piątek, 11 stycznia 2013

Ślad: rozdział dwudziesty



Miał przedziwny sen. Wydawało mu się, że portrety z korytarza wołają do niego, aby przyszedł. Powoli usiadł na łóżku i opuścił bose stopy na podłogę. Zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz budynku panowały egipskie ciemności. Popatrzył w okno wychodzące na ogród, który powinien być podświetlony, ale nie dostrzegł najmniejszego błysku światła. Wołanie nasiliło się i już bez wahania wstał i poszedł w jego stronę. Tuż za drzwiami powitał go chaotyczny gwar rozmów mnóstwa ludzi. Czuł się ogłupiały i oszołomiony, zdawał sobie sprawę, że to sen, ale mimo wszystko w ciemnościach i słowach, których nie rozumiał, było coś niepokojącego. Podszedł do najbliższego z portretów, przedstawiającego młodą kobietę o dużych, niebieskoszarych oczach i jasnoblond włosach. Od razu przyszło mu na myśl wolne skojarzenie Convalie, chyba głównie przez te oczy, które wpatrywały się w niego wnikliwie. Tylko ona jedna zdawała się nic nie mówić. Wyraz jej twarzy był smutny, nieco zamglony, ale jednak przenikliwy. Poczuł dreszcze przebiegające po jego plecach.
- Nie bój się – odezwała się do niego łagodnie. – To ja.
- Kto: ja? – szepnął ledwie słyszalnie. Kobieta była dziwnie znajoma, wiedział, że gdzieś już ją widział, ale nie mógł sobie przypomnieć szczegółów. Mózg odmawiał współpracy, nie chcąc podsunąć mu wyraźnego wspomnienia, które dałoby mu jakieś wskazówki, cokolwiek.
Kobieta zdawała się nachylać do niego. Patrzył na jej ledwo poruszające się usta, ale nie wydobył się z nich ani jeden dźwięk. I nagle zdał sobie sprawę, że ona tak naprawdę nie należy do obrazu, a stoi przed nim. Wysoka, dumna i piękna, zdawała się emanować mgiełką tajemniczej, srebrzystej aury.
- Nie słyszę – powiedział do niej. – Przepraszam.
Zamknęła usta i tylko wpatrywała się w niego, jakby chcąc dać mu coś do zrozumienia. A później zniknęła i ona, i wszystko inne. Zerwał się z łóżka, oddychając ciężko. Do pokoju wpadało blade światło księżyca, którego przed chwilą z pewnością nie było. Towarzyszyła mu delikatna poświata oświetlenia z ogrodu. Niczym lunatyk podszedł do drzwi i szeroko je otworzył. Wyszedł na korytarz i spojrzał w miejsce, w którym widział obraz kobiety, ale ściana przed nim była pusta.
Przez cały dzień nurtował go ten sen. Wiedział, że skądś zna tę kobietę. Niewyraźny obraz malował się w jego głowie, ale nie potrafił uchwycić przelotnej myśli. Próbował wszystkiego – kąpieli, gapienia się w sufit, czytania książki, spaceru, przeglądania gazety. Nie potrafił jednak zmusić swojej pamięci do współpracy. Wciąż jednak dręczyło go przeczucie, że znajdzie coś w domu. Zaczął więc przeglądać zawartość wszelkich szafek, szuflad i schowków. Harvey i skrzaty przyglądali mu się z ciekawością, ale żadne z nich nie ośmieliło się wyrazić swojego zdania. Przeszukał dokładnie wszystkie pomieszczenia w domu, ale nie znalazł niczego, co choć odrobinę naprowadziłoby go na właściwy trop. Późnym wieczorem przysiadł w końcu zrezygnowany na krawędzi łóżka, i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że coś przeoczył.
Podszedł do swojej szafy z ubraniami i otworzył ją. Przykucnął, żeby mieć dostęp do małej szufladki zamontowanej w nierzucającym się w oczy miejscu. Czuł się tak, jakby dopiero wczoraj ją odnalazł. Wiedział już, że znajdują się w niej osobiste rzeczy ojca, ale nigdy dotąd nie miał odwagi ich przejrzeć. Wysunął szufladkę i wyciągnął z niej plik papierów, które przeniósł ostrożnie na łóżko i z największą dbałością zaczął je na nim rozkładać. Serce zabiło mu mocniej, gdy wyczuł pod palcami śliską strukturę zdjęcia. Spojrzał na nie i już wiedział, że to właśnie tego szukał od rana. Kobieta o szaroniebieskich oczach patrzyła na niego, uśmiechając się lekko i potrząsając głową, co wprawiało w ruch jej niesamowite włosy. Odwrócił zdjęcie, szukając informacji.
