013

Ślad: rozdział dziewiętnasty



Hogwart był taki jak zawsze. Convalie czuła spokój wypełniający jej serce, gdy widziała znajome miejsca, które emanowały magią. Te stare mury widziały więcej, niż można by się po nich spodziewać. Tyle lat obserwowania smutków, radości, sukcesów i porażek. Nic nie mogło się przed nimi ukryć. Convalie niemal czuła emocje miliardów uczniów, którzy kiedykolwiek dotykali tych ścian.
Jej pobyt w domu dobiegł końca, zanim zdążyła się nim nacieszyć. Święta wspominała jako wspaniały czas. Mimo planów udania się do Nory, spędziły je same we dwie, ona i Ginny. Zbliżyły się do siebie, dużo rozmawiały, razem oglądały filmy, przyrządzały jedzenie, sprzątały. Udało im się nawet nie wspomnieć o tym, że obie chciałyby, żeby Nicolas z nimi był, choć jego widmo unosiło się nad nimi przez cały czas. Mimo wszystko udało im się po prostu być szczęśliwymi.
Ale teraz, gdy wróciła do Hogwartu, przestała tęsknić za domem. Wdychała znajome powietrze i musiała przyznać przed samą sobą, że tylko czeka na możliwość porozmawiania z Ivy. Stęskniła się za nią, za jej poczuciem humoru, za sposobem bycia. Nim się spostrzegła, przywiązała się do niej na tyle, że potrafiła tęsknić. Nie uznała tego jednak za coś niebezpiecznego, wręcz przeciwnie – za coś nowego, co mogło być czymś dobrym.
Wreszcie spotkała się z nią w korytarzu wiodącym do dormitoriów. Ivy na powitanie uściskała ją, a Convalie poczuła się dobrze. Poczuła, że nie jest sama.
- Jak tam święta? Opowiadaj! – trajkotała Ivy, ciągnąc ją do swojego dormitorium. Posadziła na łóżku z kolumienkami, takim samym, jakie znajdowało się w pokoju każdego z uczniów.
- A wiesz, nie narzekam – odpowiedziała Convalie, opierając głowę o jedną z kolumienek i obserwując Ivy, która zaczęła wyjmować rzeczy z kufra do szafek. Już wcześniej zauważyła, że Ivy jest niezwykle energiczna i ciągle musi coś robić. – Bardzo miło spędzony czas z mamą.
Wcześniej właściwie nie rozmawiały na temat rodziny, więc Ivy spojrzała na nią z ciekawością, licząc, że powie jej coś więcej. Convalie, o dziwo, czuła się na to gotowa.
- Jedyne, czego żałuję, to że nie udało mi się spotkać brata – wyraziła swój najgłębszy, skrywany żal.
- Dlaczego? Nie masz z nim kontaktu?
Convalie pokręciła głową, nagle nieco wypompowana z sił, które do tej pory jej towarzyszyły.
- Wyprowadził się z domu na początku wakacji i od tamtej pory nie zobaczył się ze mną ani nawet nie napisał, choć wysłałam mu list. Nie rozumiem, dlaczego. Nic mu nie zrobiłam, dlaczego tak mnie traktuje? Jestem jego siostrą, kocham go i potrzebuję. Dlaczego nie odpowiedział, dlaczego nie szuka kontaktu?
To, co ukrywała w głębi siebie, wypłynęło z niej gorzkim strumieniem. Oczy ją zapiekły. Ivy przestała zajmować się swoimi sprawami i usiadła obok niej, by objąć ją ramieniem.
- To nie twoja wina – powiedziała pocieszająco. – Nie zadręczaj się tym. Na pewno jeszcze się do ciebie odezwie, jak można nie kochać kogoś takiego jak ty? Pomyśl, on na pewno też o tobie myśli.
- Więc dlaczego nie odpowiedział? – spytała z wyrzutem. – Dlaczego mnie zignorował?
- Może napisz jeszcze raz – zaproponowała Ivy. – A później następny, i tak do skutku?
