Czuł,
że wszystkie zaklęcia zniknęły i teraz na posadzce w Departamencie Tajemnic
leży Nicolas Malfoy. Próbował sięgnąć różdżkę, która podczas upadku wypadła mu
z ręki, ale gdy z bólem mięśni podniósł się na rękach, został brutalnie
przyciśnięty do podłogi czyimś butem.
-
Co, myślałeś, że się uda? JA zawsze czuwam, zapamiętaj to sobie – po raz
kolejny odezwał się mężczyzna, którego wizerunku nie miał szansy zobaczyć. –
Śledziłem twoje poczyniania od samego początku, i choć kiedyś twoje małe
oszustwa nie przynosiły większej szkody, to tym razem przesadziłeś.
Skąd
on znał ten głos? But wbijający się w jego plecy zdawał się miażdżyć mu żebra i
kręgosłup. Dusił się krwią wypływającą obficie z nosa. Kim był ten człowiek? I
jakim cudem go złapał, skoro chroniło go tyle zaklęć?!
-
Wiem, o czym myślisz – powiedział mężczyzna i zaśmiał się chrapliwie. –
Niełatwo jest oszukać aurora z takim stażem, jak mój, a twój tatusiek podsunął
mi już chyba wszystkie z możliwych zaklęć. Jak na tacy.
-
C-c-co… - próbował wymamrotać Nicolas, bulgocząc krwią, która dostała się do
jego ust. O czym ten człowiek mówił? Jego tata? A co on miał z tym wspólnego?
-
Tak się składa, że z tą sprawą miał wiele wspólnego. Jaki ojciec, taki syn,
wiedziałem, że będą z tobą problemy już od twojego pierwszego dnia w
Ministerstwie, ale nie sądziłem, że będziesz aż tak głupi, żeby włamywać się do
Departamentu Tajemnic!
Coś
zaczynało mu świtać. Przypomniał sobie bar na obrzeżach Londynu, ładną barmankę
i siedzącego obok niego Tye’a, nachylającego się konspiracyjnie. Uważaj na siebie, powiedział przyjaciel, podsłuchałem przypadkiem rozmowę i… Nick,
nie wiem, o co chodzi, ale Hunter uwziął się na ciebie, lepiej bądź ostrożny.
Zalała
go gwałtowna fala gniewu i spróbował się podnieść, szybko jednak dostał
wyćwiczoną pięścią w twarz.
-
Tak jest, Malfoy, bingo.
Oto
złapał go okryty mroczną sławą auror, zajmujący się najtrudniejszymi
przypadkami, wysyłany na najgorsze misje i znany z najmniej humanitarnych
metod. Emory Hunter.
-
Kiedy już zamknę cię w kiciu, więcej nie miaukniesz – zaśmiał się mężczyzna,
kopiąc go w żebra. – Tak cię urządzę, że prędko stamtąd nie wyjdziesz, a może i
w ogóle.
W
uszach dźwięczał mu ten śmiech. Sytuacja była beznadziejna i wiedział już, że
nie da rady się z niej wywinąć. Nawet gdyby nic nie zrobił, Hunter potrafiłby
tak przekłamać rzeczywistość, że wkleiliby mu dożywocie bez zbędnych pytań. Jak
mógł zlekceważyć tak potężnego przeciwnika? Powinien upewnić się, że nie będzie
go w pobliżu w czasie akcji. Zapomniał o tak ważnej informacji, nie przejął się
tym, że Hunter wziął go na celownik. Jak mógł być takim ignorantem?
-
Zniszczę cię, zobaczysz – zapewnił go auror.
-
Niestety nie dzisiaj.
Równocześnie
z głosem nowej osoby dało się słyszeć świst nieprzerywanego strumienia zaklęć.
Nicolas poczuł, jak nacisk na jego plecy znika, a bezwładne ciało opada na
posadzkę tuż obok niego. Zerwał się z podłogi i spojrzał na Anne, wpatrzoną
mściwie w Huntera. Jej twarz wyglądała zupełnie inaczej, zniknęła z niej
wszelka łagodność, a pozostała wściekłość, zniekształcająca jej rysy. Gdyby to
w niego teraz celowała, z pewnością przeszedłby go dreszcz strachu.
-
A… - próbował wybulgotać, ale zakrztusił się i wypluł krew.