Narcyza, napisał ktoś – może jego ojciec? – starannym pismem. 1990.
Jego babka. Dreszczyk podekscytowania opuścił go momentalnie. Oczekiwał czegoś, sam nie wiedział, bardziej… W każdym razie nie tego. Zobaczył we śnie swoją nieżyjącą babcię, której właściwie nie znał. Wielkie rzeczy.
Ale gdy tak siedział, zastanawiając się, dlaczego zmarnował cały dzień, doznał olśnienia. Nie chodziło o niego, czy o Narcyzę Malfoy. Chodziło o coś zupełnie innego, teraz to pojął. Najwidoczniej zagubił swoje zamiary, ale ktoś czuwał, ktoś pragnął, aby się dowiedział. Ktoś, kto chciał zostać odnaleziony. Jego ojciec, Draco.

* * *

- Hej, Ginny!
Zatrzymała się i zamknęła oczy, oddychając powoli i licząc do dziesięciu, zanim się obróciła. Z powodzeniem udawało jej się go unikać przez całą drogę z gabinetu przełożonego do wyjścia z budynku, aż do tego momentu. Mogłaby go zignorować i iść dalej, udając, że nie słyszała, ale… To byłoby już bardzo nie w porządku.
- Cześć, Danny – powiedziała, odwracając się z lekkim uśmiechem. – Co u ciebie?
Mężczyzna jednak nie odpowiedział jej, ale zbliżył się na odległość, którą spokojnie mogła określić naruszeniem przestrzeni osobistej. Cofnęła się o krok.
- Dlaczego mnie unikasz? – spytał. Nie uśmiechał się, a jego intensywnie niebieskie oczy były śmiertelnie poważne. Chciała odpowiedzieć mu spokojnie, nadal z uśmiechem, ale nie udało się jej.
- Ja? N-nie unikam cię – zająknęła się. Do cholery, co jest ze mną nie tak?, pomyślała. Kłamstwa nigdy nie sprawiały jej większych problemów.
- Ginny.
W jego poważnej twarzy wyczytała, że nie ma sensu wciskać mu bajeczek. Prawda była taka, że postanowiła zakończyć tę znajomość. Nie potrafiła jednak powiedzieć mu tego wprost, więc od kilku dni chowała się przed nim, jak tylko mogła. Spuściła wzrok na swoje dłonie i zaczęła skubać skórkę przy paznokciu.
- Przepraszam – powiedziała. – To dla mnie za dużo… za dużo ode mnie wymagasz.
Czuła, że policzki jej się czerwienią, zupełnie jakby była nastolatką. Poczerwieniała jeszcze bardziej, ale teraz ze złości na samą siebie.
Danny zaśmiał się nieszczerze.
- Za dużo od ciebie wymagam? – spytał ironicznie. – Spójrz na mnie – rozkazał, a ona nie sprzeciwiła się. – Zabiegam jak głupi o to, żebyś ty zechciała się ze mną spotkać. Kiedy już jesteś, ciągle myślisz o czymś innym. Wciąż gadasz o swoim byłym, a kiedy patrzysz na mnie, mam wrażenie, że w ogóle mnie nie widzisz, że chciałabyś widzieć jego. Ginny, świat się nie zatrzymał, trzeba żyć dalej. Dorośnij.
Jego słowa rozjuszyły ją. Jak śmiał mówić do niej w ten sposób? Przecież się starała! Poza tym, czy naprawdę musiała mu przypominać, że nie chciała pójść na ani jedno spotkanie z nim?
- A czego się spodziewałeś, może mi powiedz? – syknęła. – Miłego, luźnego związku, żebyś mógł zdobyć moje zaufanie, a później wykorzystać? Żeby tylko mnie zranić?
- Nie – odpowiedział szybko. – Nie, oczywiście, że nie. Czy musisz od razu na mnie naskakiwać?
- Jeśli mam być szczera, tak – warknęła. – Nie jestem gotowa na jakikolwiek związek, nigdy nie chciałam takiej sytuacji, myślałam, że mnie rozumiesz, ale widocznie się pomyliłam. Żegnam.
Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Dawno nie była już tak zdenerwowana. A najbardziej chciała dopaść Demelzę i powiedzieć jej, co myśli o tym durnym swataniu. Z pewnością nie byłaby to miła rozmowa. Danny nie zawołał za nią, nie podbiegł, nie zatrzymał. Nie zrobił żadnej z tych głupich rzeczy, które mają miejsce tylko w romansidłach. Była mu wdzięczna za to, że okazał się takim chamem. Z miejsca pozbyła się wszelkich wyrzutów sumienia.