Convalie pokręciła głową, była na to zbyt dumna. Jeśli nie chciał jej znać, nie mogła go do tego zmusić.
- Po prostu to tak boli…
- Mój brat nie żyje – wyznała Ivy niespodziewanie. Convalie spojrzała na nią zdezorientowana. – Zabił go jeszcze Voldemort, albo raczej jego sługusy. Jego i mojego ojca, kiedy mama była ze mną w ciąży. Nie poznałam żadnego z nich.
Convalie poczuła gwałtowną falę współczucia, a jej oczy zrobiły się wilgotne.
- Mojego ojca też zabił Voldemort. Nie zdążyłam go poznać.
Między nimi pojawiło się zrozumienie. Siedziały tak razem w milczeniu, myśląc o tym, jak bardzo są do siebie podobne. Convalie jednak nadal nie rozumiała pewnej rzeczy.
- Ivy, powiedz mi, dlaczego zaczęłaś ze mną rozmawiać? Przecież przyjaźnisz się z Coleen, nigdy mnie nie lubiłaś, nie rozumiem…
Ivy uśmiechnęła się lekko.
- Coleen nie jest taka zła, jak ci się wydaje – powiedziała. – Jest dość kapryśna i humorzasta, to fakt, potrafi też nieźle dopiec, ale to ona jako pierwsza wyciągnęła do mnie rękę, kiedy jeszcze nikogo nie znałam w Hogwarcie. Miałam problem, bo moja mama wychowała mnie jak zwykłego mugola, całkowicie bez używania czarów. O Hogwarcie dowiedziałam się na kilka miesięcy przed przyjazdem tutaj. Wszystko było dla mnie nowe. Nigdy nie zapomnę tego, jak Coleen mi wtedy pomogła. Ale powoli zaczynam już mieć jej dość. Już nie jest dla mnie tak ważna, jak kiedyś. A ty jesteś zupełnie inna. Widzę w tobie siebie samą, może to dziwne, ale tak naprawdę jest. – Wzruszyła ramionami. – Nigdy nie mówiłam, że cię nie lubię. Nie dawałam ci powodów do tego, żebyś myślała w ten sposób.
Gdy Convalie zastanowiła się, musiała przyznać jej rację. To Coleen i Rosalie zawsze się jej czepiały. Amarie patrzyła na nią z góry, ale Ivy… po prostu była. Automatycznie uznała ją za swojego wroga.
- Więc z kim trzymasz? Z nimi czy ze mną?
Ivy wzruszyła ramionami.
- Ani tak, ani tak. Nie mam zamiaru wybierać, jesteś w stanie to uszanować?
Convalie spojrzała na nią, nieco oburzona.
- Sądzisz, że kazałabym ci wybierać? – spytała. – To twoje życie. Nie mam nic do tego.
Ivy uśmiechnęła się.
- Bo widzisz… one będą mi kazać.

* * *

Coleen nie mogła się skupić na niczym innym, bo ciągle myślała o Nadine i o tym, co zrobił jej Nicolas. Siostra nie chciała powtórzyć słów, których użył, ale Coleen widziała, jak bardzo ją zabolały. Przestała chodzić do pracy, całymi dniami tylko leżała w swoim pokoju, pogrążona jakby w letargu. Ożywiała się tylko, kiedy przychodziła do niej Coleen. Rodzice byli zaniepokojeni, ale żadna z nich nie miała zamiaru wprowadzać ich w sytuację. Coleen, gdyby tylko mogła, zostałaby w domu ze względu na siostrę, ale musiała wrócić do Hogwartu. W murach zamku była bezsilna, nie miała bezpośredniego kontaktu z siostrą i denerwowało ją to ograniczenie. Irytowało ją, że musiała siedzieć na lekcjach, odrabiać zadania i uczyć się do SUMów. Wolałaby siedzieć przy siostrze, pewna, że wszystko u niej w porządku.