Anne
z różdżką w gotowości podeszła do Huntera, upewniła się, że jest nieprzytomny i
dopiero wtedy zwróciła się do Nicolasa.
-
Co ty sobie myślałeś?! – wykrzyknęła, równocześnie naprawiając zaklęciami jego
nos i oczyszczając jego usta z krwi. – Jak mogłeś dać się złapać Hunterowi?! Co
zrobiłeś, że cię śledził?!
-
To trzeba było trzymać buzię na kłódkę, a nie rozpowiadać na prawo i lewo o
szykującym się włamaniu! – odgryzł się Nicolas, gdy tylko odzyskał głos.
-
Mówiłam, żebyś został – warknęła. – Wiedziałam, że coś pójdzie nie tak,
wiedziałam!
Nicolas
odszukał swoją różdżkę i wstał. Czuł się słabo i kręciło mu się w głowie z
nadmiaru przeżyć, a teraz doszła do tego wściekłość na Anne, pomieszana z
wdzięcznością za ratunek.
-
Co cię to w ogóle obchodzi? – spytał. – To ty nie chciałaś iść ze mną, to ty od
początku stwarzałaś problemy i… - coś w nim pękło i zaczął mówić rzeczy, o
których wcześniej nawet nie myślał.
-
Zamknij się, Malfoy – krzyknęła na niego, równocześnie zaklęciem odbierając mu
głos. – Nie ma teraz czasu na bezsensowne kłótnie. Jeśli po powrocie do domu
nabierze cię ochota na wylanie swoich żali, napisz mi list, a teraz siedź
cicho, bo mamy ważniejsze sprawy na głowie.
Poczuł
ogarniający jego ciało gniew, ale musiał utrzymać swoje emocje na wodzy, bo
Anne miała rację – nadal byli na „miejscu zbrodni” i wciąż ktoś mógł ich
przyłapać. Dziewczyna zwinnie usunęła Hunterowi pamięć i upewniła się, że jego
puls i oddech są w porządku, a później chwyciła Nicolasa pod ramię i zaciągnęła
go do windy.
Nie
śmiał próbować się odezwać, choć zdjęła już z niego zaklęcie milczenia. Jej
zaciśnięte usta, oczy ciskające gromy i pobladła twarz z sukcesem odwiodły go
od tego zamiaru.
Winda
ruszyła z ogłuszającym hałasem i zatrzymała się na piętrze Departamentu
Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Anne wypchnęła go na zewnątrz i zaprowadziła
przed jego własny gabinet.
-
Siedź tu – rozkazała mu, gdy już sforsowała zamki i wprowadziła go do
pomieszczenia. – Nie waż się stąd ruszać, a rano powiesz, że przyszedłeś po coś
i zasnąłeś w gabinecie. Ja wychodzę, oficjalnie wróciłam po ważne papiery,
które muszę wypełnić na jutro. Na dzisiaj. I nie odzywaj się do mnie.
Z
furią zatrzasnęła za sobą drzwi, a oszołomiony Nicolas wpatrywał się w
nieruchomą klamkę.
-
Dziękuję – wycedził w przestrzeń. Miał ochotę udusić Anne za jej zachowanie.
Był
wykończony. Usiadł przy biurku i oparł o nie głowę i dopiero wtedy przypomniał
sobie, że musi wyglądać okropnie. Transmutował pióro w lusterko i przejrzał się
w nim. Pod okiem rysował się siniak, a pół twarzy miał zakrwawione, do tego
krew pozlepiała mu włosy z lewej strony. Nadal bolały go plecy w miejscu, w
którym wbijał się but Huntera. Potraktował się kilkoma zaklęciami kosmetycznymi,
jednak na ból nie był w stanie nic poradzić bez żadnego eliksiru. Nadal był w
lekkim szoku, a papiery, które wyjął zza paska, upadły mu na podłogę i
porozsypywały się w różne strony, choć chciał po prostu położyć je na biurku. Pozbierał
wszystko i utworzył zgrabny stosik. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu.
Krzywiąc się z bólu, zabrał się do czytania.
*
* *
Po
korytarzu rozniósł się tłumiony śmiech, gdy Coleen i Rosalie, które szły objęte
za szyje, potknęły się o próg przy wyjściu z pokoju wspólnego. Sunąca za nimi
powoli Amarie wyrzuciła ręce w górę.