* * *

Ciężko było mu przyznać to przed samym sobą, ale od kiedy poznał Anne, Ministerstwo stało się dla niego jeszcze bardziej fascynujące. Wprost uwielbiał spędzać czas w murach ogromnego budynku, wiedząc, że jest tak niedaleko niej. Między nimi wszystko układało się jak najlepiej. Mieli za sobą trzy randki, podczas których oboje – miał nadzieję – bawili się znakomicie. Spacerowali po zaśnieżonym magicznym Londynie, pili gorącą kawę, lub w przypadku Anne – czekoladę; śmiali się i rozmawiali, poznając się coraz lepiej. Wszystko rozwijało się bardzo powoli, choć nagle okazało się, że Anne jest dla niego ważna. Myślał o niej gdy wstawał, gdy jadł, gdy pracował, gdy odpoczywał i gdy kładł się spać. Przede wszystkim chciał sprawić, by mu zaufała, by przestała uważać go za podrywacza, gruboskórnego Ślizgona i rozpieszczonego arystokratę. Nie musiał z niczym się spieszyć, bo i po co? To właśnie ona wywoływała uśmiech na jego twarzy i sprawiała, że mknął do przodu. Barnes chwalił go za solidnie wykonaną pracę i wróżył mu świetlaną przyszłość. Było to miłe, ale już nie najważniejsze.
Tylko jak miał przekonać ją co do swoich dobrych intencji, kiedy między nich wkradła się sprawa z Departamentem Tajemnic? Nie chciał sprawić, by poczuła się wykorzystana, na Merlina, nie chciał jej do tego zmuszać, ale co było ważniejsze – ona czy ojciec? Gryzł się nad odpowiedzią. Anne była z natury dobra, ale miała też zdrowy rozsądek. Wiedział, że nie zgodzi się na pomoc w przeszukiwaniu akt, jeśli z którejś strony jej nie podejdzie. Mogło grozić to utratą pracy, a w jej sytuacji rodzinnej i przede wszystkim materialnej na pewno nie będzie chciała ryzykować. W końcu znali się krótko. Co z tego, że miło im się rozmawiało? To zbyt wiele, by mógł prosić. Dlatego czuł się jak ostatnia świnia, gdy obmyślał swój plan. Był pomiędzy młotem a kowadłem. Jak miał osiągnąć swój cel, nie wykorzystując przy tym Anne? Stracił swój cały entuzjazm i coraz częściej dawał się zauważyć głęboko zamyślony, ze zmarszczonym czołem i nieobecnym wzrokiem.
- Nicolas!
Ktoś pociągnął go za ramię, zmuszając do tego, by się zatrzymał. Zamrugał nieprzytomnie i spojrzał na Anne, która złapała go w drodze do windy. Miała rozwiane włosy, widocznie przebiegła kawałek, aby go dorwać. Jej oczy błyszczały determinacją i siłą. Skupił się na niej, odpędzając od siebie wszelkie inne myśli, co pozwoliło mu zdobyć się na uśmiech.
- Okropny człowieku, biegnę za tobą od wejścia do Ministerstwa. Co aż tak cię zaabsorbowało, żeby mnie nie słyszeć? – Jej głos brzmiał żartobliwie, ale wyczuł w nim lekkie napięcie. Anne stała jakoś tak dziwnie, sztywno. Zdążył poznać ją na tyle, żeby to zauważyć.
- Przepraszam, zamyśliłem się. Nie spałem dzisiaj zbyt dobrze – powiedział, a wcale nie było to niezgodne z prawdą. Napięcie z wolna opuszczało dziewczynę. Zaczął zastanawiać się, o co jej chodziło.
- Okej – odpowiedziała. – Rozumiem, nie masz humoru…
- Anne – powiedział łagodnie. – Naprawdę przepraszam. Tylko nie odbieraj tego tak osobiście.
Uśmiechnęła się kącikiem ust i ruszyła w stronę wind, zostawiając go zdezorientowanego. Chwilę później jednak obróciła się do niego przez ramię.
- Idziesz? – spytała.
 Uśmiechnął się i podążył za nią. Nadal jednak nie mógł wyrzucić z głowy tych nieznośnych myśli. Ona nie zasłużyła na to, żeby ją wykorzystywać. Była zbyt dobra, zbyt delikatna, zbyt mocno zależało mu na tej relacji. Ale co, miał się tak po prostu wycofać?
Zauważył, że przygląda mu się kątem oka. Wsiedli już do windy, a on nadal nie powiedział do niej ani słowa. Musiał bardziej się postarać, albo przynajmniej znaleźć dobrą wymówkę. Pochylił się tak, żeby jego usta znalazły się tuż przy jej uchu. Chciał w ten sposób uniknąć podsłuchiwania przez innych pasażerów windy.