Denerwowało ją, że Lucas i Rosalie nie odzywali się do siebie. Że chłopaka nie widziała już od dłuższego czasu, że jej unikał. Rosalie była wciąż poirytowana i łatwo wybuchała, choć nadal twierdziła, że wszystko jest w porządku. Coleen znała ją zbyt dobrze, by nie widzieć, że tęskni za Lucasem, ale nic nie mogła poradzić. To tylko i wyłącznie sprawa pomiędzy nimi i nikt nie powinien się do tego wtrącać.
Kolejnym, co ją irytowało, była ciągła nieobecność Ivy. Kiedyś miała ją wciąż przy sobie, a teraz boleśnie odczuwała jej brak. Przyzwyczaiła się do jej towarzystwa, do tego, że pomaga jej w lekcjach, denerwuje ją i po prostu siedzi obok. Irytowało ją napięcie, które wytworzyło się między wszystkimi w jej otoczeniu. Irytowało ją, że ciągle nie mogła zapomnieć dziwnego zachowania Amarie i wciąż patrzyła na nią z jednakowym, podświadomym lękiem.
Czuła się samotna, i nie podobało jej się to ani odrobinę. Przywykła do tego, że otaczają ją ludzie, a sama nie potrafiła sobie poradzić.
Pewnego wieczoru siedziała w pokoju wspólnym razem z Rosalie i Amarie. Był to jeden z tych lepszych dni, kiedy wszystko szło jak po maśle i nie czuła dystansu, który tworzył się pomiędzy nią a światem. Ona i Rosalie grały w szachy czarodziejów, podczas gdy Amarie przyglądała się im.
- Co ty robisz? – zaśmiała się Rosalie. – Nie podstawiaj mi się jak na talerzu, nie chcę wygrać!
W odpowiedzi Coleen ustawiła kolejnego ze swoich pionów w takiej pozycji, aby był możliwy do zbicia przez przyjaciółkę. Rosalie beształa ją za każdą taką akcję, ale Coleen nie miała nic przeciwko. I tak nigdy nie była dobra w tej grze.
- Patrzcie, kto przyszedł – przerwała im Amarie, wskazując głową na wejście do pokoju. Spojrzały w tamtą stronę i ujrzały idącą powoli w ich stronę Ivy. Standardowo już nie miała na nosie okularów, ale tym razem rozpuściła włosy i wyglądała naprawdę… ładnie.
- Mogłabym ją umalować – mruknęła Rosalie. – Zaraz by sobie kogoś znalazła.
- Daj spokój – odpowiedziała jej Coleen. – Mnie też umalowałaś i nie pomogło.
Rosalie popatrzyła na nią z rozbawieniem.
- Bo ty malujesz się sama – stwierdziła. - Poza tym niektórzy już tak mają. Jesteś onieśmielająca – zaśmiała się.
Podczas tej wymiany zdań Ivy podeszła do nich i usiadła w wolnym fotelu, gotowa, by przypatrywać się ich grze jak Amarie.
- Któż to zaszczycił nas swoją obecnością – powiedziała Rosalie, chwilę wcześniej poleciwszy swojej wieży zbicie gońca Coleen, co zrobiła w niezwykle widowiskowy sposób.
- Brutalność tej gry za każdym razem mnie poraża – skrzywiła się Ivy.
- I kto to mówi, ty ranisz nas za każdym dniem, o Ivy – odparła Coleen, zastanawiając się nad kolejnym ruchem.
- Ja? A w jaki sposób?
Przez chwilę nikt nie kwapił się, aby jej odpowiedzieć, aż nie zrobiła tego Amarie, mrugając.
- Gdzie podziewasz się całymi dniami? Masz chłopaka? Nie widziałam tego w kartach, ale…
- Nie – zaśmiała się Ivy. – Nie mam nikogo, po prostu… potrzebuję trochę przestrzeni.
- Przestrzeni, powiadasz? – mruknęła Coleen.
- A ja mam wrażenie, że nie chcesz nas znać – dorzuciła Rosalie.