-
Merlinie, widzisz i nie grzmisz – wymamrotała, ale jej głos zniknął w chichocie
przyjaciółek.
-
Amarie, chodź! – wykrzyknęła Rosalie, za co Coleen dała jej kuksańca w żebra.
-
Ciii! – zasyczała głośno i dosadnie. – Jest po północy, nie powinno nas tu być.
Na
te słowa zaśmiały się obie, a Amarie wymamrotała coś niezrozumiałego. Rosalie
wypuściła z uścisku Coleen i sięgnęła po Amarie, aby wcisnąć ją między nie
dwie. Idąc w ten sposób chwiały się co chwilę, nie mogąc zsynchronizować
kroków, co sprawiało, że z ich ust wyrywały się śmiechy i okrzyki.
-
Dziewczyny… – błagalnym tonem zaczęła Amarie, ale Rose zatkała jej usta własną
ręką.
-
Ależ nie psuj zabawy! – wykrzyknęła oburzona. – To jest nasza noc!
Coleen
czuła, jak grunt usuwa jej się spod nóg. Była to mieszanka zmęczenia, ciemności
i nieporadności sześcionogiej plątaniny. Czuła się trochę jak na haju, ale nie
przeszkadzało jej to. Uwielbiała tego typu akcje.
Przedzierały
się przez setki korytarzy, pokonały tysiące schodów i w końcu napotkały na
swojej drodze spiralne stopnie prowadzące na jedną z licznych wież Hogwartu.
Zaśmiały się wszystkie trzy, gdy zorientowały się, że jest zbyt wąsko, aby
mogły się razem dostać na górę.
-
No, moje drogie, wycieczka skończona – powiedziała złowróżbnie Rosalie,
napotykając na niezadowolone jęki Amarie i Coleen.
-
Nie psuj zabawy! – zganiła ją ta ostatnia. – Jak się teraz rozdzielimy, to już
nie będzie to samo.
Amarie
popatrywała to na jedną, to na drugą. Jej otoczone ciemną kreską oczy w
ciemności wyglądały niesamowicie, choć nieco przerażająco. Ciemne włosy
okalające twarz wcale nie pomagały. Wyglądała jak prawdziwa wiedźma, co Coleen,
gdy tylko zdała sobie sprawę ze swoich podświadomych rozmyślań, skwitowała wybuchem
śmiechu.
-
Okej, idę przodem! – zarządziła Rosalie, odwracając się bokiem do schodów i
zaczynając piąć się w górę, podczas gdy ogon złożony z Amarie i Coleen wlókł
się powoli za nią.
Co
chwilę potykały się i śmiały na przemian, a w miarę jak wchodziły wyżej,
powietrze stawało się coraz zimniejsze. Delikatne podmuchy wiatru rozwiewały im
włosy. Kiedy stanęły u szczytu schodów, głowa przy głowie, kosmyki posplatały
się ze sobą, tworząc paletę barw. Każda z nich była inna, co tak dobrze
symbolizowały ich włosy. A jednak łączyła je przyjaźń.
-
Nie było mnie tu od wieków – powiedziała Coleen w zamyśleniu, zadzierając głowę
wysoko i wpatrując się w ciemne niebo, usłane punkcikami rozproszonych gwiazd. Czuła
na twarzy chłodne, orzeźwiające powiewy wiatru, a ze swojej lewej strony ciepło
ciała Amarie. Powoli zaczynała żałować, że nie wzięła ze sobą płaszcza, a z min
przyjaciółek wywnioskowała, że obydwie myślą o tym samym, co ona.
Amarie
obejrzała się na schody.
-
Mam nadzieję, że ten szurnięty woźny nie wpadnie na pomysł wejścia tutaj.
-
A nawet jeśli, to co? – odpowiedziała jej buntowniczo Rosalie. – Wszystkie trzy
mamy różdżki, on jest jeden.
Coleen
zaśmiała się w akompaniamencie oburzonego sapnięcia Amarie, jednak w swoim
śmiechu zaczynała dostrzegać fałsz. Były trzy, było fajnie, ale… czegoś jakby
brakowało. Brakowało Lucasa. Brakowało Ivy. Poniosły ciężkie straty w tym roku.