- Nie czuję się najlepiej – powiedział. Drgnęła, czując jego gorący oddech, co w niewyjaśniony sposób podbudowało jego ego. – Ale mam pewne plany co do piątku. A co ważniejsze – ty jesteś ich główną częścią.
Spojrzała na niego z rozbawieniem.
- A co, jeśli zdecyduję się je popsuć?
- Nie próbuj – odpowiedział, kręcąc głową. – Bo może się to dla ciebie źle skończyć.
Roześmiała się. Winda zatrzymała się na jego piętrze. Anne położyła ręce na jego plecach i popchnęła go do wyjścia.
- Zastanowię się – rzuciła, zanim ciężka krata zamknęła się pomiędzy nimi.
Gdy tylko znalazł się sam, poczuł wyrzuty sumienia. Była taka piękna. Zaczynała mu ufać. Czy mógł tak po prostu to zniszczyć? Nie, musiał wymyślić coś, co pozwoli mu na upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu. Nie mógł zrezygnować ani z Anne, ani z ojca, pozostawało mu więc pogodzenie tych dwóch spraw. Jeszcze nie wiedział, jak to zrobi, ale determinacja dodawała mu sił do walki. Odetchnął głęboko. Wszystko będzie dobrze, zapewnił samego siebie.

* * *

Convalie po raz pierwszy w życiu doświadczyła tego dziwnego wrażenia i niespecjalnie jej się spodobało. Im bliżej było balu, tym wzbudzała większe zainteresowanie wśród chłopców. Nigdy nie cierpiała na popularność, a tym bardziej na zainteresowanie płci przeciwnej, dlatego nie potrafiła określić, co takiego się zmieniło.
- Jesteś sexy – powiedziała Ivy, gdy zwierzyła jej się ze swojego problemu. – Dlaczego się dziwisz? Masz urodę, inteligencję i całkiem niezłe ciałko.
Była zajęta spoglądaniem kątem oka, czy ktoś w korytarzu przypadkiem na nią nie patrzy, ale na to stwierdzenie szturchnęła ją mocno w bok. Ivy zapiszczała.
- Nie rób tak więcej! – krzyknęła. – Chcesz mnie zabić?
- Nic ci nie będzie – odparła Convalie, ale mała sprzeczka pomiędzy nimi nie sprawiła, że natrętne myśli zniknęły z jej głowy. No dobrze, nie była brzydka, musiała przed samą sobą przyznać, że uważała się za ładną. Lubiła przyglądać się swojemu odbiciu, ale czy to od razu objaw próżności? Wiedziała, że może się podobać, jednak do tej pory nikogo jeszcze do tego nie przekonała. Miała proporcje odpowiednie dla prawie szesnastolatki, choć była przekonana, że natura celowo poskąpiła jej biustu, chcąc zachować jakąś równowagę. Nie była wymalowaną lalunią, prezentowała się jak najbardziej naturalnie. Wiedziała, że wielu nastolatków szaleje na punkcie biuściastych, wypacykowanych dziuń typu Rosalie Smith, ale wierzyła, że są jeszcze ci niezepsuci przez modę i postęp, którzy doceniają naturalne piękno dziewczyny. Oficjalnie utrzymywała, że nie interesuje ją, co pomyśli o niej ten czy tamten chłopak, ale, tak szczerze, czy jakakolwiek dziewczyna nie marzyła o wielkiej miłości?
- To na pewno przez te włosy. Są niesamowite – mówiła Ivy. – Powinnaś dbać o nie i eksponować, bo naprawdę jest co. Chciałabym mieć takie – westchnęła tęsknie, nawijając na palec swój brązowy kosmyk.
Convalie zmierzyła ją wzrokiem.
- Co ty gadasz? Twoje włosy są w porządku.
- „W porządku” nie znaczy „absolutnie i niezaprzeczalnie wyjątkowe” – jęknęła Ivy. – Chociaż – powiedziała, wpadając na jakąś myśl. Jej ręka zastygła w powietrzu. – Mogłabyś skorzystać z dobrodziejstw tego świata i rzucić Hogwart na kolana.
Convalie roześmiała się na pomysł Ivy. Było to tak nierzeczywiste i niewykonalne, że aż zabawne.
- Co ty nie powiesz?
- Przestań się śmiać – skarciła ją przyjaciółka. – Masz potencjał. A zaczniemy od balu.
- Jasne, jasne – skwitowała Convalie, nie zamierzając przykładać większej wagi do jej słów.
- Ja mówię serio, przestań negować. Ta suknia, którą dostałaś od mamy, jest przecudna. Nie można tego zmarnować poprzez nieodpowiednią fryzurę czy makijaż… Manicure, pedicure, jakaś maseczka odżywiająca i nawilżająca…
- Dobra, wystarczy – przerwała jej Convalie. – Przecież wiesz, że nie potrzebuję tego wszystkiego do szczęścia.