Amarie wyglądała na niezwykle zaaferowaną i przeskakiwała wzrokiem od jednej do drugiej i trzeciej. Starała się zachować powagę.
- …ale widziałam w nich coś innego – dokończyła.
Powiedziała to takim tonem, że wszystkie trzy popatrzyły na nią jak na komendę.
- Co takiego widziałaś? – spytała Rosalie, z kolei Coleen prychnęła; nigdy specjalnie nie przykładała uwagi do wszelkich wróżb i innych dziwactw. Ivy wyglądała na zmieszaną. Może to prawda, że coś ukrywała?
Amarie uśmiechnęła się, zadowolona z okazanej jej uwagi. Oczy otoczone charakterystyczną czarną kreską błyszczały.
- Myślę, że Ivy sama powinna nam o tym powiedzieć.
Ivy zerwała się z miejsca.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz – stwierdziła. – Jestem zmęczona, idę spać. Dobranoc.
Pozwoliły jej na wyjście z pokoju wspólnego, ale nie wyglądały na przekonane. Jej reakcja była mocno przesadzona, jeśli rzeczywiście nic nie ukrywała. Amarie zmrużyła oczy.
- Wie doskonale, o co chodzi – mruknęła. – Ale ja nie zamierzam mówić tego za nią.
Również ona zebrała się i ruszyła do dormitorium. Rosalie i Coleen zostały same, patrząc na siebie z niepokojem. Żadna z nich nie miała pojęcia, co tu jest grane.

* * *

Convalie wracała z transmutacji, kiedy ktoś zastąpił jej drogę. Podniosła wzrok i rozpoznała Lucasa Norwooda, który patrzył na nią z na wpół kpiącym, na wpół przekornym uśmieszkiem. Ludzie przechodzili koło nich, ale on nie zamierzał ustąpić jej z drogi. Stwierdziła, że najlepiej będzie go wyminąć, ale nie pozwolił jej na to, wykonując krok w stronę, w którą chciała pójść.
- Chcesz czegoś ode mnie? – spytała w końcu, zirytowana tym, że przypatruje się jej, nie wypowiadając w jej stronę ani jednego słowa. Była zmęczona po ciężkim dniu i chciała wrócić do swojego dormitorium, by odrobinę odpocząć.
- Cześć, Alie – powiedział, a ona skrzywiła się mimowolnie na to zdrobnienie. – Mam do ciebie pytanie.
Oparła dłoń na biodrze, nieświadomie przybierając stanowczą, obronną pozę z wyprostowanymi jak struna plecami. Ciężka torba dawała o sobie znać.
- Ciekawe – odparła. – Bo ja nie mam dla ciebie odpowiedzi.
Nie chciała z nim rozmawiać. Po pierwsze - był chłopakiem, po drugie – chłopakiem Rosalie Smith, po trzecie – był przyjacielem Coleen Baker. A poza tym chciała już zrzucić z siebie ciężar torby.
- Nie tak ostro – zganił ją. – Po co ta wrogość, Ślizgonko, zachowaj ją dla Gryfonów.
Convalie spojrzała na niego niechętnie. Nigdy nie lubiła tej rywalizacji pomiędzy domami, podziału między uczniami. Zdecydowała, że to koniec rozmowy, postąpiła kilka kroków w bok i do przodu, ale Lucas znów zagrodził jej drogę.
- Czego chcesz? – spytała, patrząc mu z całą nienawiścią, jaką aktualnie dysponowała, prosto w oczy. Nie wyglądał na zmieszanego, raczej zaciekawionego.
- Chcę, żebyś poszła ze mną na bal.
- Słucham? – spytała z niedowierzaniem, powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. Wmurowało ją na tyle, że przestała szukać przejścia. – Ja mam pójść na bal z tobą?
Nie było takiej opcji. Nie znosiła go, nie miała zamiaru spędzać czasu w jego towarzystwie, przyjaźnił się z Coleen i był chłopakiem Rosalie. To chyba dość powodów?