Ivy z pewnością rozglądałaby się w popłochu, panikując w związku z łamaniem
szkolnego regulaminu, a Lucas prawdopodobnie stałby przy otaczającym je murku,
a może i wspiąłby się na niego. Uwielbiał ryzyko. Przecież znała go niemal całe
życie! Merlinie, jak do tego wszystkiego doszło…
Nieobecność
tych dwojga kłuła w oczy, była niemal namacalna. Coleen miała wrażenie, jak
gdyby duchy minionych lat miały powrócić, jakby Ivy i Lucas po prostu zostali w
tyle, a zaraz wejdą na wieżę i dołączą do ich trójki. Przy tych myślach zerkała
ostrożnie na Rosalie, która przygryzała delikatnie wargę, jakby zdawała się
myśleć o tym samym.
- Na gacie Merlina, co ja tu z wami,
baby, robię?! – protestował głośno Lucas, gdy niemal siłą wciągnęły go na
wieżę, zaśmiewając się głośno.
- Posłużysz nam jako ofiara dla
bogów, chcemy, żeby w końcu było ciepło – wyjaśniła mu śmiertelnie poważnie
Rosalie, nawiązując z nim kontakt wzrokowy.
Lucas zaczął się wyrywać i szarpać,
a wszyscy wiedzieli, że to po prostu jeden z jego występów.
- Na pomoc! – zaczął krzyczeć. –
Chcą mnie zabić! Ratunku! Wiedźmy!
Rosalie wyglądała na niezwykle
szczęśliwą i usatysfakcjonowaną, kiedy przytknęła koniuszek różdżki do jego
piersi. Coleen i Amarie przytrzymywały chłopaka za ręce, a Ivy stała z boku i
chichotała cichutko, zasłaniając usta dłonią.
- Pożałujesz tego, jak traktowałeś
dziewczyny – ciągnęła Rosalie. – Zemścimy się na tobie za te setki zranionych
dusz, wymierzymy sprawiedliwość, panie Norwood, zero litości.
- Niee! Nieeee! – pokrzykiwał Lucas,
miotając się we wszystkie strony. Coleen, podobnie jak Ivy, nie mogła już
powstrzymać śmiechu. Wymieniła spojrzenia z Amarie, w której ciemnych oczach
dostrzegła radosne iskierki. Rosalie dalej prowadziła swoje przedstawienie.
- Nie złamiesz już więcej serc, bo
ja dzisiaj złamię twoje własne – rozkręcała się.
- Śliczna panienko, a kto będzie
gwiazdą drużyny quidditcha? Kto poprowadzi Slytherin do zwycięstwa? – próbował
negocjować Lucas, jednak Rosalie była nieugięta. – Och zlituj się, zlituj! –
błagał.
Rosalie zadrżały usta, a już po
chwili opuściła różdżkę i wybuchnęła głośnym śmiechem, a za jej przykładem
poszli pozostali.
Coleen
tak bardzo żałowała, że tamte czasy przeminęły i już nigdy nie powrócą. Gdzie
popełnili błąd? Kiedy wszystko zaczęło się rozpadać? Nie mogła uwierzyć, że w
tym roku spotkało ją tyle zmian. Rosalie zawsze mówiła, że zmiany to coś
dobrego, to znak postępu, działania. Ciekawe tylko, czy nadal tak uważała.
-
Ziemia do Coleen – usłyszała głos Amarie, a chwilę później zobaczyła dłoń
wymachującą przed jej oczami. Przybrała na twarz uśmiech i spojrzała na Latynoskę.
-
No jestem, jestem! To co, działamy?
-
O czym myślałaś? – spytała cicho Rosalie, która nagle straciła entuzjazm i
jakby pobladła.
-
O Ivy – odparła szybko Coleen, postanawiając nie wspominać imienia Lucasa, a
już zwłaszcza nie przy Rosalie. Dzisiaj miały się bawić, a nie rozpamiętywać
złe rzeczy.
Amarie
pokiwała energicznie głową.
-
Mówiłam wam, że coś się dzieje, że ta dziewczyna… ech… - zamilkła, jakby nie
potrafiła znaleźć słów mogących opisać to, co się stało.