Ivy wzruszyła ramionami.
- Ale to bal. Na ten jeden wieczór możesz być księżniczką.
Nie chciała się do tego przyznać, ale to określenie bardzo jej się spodobało. Ciocia Hermiona przeczytała jej kiedyś mugolską bajkę o Kopciuszku, sierocie, która z pomocą dobrej wróżki przemienia się w przepiękną dziewczynę, która zdobywa serce księcia, choć nie jest ani dobrze urodzona, ani bogata. Convalie właśnie tak widziała samą siebie i wciąż czekała na tego wymarzonego księcia, który zobaczy w niej kogoś więcej, niż zwykłą dziewczynę.
Tak się zamyśliła, że nie zauważyła Lucasa, który pojawił się na końcu korytarza i natychmiast ruszył w jej stronę. Kiedy zorientowała się w sytuacji, było już za późno.
- Ups – wymknęło jej się, gdy stanęła jak wryta i planowała ucieczkę.
- Co jest? – spytała Ivy, wyraźnie rozbawiona jej reakcją.
- Nie co, tylko kto – szepnęła, starając się nie poruszać ustami. Wiedziała, czego od niej chce. Dobitnie wyraził już to, że ma pójść z nim na bal, a ona miała zbyt słabą osobowość, by wybić mu to z głowy.
Ivy podążyła za jej wzrokiem i zobaczyła Lucasa, a wtedy zrobiła wielkie oczy.
- On? Ale czego on od ciebie chce?
Convalie milczała, bo był już na tyle blisko, by móc podsłuchać ich rozmowę. Przełknęła głośno ślinę.
- Czółko – powiedział, nonszalancko odgarniając włosy z twarzy. – Jones, możesz nas zostawić?
Ivy popatrzyła na jedno i drugie. Convalie próbowała przekazać jej niewerbalną wiadomość „Nie zostawiaj mnie! Nie z NIM!!!”, ale dziewczyna nie posłuchała jej.
- Jasne – odpowiedziała. – Widzimy się później – rzuciła do niej ze spojrzeniem mówiącym: „Na gacie Merlina, jeśli nie odszukasz mnie później i nie powiesz, o co chodzi, to własnoręcznie cię uduszę” i odeszła.
Lucas uśmiechnął się swoim drwiącym uśmieszkiem, który tylko rozjuszył Convalie. Ten chłopak działał na nią jak płachta na byka. Nie mogło z tego wyniknąć nic dobrego.
- No więc – powiedział do niej – ostatnio dałaś mi do zrozumienia, że…
- Nie, nie pójdę z tobą na bal – syknęła. Doskonale pamiętała kilka ostatnich rozmów o takiej samej treści. Ślizgon był przekonany, że spełnia jej największe marzenie, a ona powstrzymywała się, żeby nie dać mu w twarz.
- I po co te nerwy? – zacmokał. – Spotyka cię taki zaszczyt, a ty chcesz to wszystko zepsuć przez swoje widzimisię?
- Wiesz co, Norwood? – spytała, mrużąc oczy. – Brzydzę się tobą. Właśnie dlatego nie mam zamiaru nigdzie z tobą iść. Zresztą dlaczego tak ci na tym zależy? Czyżby znudziła ci się Rosalie?
Skierował wzrok ku sufitowi.
- Rosalie nie ma nic do tego, że chcę iść z tobą na bal. Nie jesteśmy parą i nigdy tak naprawdę nie byliśmy, jeśli już musisz wiedzieć. Jest dokładnie taka jak dziewięćdziesiąt procent dziewczyn, z którymi się spotykałem. Ale ty – skinął na nią palcem – jesteś wyjątkowa. Zachwycasz mnie, a ten twój opór…
- Och, skończ już z tym – zażądała, krzywiąc się z niesmakiem. – Ciekawa jestem, ile razy powtarzałeś już tę samą bajeczkę. Nie jestem zainteresowana, czy mówię niezrozumiale?