- Czyli jesteśmy umówieni – powiedział pewnym siebie tonem. – Świetnie.
- Nie! – zaprotestowała, kiedy zaczął odchodzić. – Nigdzie z tobą nie idę!
Machnął na nią ręką, oddalając się.
- To się okaże.
Convalie stała osłupiała na korytarzu, podczas gdy uczniowie mijali ją, zmierzając w różne strony. Co to w ogóle miało być? Nie podobał jej się jego ton, zdenerwowała pewność siebie i naprawdę, naprawdę doprowadziło do furii założenie, że chciałaby z nim pójść na bal. Tupnęła nogą z bezsilności. Chciała dogonić go i… no właśnie, co? Nakrzyczeć na niego? Nie, to nie miało sensu. Po prostu zapomni o tej rozmowie i uda, że nigdy się nie odbyła. Podniosła wysoko głowę. Nie pozwoli sobie na takie traktowanie.
Choć pewna część jej osobowości, ta wredna - ślizgońska, mówiła, że byłby to bardzo dobry sposób odegrania się. Na kim? Oczywiście, że na Dylanie. Na niczym innym tak bardzo jej nie zależało.
Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się z niej głupich myśli. Stop, nie! Nie pójdzie na bal z żadnym partnerem, ma ich wszystkich po dziurki w nosie.
Z takim postanowieniem ruszyła przed siebie z zamiarem, aby w końcu dotrzeć do dormitorium i położyć się na swoim wygodnym łóżku.

* * *

Kiedy tylko wyszedł ze szpitala, narodziło się w nim głębokie postanowienie tego, co powinien zrobić. Teleportował się do domu, gdzie z największą radością przywitał go Harvey razem ze skrzatami. Nie miał ochoty na rozmowy z nimi, toteż odprawił ich do swoich obowiązków. Przeszedł korytarzem, w którym wisiały portrety jego przodków. Większość przywitała go entuzjastycznie, a on odpowiadał im krótkim skinieniem głowy. W końcu dotarł do swojej sypialni. Starał się nie myśleć, ile planów narodziło się w nim w momencie, kiedy znalazł się w niej po raz pierwszy, gdy dowiedział się, że była to sypialnia jego ojca. Podszedł do szafy i wyjął z niej spodnie i koszulę. Następnie wziął szybką kąpiel i spryskał się perfumami. Roztrzepał włosy i jeszcze raz przyjrzał się sobie dokładnie w lustrze. Później wyszedł z łazienki i ruszył do drzwi wyjściowych, przy których narzucił na siebie elegancki, czarny płaszcz. Wyszedł na zimno i teleportował się.
Przywitała go uliczka otoczona małymi, zaniedbanymi domkami. Potoczył wzrokiem dookoła i wzdrygnął się. Czy to naprawdę tutaj? Odnalazł tabliczkę z nazwą ulicy, która upewniła go, że trafił w dobre miejsce. Z lekkim niepokojem zaczął szukać numeru trzynastego. Przed jego oczami pojawił się niewyróżniający się niczym od innych, mały, piętrowy domek. Poszarzałe ściany domagały się malowania, tak samo jak płot i drzwi, z których łuszczyła się farba. Nieco niepewnie pchnął furtkę, która zaskrzypiała przy otwieraniu. Podszedł wąską, wydeptaną ścieżką do drzwi, w które zapukał cicho.
Najpierw usłyszał jakieś krzyki, płacz, a później szybkie kroki i drzwi się otworzyły. Początkowo nie zobaczył w nich nikogo, ale wtedy opuścił wzrok i dostrzegł mniej więcej sześcioletniego chłopca z podbitym okiem i rozczochranymi włosami. Mimo swojego wyglądu małego zbója był ubrany w schludne, czyste ubranie.
- Kim jesteś? – spytał chłopiec, celując w niego palcem. – Nie znam cię.