To
było proste. Osaczyły ją po lekcji i dały jej ultimatum: albo one, albo
Malfoyówna. Zdecydowała. Więcej się do nich nie odezwała. I vice versa. To
tylko pogłębiło nienawiść całej trójki do wygranej Ślizgonki, a już w
szczególności ze strony Rosalie.
-
Musimy coś zrobić z tym wszystkim – oświadczyła blondynka pół godziny
wcześniej, rozkładając na łóżku Coleen różnego rodzaju zioła. Amarie, która
przyjrzała się im dokładnie, wzięła ze sobą na wieżę te najpotrzebniejsze.
Teraz rozkładała je na kamiennym podłożu, tuż pod ich nogami.
-
Ciarki przechodzą – skwitowała Coleen. – Jak tak pomyśleć, co potrafi magia.
Rosalie
zaśmiała się sztucznie, pochylając nad roślinami. Jej jasne włosy wyglądały
nieziemsko w blasku księżyca. Zarówno ona, jak i Coleen miały gęsią skórkę, ale
Amarie, zawinięta w szale i z większą pupą, nie wyglądała na zmarzniętą. Jej
ciemne oczy błyszczały w podekscytowaniu, gdy układała zioła w jakimś porządku,
którego żadna z pozostałych nie znała.
-
Trzeba się rozprawić z suką – zawyrokowała Rosalie, odrzucając długie włosy na
plecy. Zdradzała oznaki niecierpliwego oczekiwania, podczas gdy Amarie powoli
przyglądała się każdej z roślin. Coleen, choć zafascynowana, czuła przechodzące
po jej plecach ciarki. A gdyby tak ktoś je tutaj złapał? Jakim cudem
wytłumaczyłyby się z tego rodzaju magii? Kłopoty murowane!
Amarie
wyciągnęła z kieszeni pomięty pergamin, na którym zapisała kilka inkantacji.
Odchrząknęła i wyciągnęła przed siebie różdżkę, wpatrując się w zapisane po
łacinie słowa.
-
Miscere duo ingredientia, addere ad
potestatem – zaintonowała śpiewnym głosem, powtarzając kilkakrotnie, aż
dwie sąsiednie rośliny połączyły się ze sobą nierozerwalnie.
Rosalie
pochylała się nisko nad eksperymentem. Rysy jej twarzy wygładziły się, gdy
myślała o zemście. Coleen rzucała zaniepokojone spojrzenia to na nie dwie, to
na schody, ale gdy nie wyglądało na to, żeby ktoś miał zamiar do nich dołączyć,
podeszła bliżej, niemal stykając się łokciami z Rosalie.
Amarie
miała zamknięte oczy. Wymacała jakiś korzeń i położyła go na plątaninie
połączonych ze sobą roślin.
-
Imple nos cum vires – mruczała.
Rosalie
chichotała nerwowo. Z różdżki Amarie się dymiło.
-
Może pomóc? – zaoferowała Coleen, podtykając swoją pod czubek tej należącej do
Amarie. Rosalie bez zastanowienia zrobiła to samo. Amarie przekręciła w ich
stronę pergamin, żeby mogły odczytać zaklęcia.
-
Tak naprawdę nie sądzę, żeby to coś dało – wymruczała – ale to niezła zabawa.
Nuciły
inkantacje razem, patrząc, jak wszystkie rośliny łączą się ze sobą, tworząc
pomniejszony zlepek, pachnący dość specyficznie. Dym unosił się, zasłaniając
gwiazdy. Wszystkie trzy zamknęły oczy, skupiając się na słowach, choć nie obyło
się bez chichotów. Coleen właściwie nie wiedziała, co ma im dać to zaklęcie.
Ani Rosalie, ani Amarie nie wytłumaczyły jej tego, ale domyślała się, że
Malfoyówna mogła się nieźle pochorować. Zasłużyła na to. Jej brat zasłużył na
to, żeby cierpiała, a ona - żeby cierpieć za niego. Za Ivy. Za Lucasa. Za
wszystko.
Coś
poszło nie tak pod sam koniec. Amarie krzyknęła i odskoczyła jak oparzona do
tyłu. Kiedy podniosła głowę, żeby na nie spojrzeć, jej oczy wyglądały inaczej.
Jakby spała… a może jednak nie. Coleen dostrzegła w nich pustkę.
-
Amma! – krzyknęła Rosalie. – Wszystko w porządku?