Miała już go wyminąć i zostawić z jakimś zgryźliwym komentarzem z jej strony, ale zatrzymała się wpół kroku, bo wydało jej się, że między głowami uczniów zobaczyła brązową czuprynę i…
Lucas mówił coś do niej, ale nie słuchała, bo okazało się, że miała rację. Dylan szedł prosto na nią, a jej serce zatrzepotało. Spojrzał w jej stronę. Ich spojrzenia skrzyżowały się, ale coś jej nie pasowało. Zerknęła niżej i zobaczyła, że Dylan trzyma czyjąś dłoń. W mgnieniu oka zrobiło jej się niedobrze. Fala goryczy zalała ją całą, a na jej policzki wstąpił gwałtowny rumieniec wstydu i wściekłości. Im odległość między nimi była mniejsza, tym lepszą miała widoczność. Juliette, uczepiona jego ramienia, szeptała mu coś do ucha, chichocząc. Było to takie naturalne, ale przede wszystkim okrutne. Nie była w stanie odwrócić wzroku, coś przyciągało jej spojrzenie, magnetyzowało. Nie mogła się ruszyć. Czuła się tak, jakby była szklaną taflą, która rozbiła się o podłogę na milion maleńkich kawałeczków. Straciła poczucie rzeczywistości. Dylan nie patrzył na nią, patrzył na swoją dziewczynę, która kilka razy pocałowała go w policzek. Tego było dla niej za wiele. Odwróciła wzrok. Lucas ciągle coś do niej mówił, ale nie miała pojęcia co. Po prostu skupiła na nim wzrok i zanim zorientowała się, co zamierza zrobić, wspięła się na palce i na krótką chwilę przycisnęła usta do jego ust.
- Dobrze, pójdę z tobą na bal – powiedziała słabo, po czym odwróciła się i najszybciej jak mogła, powstrzymując się od biegu, zniknęła w tłumie.

* * *

Chciał, żeby stała się częścią jego życia. Wiedział, że akurat ona będzie potrafiła to docenić. Dlatego nie zabierał jej do żadnej eleganckiej restauracji, kawiarni czy klubu. Postawił na prostotę. Postanowił pokazać jej miejsce, w którym żyje. Pokazać jej prawdziwego siebie.
Zapukał do drzwi. Towarzyszył mu dziwny dreszcz zdenerwowania. Przez ostatnie dwie godziny wybierał strój na tę okazję, po czym wykąpał się, ułożył starannie włosy, ogolił się i wypachnił. Zdążył jeszcze zajść do kwiaciarni i wybrać coś, co będzie idealne właśnie dla Anne. Najchętniej obsypałby ją różami, ale róże wydały mu się takie banalne. Ile to już razy kupował różę dziewczynie? Nie, ta konkretna zasługiwała na coś wyjątkowego. Nie mógł jednak przesadzić. To tylko czwarta randka, tłumaczył sobie. Ostatecznie zdecydował się na samotną, bladoróżową margerytkę. Teraz, stojąc pod jej domem, miał wątpliwości, czy to aby nie zbyt zwyczajne, czy nie wyjdzie na to, że się nią nie interesuje? I co jest lepsze, dać biedną margerytkę, czy też nic?
Zanim zdążył podjąć jakąś decyzję, drzwi uchyliły się, a w wąskiej szparze pojawiła się Anne.
- Zaczekaj chwilkę, dobrze? – szepnęła do niego i natychmiast zniknęła. Zaczął zastanawiać się, o co takiego może chodzić, ale wiedział, że i tak nic na to nie poradzi. Postanowił po prostu stać i czekać, bo na to zasługiwała.
W końcu pojawiła się, ciesząc jego oczy. Doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nie widział tak naturalnie pięknej dziewczyny. Brązowe loki, częściowo schowane pod czapką, wyrywały się na wolność. Miała zarumienione policzki i błyszczące oczy. Uwielbiał ich piękny, orzechowy kolor. Zwyczajny płaszcz przylegał do jej ciała, a gdy zawiał wiatr, zadrżała.
- To dla mnie? – spytała, patrząc na kwiat w dłoni Nicolasa, którego nie zdążył schować. Przypatrywał się uważnie jej twarzy, próbując odgadnąć, co o tym sądzi. Anne rozpromieniła się, gdy wyciągnął margerytkę w jej stronę.
- Tak, dla ciebie.
- Jeju… dziękuję, tak bardzo ci dziękuję – powiedziała, biorąc do ręki kwiat. I już wiedział, że trafił. – Uwielbiam margerytki. Skąd wiedziałeś…?
Uśmiechnął się i mrugnął do niej.
- Niech to pozostanie tajemnicą – stwierdził. – Gotowa?
Przypatrywała się kwiatu z nieodgadnionym uśmiechem błąkającym się po jej ustach. W tym czasie podziwiał ich kształt, naturalnie pełny i tak po prostu piękny. Cała była piękna. Tak bardzo chciał wziąć ją w ramiona i… Odchrząknął, żeby przywrócić do rzeczywistości zarówno ją, jak i siebie.
- Tak, tak, jak najbardziej – powiedziała, uśmiechając się do niego. – Tylko muszę wstawić ją do wazonu. Poczekasz chwilę?
Skinął głową i obserwował, jak wchodzi do domu, żeby już po chwili znów stanąć przed nim.
- A dokąd idziemy? – zapytała.