- Przyszedłem do Anne – wyjaśnił. – Czy mógłbyś…
Ale chłopiec już wycofał się do przedpokoju i pobiegł dokądś. Przez lekko uchylone drzwi nie było zbyt wiele widać, ale Nicolas ujrzał kawałek wyblakłej ściany, która kiedyś musiała być żółta, i rządek butów położonych przy niej w nieładzie.
Znów usłyszał kroki, tym razem trochę inne, ostrożniejsze, i drzwi otworzyły się szerzej, a w nich stanęła Anne, trzymając na rękach dziecko. Anne wyglądała na zaskoczoną i spiętą, jej włosy wylatywały spod luźnego węzła, a pod oczami miała szare sińce mówiące wyraźnie o zmęczeniu. Jeśli mowa o makijażu, to jedynym jego przejawem były lekko wytuszowane rzęsy. Anne miała na sobie za dużą, zapinaną na guziki koszulę i dżinsy.
- Nicolas? – spytała, widocznie nie dowierzając swoim oczom. Może wzięła go za halucynację, mającą związek ze zmęczeniem. Chyba nie sądziła, że naprawdę tu jest.
Nicolas spojrzał na trzymane przez nią dziecko. Bez wątpienia była to dziewczynka, co mógł poznać po różowej czapeczce ozdabiającej jej główkę. Mała gaworzyła, wymachując rączkami.
- Cześć, Anne – powiedział, również nieco zaskoczony. Nie tak wyobrażał sobie jej dom. – Czy mógłbym cię prosić, żebyś wyszła ze mną na spacer?
Dziewczyna popatrzyła na niego nieprzytomnie, a później przeniosła wzrok na dziewczynkę.
- Daj mi chwilę – powiedziała, zamykając między nimi drzwi.
Nicolas oparł się o ścianę, próbując jakoś poukładać sobie to, co tu zobaczył. Nie zdążył jednak dojść do żadnych wniosków, bo Anne, ubrana w kurtkę, szalik i czapkę, znów pojawiła się w drzwiach. Towarzyszył jej niebieski, nieco wyblakły wózek, który sprawnie wyniosła na ganek.
- Daj, pomogę ci – zaproponował, kiedy zbliżyła się do schodów, ale ona doskonale poradziła sobie sama. Nieco zakłopotany ruszył za nią na ulicę, gdzie zrównał się z nią krokiem. Nie tak wyobrażał sobie rozmowę z nią, ale czy mógł liczyć na coś lepszego?
- Słucham? – spytała Anne po kilku minutach, które przeszli w milczeniu. Otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na nią. Policzki poczerwieniały jej od zimna.
- Przyszedłem tu, żeby coś ci wytłumaczyć.
Skinęła głową w milczeniu. Reagowała spokojnie. Zbyt spokojnie jak na nią. Wyglądała jak ktoś, kto stracił wszelką nadzieję.
- Wtedy w piątek… tak bardzo chciałem się z tobą spotkać. Ale zostało mi to uniemożliwione.
- W jaki sposób? – spytała.
Przez chwilę przyglądał się jej spokojnej twarzy, próbując odnaleźć choć jedną zmarszczkę, która powiedziałaby mu, że to coś dla niej znaczy.
- Byłem w szpitalu. – Na te słowa spojrzała na niego, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. – Przez kilka dni byłem nieprzytomny, a kiedy już się obudziłem, zatrzymali mnie na dodatkowe badania. Ledwo co wróciłem do domu.
- Nicolas, ja… nie wiedziałam… - zaczęła pełnym skruchy tonem, ale szybko ją uciszył.
- Po prostu chciałem cię przeprosić, głupio mi, że tak wyszło.
- To nie twoja wina – powiedziała szybko. – Nie ma sprawy, ja… myślałam…
Zaczerwieniła się jeszcze bardziej i zgadł, że tym razem nie z zimna. Nie patrzyła na niego, tylko w chodnik.
- Co się stało? – spytała cicho.