- Zobaczysz – odpowiedział, podając jej ramię, by razem się teleportować. Zrozumiała natychmiast, o co mu chodzi. W mgnieniu oka znaleźli się przed rezydencją. Nicolas starał się patrzeć na wszystko jej oczami. Towarzyszyło mu nieznośne uczucie, że największe wspaniałości świata nie byłyby dla niej wystarczająco dobre.
- Gdzie jesteśmy? – spytała, rozglądając się niespokojnie.
- Pod Londynem – odparł.
- A… to? – zapytała, wskazując na rezydencję. Żelazny płot nie budził zbyt przyjaznych uczuć, teraz to zrozumiał. Znów się zawahał. Ale skoro zabrnął tak daleko, przecież nie stwierdzi, że się pomylił?
Szybkim ruchem różdżki zdjął czary chroniące bramę przed niepowołanymi gośćmi i poprowadził Anne do środka. Po przekroczeniu smutnego ogrodzenia, teren okazał się być dla niej o wiele bardziej odpowiedni. Wszystko pokryte białym puchem, strzeliste, okazałe rośliny, rzeźby, fontanny, a wszystko to oświetlone delikatnym blaskiem latarni…
- Tu jest magicznie – szepnęła, powoli idąc przed siebie kamienną ścieżką. Nicolas podążał za nią, niepewny, czy naprawdę jej się podoba. – Ten śnieg i w ogóle – mówiła. – Co to za zamek?
Odwróciła się do niego z uśmiechem, a on odetchnął z ulgą.
- To, droga Anne – powiedział, zrównując z nią krok i zakreślając ręką obszar dookoła – jest mój dom.
Na początku wyglądała tak, jakby mu nie dowierzała, ale on pozostał poważny, więc w końcu musiała się przekonać. Poprowadził ją do drzwi, które otworzył przed nimi Harvey.
- Dobry wieczór, paniczu Malfoy, a to musi być panienka Campbell?
Lokaj wyglądał, jakby był w siódmym niebie. Nicolas wiedział, że nie przepadał za Nadine, ale nie miał pojęcia, że aż tak bardzo. Widocznie Anne od pierwszego spojrzenia przypadła mu do gustu.
Weszli do środka.
- Panienka pozwoli, że wezmę jej płaszcz?
Anne wyglądała na nieco oszołomioną. Gdy Harvey pomagał jej zdjąć okrycie, bezgłośnie wyartykułowała „panienka”. Nicolas zaśmiał się cicho, z radością zauważając, że ubrała się nie przesadnie, ale po prostu ładnie. Zwyczajne, ciemnogranatowe dżinsy opinały jej smukłe nogi, ale bluzka była bardziej elegancka, czarna z błyszczącymi drobinkami, na szerokich ramiączkach i z dekoltem w serek. Na szyi miała delikatny, złoty łańcuszek z serduszkiem.
- Zapraszam panienkę na kolację – powiedział do niej, uśmiechając się figlarnie, kiedy tylko Harvey oddalił się z ich płaszczami.
Zaprowadził ją do jadalni, gdzie znajdował się duży, suto zastawiony najrozmaitszymi daniami stół. Niepowtarzalnej atmosfery dodawało blade światło świec. Nicolas odsunął krzesło, zapraszając gestem Anne, by na nim usiadła. Dziewczyna była nieco spięta i wciąż rozglądała się, jak gdyby nagle miał wpaść do środka prawdziwy właściciel, nakrzyczeć na nich i wyrzucić na ulicę.
- Spokojnie – powiedział, siadając naprzeciwko niej. – To jest mój dom, możesz uwierzyć.
Popatrzyła na niego i zaśmiała się nieco nerwowo. Nie nałożyła niczego na talerz, dopóki on nie nałożył niczego na swój. Z pierwszym kęsem również czekała na niego. Wyraźnie czuł jej zachwyt i równocześnie zażenowanie. Ciężko było mu nawiązać z nią rozmowę, ale po drugim kieliszku czerwonego wina, dolanym przez Harveya, rozluźniła się.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? – spytała.
- Nie powiedziałem czego?
Ostentacyjnie rozejrzała się dookoła.
- Tego. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że jesteś księciem?
Nicolas zaśmiał się na to stwierdzenie. Skończył właśnie jeść wyśmienitą sałatkę z paluszkami krabowymi, przygotowaną z wielką dbałością o szczegóły przez skrzaty, i raczej nic więcej nie był w stanie w siebie wmusić. Anne nie zjadła zbyt dużo, wybierając głównie po odrobinie dań z makaronami.
- I ta cała uczta? Kto to wszystko zje? – zapytała.
- Anne – powiedział do niej z pokrzepiającym uśmiechem. – O nic się nie martw. Jesteś moim gościem.
Wbrew jego oczekiwaniom, spuściła wzrok na swoje dłonie, mamrocząc coś niewyraźnie. Wstał i obszedł stół.