Wiedział, że zada takie pytanie i że należy jej się odpowiedź, ale jednak nie mógł jej udzielić. To sprawa tylko i wyłącznie między nim a Nadine. Może miał oświadczyć Anne, że jego była poiła go eliksirem miłosnym? Wciąż wyrzucał sobie, że się nie zorientował, że był tak głupi, żeby sobie na to pozwolić.
- Nie chcę o tym mówić – powiedział. – Zatrucie… Pewnego rodzaju. Naprawdę, nawet nie ma o czym…
Milczała. Lubił w niej to, że nie musiała wiedzieć wszystkiego za wszelką cenę, ale z drugiej strony liczył na większe zainteresowanie z jej strony.
- W porządku – odparła. – Nie musisz mi się zwierzać. Po prostu… byłam ciekawa.
W tym momencie dziecko w wózku zaczęło płakać. Nicolas wciąż zastanawiał się, czy powinien spytać, czy może nie jest to jego sprawa. Anne zatrzymała się i wzięła dziewczynkę na ręce, szepcząc do niej czułe słówka i kołysząc.
- Czy to… twoja córka? – spytał Nicolas, nie mogąc się powstrzymać.
Anne spojrzała na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a później wybuchła śmiechem. Nicolas poczuł się urażony, ale już po chwili uśmiechnął się, tak bardzo podobał mu się jej czysty śmiech.
- Nie – odpowiedziała.  – Ale wyglądałeś na dość przejętego. – Nadal się zaśmiewała. – To moja siostra. Mam… liczną rodzinę.
Nicolas skinął głową, postanawiając nie dopytywać się o nic więcej. Stwierdził, że jeśli zechce, to sama mu powie. Kamień jednak spadł mu z serca, gdy upewnił się, że nie ma dziecka. Ale czy to naprawdę było takie ważne? Czy to cokolwiek by zmieniło?
- Przepraszam – mruknął, nieco zmieszany.
- Nie szkodzi – odpowiedziała. Dziecko w jej ramionach zaczęło się uspokajać. – Wiesz… Mój ojciec ciągle siedzi w pracy, a mama z dziećmi. Staram się pomagać, jak mogę. – Wzruszyła ramionami. – To chyba naturalne.
Przyszło mu do głowy, że Nadine nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego. Ona nienawidziła dzieci. Kojarzyły jej się z wszystkim, co najgorsze, a przede wszystkim z hałasem i brudem. Ale Anne wyglądała na szczęśliwą, gdy tak tuliła w ramionach siostrzyczkę. Przyszła mu do głowy myśl, że byłaby dobrą matką.
- Jak ma na imię? – spytał, zaglądając w twarzyczkę małej.
- Charlotte – odpowiedziała Anne. – Mówimy na nią Charlie.
- Cześć, Charlie.
Charlie jednak nie miała zamiaru chociażby na niego spojrzeć. Miarowe kołysanie usypiało ją, aż w końcu zamknęła oczy i zapadła w sen. Anne delikatnie odłożyła ją do wózka.
- Myślę, że na mnie już czas – powiedziała. – Muszę pomóc mamie w kolacji.
Nicolas czuł się zawiedziony. Miał ją tylko przez chwilę, a chciał spędzać z nią jak najwięcej czasu. Starał się jednak nie pokazać tego po sobie. Pokiwał głową.
- Dobrze, odprowadzę cię.
Szli w milczeniu, podczas którego Nicolas cały czas się jej przyglądał. Nie była taka, jak założył. Ciągle czymś go zaskakiwała. Chciał ją poznać, ale wciąż napotykał na istotne luki. W końcu dotarli na miejsce.
- Dziękuję za spacer i rozmowę – powiedział do niej. – Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy?
Anne spojrzała mu głęboko w oczy. Poraziło go ciepło, które emanowało z jej brązowych tęczówek. Sparaliżowało go na tyle, że nie mógł się poruszyć. Uśmiechnęła się.
- Jasne. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia – powiedział za nią, gdy znikała we wnętrzu domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)