- Zatańczysz? – spytał, wyciągając dłonie w jej stronę.
- Nie ma muzyki – zauważyła.
Jak na zawołanie do pomieszczenia wszedł trzyosobowy zespół z instrumentami smyczkowymi. Nicolas starannie to zaplanował. Anne uśmiechnęła się do niego, nadal nieco onieśmielona, ale wstała i pozwoliła mu zaprowadzić się na kawałek pustej przestrzeni. Zespół zaczął grać powolny utwór. Nicolas chwycił ją w talii i zaczął kołysać. Wpatrywał się w jej brązowe oczy i zastanawiał się, dlaczego nie spotkał jej wiele lat wcześniej. Jak wtedy wyglądałoby jego życie?
- Opowiedz mi coś – szepnęła Anne do jego ucha.
- Co takiego? – zapytał.
- Cokolwiek.
Uśmiechnął się, opierając głowę na jej ramieniu.
- Dostałem tę rezydencję w spadku – powiedział. – Zapisała mi ją babcia, której nawet nie znałem. Tutaj wychowywał się mój ojciec, który zginął szesnaście lat temu. Nawet nie wiesz, jakie to uczucie przemierzać te same pomieszczenia, które były kiedyś częścią jego życia…
Anne nie odzywała się. Nie widział jej twarzy. Musiał mówić dalej.
- Właściwie nic o nim nie wiem. Moja matka nie chce o nim mówić, nikt nie chce udzielić mi żadnych wskazówek. Szukałem informacji w Ministerstwie, w moim dziale, w innych… i nic. Nie wiem, może naprawdę nie był nikim szczególnym…
- Czy to nie jest zakazane? – spytała cicho. – Mam na myśli przeglądanie akt…
- Czy to ważne? Jak myślisz, czy na moim miejscu byś się tym przejmowała?
Odchylił głowę i spojrzał na nią. W jej oczach widział, że go rozumie. Pokiwała ledwie zauważalnie głową.
- Masz rację – powiedziała. – Rozumiem cię. To przykre, że niczego nie znalazłeś.
- Jest jeszcze jedno miejsce – odpowiedział szybko, zanim zdążył ugryźć się w język. Nie musiał mówić nic więcej. Domyśliła się, o co chodzi.
- Nicolas, ja… ja nie mogę. Chciałabym ci pomóc, ale nie mam dostępu do akt Departamentu Tajemnic, a nawet gdybym miała to… Nicolas, jeśli nas złapią… wiesz, co za to grozi?
Szczerze mówiąc miał nadzieję na odrobinę inną reakcję, ale w głębi duszy wiedział, że właśnie tak to będzie wyglądać. Anne nie była głupia, ale po prostu rozsądna.
- Wiem – uciął szybko. – Tyle że chęć dowiedzenia się czegoś o nim jest silniejsza niż jakiekolwiek kary. Wyobraź to sobie. Pomyśl, że twoim ojcem jest człowiek, którego nie znasz. Że wywodzisz się od kogoś takiego, masz jego cechy, wygląd, a nie wiesz, kim tak naprawdę był. Jesteś w stanie to pojąć?
Patrzyła na niego, nie odzywając się. Po kilku minutach porzucił ten temat, po prostu zatracając się w tańcu z nią. Nie chciał zepsuć tego wieczoru. On musiał być wyjątkowy.
Anne uparła się, żeby o północy być w domu. Odprowadził ją do drzwi i pomógł założyć płaszcz. Uśmiechnęła się do niego, naciągając na uszy czapkę.
- To był bardzo miły wieczór – powiedziała. – Dziękuję.
- Odprowadzę cię za bramę – zaoferował, podając jej ramię, które bez wahania chwyciła. Brnąc w śniegu, który przysypał w ostatnich godzinach ścieżkę, którą tak dokładnie oczyszczał Harvey, czuł, że jest mu bliższa niż ktokolwiek kiedykolwiek. Pragnął, by ten krótki spacer się nie skończył, ale szybko dotarli do bramy.
Anne wyswobodziła się od niego i uśmiechnęła promiennie.
- Jeszcze raz dziękuję – powiedziała. – I, Nicolas… - zawahała się. – Pomogę ci. Zrobię, co będę mogła.
Skinął głową, gdy jego wnętrzności zatańczyły sambę. Podeszła do niego i przytuliła.
- Do zobaczenia w poniedziałek – rzuciła, zanim się deportowała.
- Do zobaczenia – powtórzył za nią w pustą przestrzeń.

1 komentarz:

  1. Super rozdział. Masz fajny styl pisania. No cóż, zaintrygowało mnie to.
    Łowczyni Cieni

    OdpowiedzUsuń

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)