Podbiegła
do Amarie, chwyciła ją za rękę, zajrzała w oczy, pogłaskała po głowie… Ale
Coleen już widziała ją w takim stanie. Czy to możliwe…? Nie, dlaczego teraz?
Przecież powiedziała sobie stanowczo, że nic takiego nie miało miejsca,
dlaczego więc wspomnienie do niej wracało, dlaczego…?
-
Dzisiaj rodzi się legenda – powiedziała Amarie nieswoim głosem, a Coleen
zrobiło się niedobrze. Rosalie wpadła w panikę. Amarie zamrugała kilkakrotnie i
osunęła się na podłogę. Coleen podbiegła do niej i wspólnymi siłami z Rosalie
udało im się uratować głowę przyjaciółki od zderzenia z posadzką.
-
Amarie, Amarie, Amarie! – powtarzała jak zahipnotyzowana Rosalie, wpatrując się
w jej twarz. Coleen pozostawała spokojna, choć czuła kiełkującą w niej panikę. To nic takiego, powtarzała sobie. Nie
rozumiała nic a nic z tego, co mówiła Amarie, ale sam fakt, że… To nie było
normalne.
Amarie
otworzyła oczy i podniosła się na łokciach.
-
Czemu leżę na ziemi? – spytała niepewnie. Coleen nie wymieniła spojrzeń z
Rosalie tylko dlatego, że bała się zobaczyć w jej oczach to, o czym sama
myślała. Że Amarie ma ze sobą problem. Że to nie jest normalne. Że boi się
tego, co się z nią dzieje.
-
Zemdlałaś – powiedziała Rosalie, razem z Coleen pomagając jej stanąć o własnych
nogach. – Źle się czujesz? Wracajmy do pokoju wspólnego.
Ale
Coleen nie mogła wyrzucić z głowy słów Amarie. To były tylko słowa, puste
słowa… Nic nie znaczyły, a nawet jeśli, to nie wiedziała co. Bała się jednak,
że Amarie ma problemy ze sobą, ze swoją psychiką. Może powinna pójść na jakieś
badania? Może była na coś chora?
-
Col, pozbieraj to wszystko, okej? – poprosiła Rosalie, podtrzymując Amarie i
kierując się na schody. Coleen w milczeniu wykonała polecenie i ruszyła za
nimi. Nie wiedziała, co oznacza to dziwne uczucie strachu w jej żołądku.
*
* *
Czarny
ptak poderwał się z gałęzi bezlistnego drzewa, na którym siedział. Jego
majestetycznie rozłożone, czarne jak noc skrzydła atakowały wściekle powietrze.
Wzbijał się coraz wyżej i wyżej, lot kierując ku niebu. Z jego gardła wydarło
się niskie, głośne krakanie. Wyrównał lot, zatoczył koło i poszybował w dół,
jak gdyby dostrzegł swoją ofiarę. Kilka centymetrów nad ziemią znów poderwał
się w górę, tym razem nie tak pionowo, lecz łagodnie. Jego duże, czarne
skrzydła przecinały powietrze, jak gdyby nie stawiało ono najmniejszego oporu.
Jego czarne oczy, osadzone w pochylonej mocno do przodu głowie, zdawały się przeszukiwać
teren w poszukiwaniu czegoś lub kogoś do zaatakowania. Rozczapierzył pazury i
nastroszył pióra. Był szybki, zwinny, niewidoczny w ciemności. Nie wydawał
prawie żadnych dźwięków. Doskonały drapieżca.
Z
innego drzewa poderwał się kolejny ptak. Z donośnym krakaniem poszybował w
górę, aby połączyć się z poprzednim. Z gracją zatańczyły w koło, młócąc
czarnymi skrzydłami powietrze.
Gdzie
indziej kolejny ptak rozłożył ogromne skrzydła…
Noc
powoli ustępowała miejsca dniu. Niebo szarzało, będąc już nieprzychylne czarnym
łowcom. Wkrótce pierwszy promień słońca przebił się na powierzchnię ziemi,
zabarwiając horyzont na pastelowe kolory wschodu. Odchodziły nocne cienie,
dźwięki, zapachy. Świat się zmieniał.
Ale
w sercu tej jednej, konkretnej osoby rozprzestrzeniał się mrok.
*
* *
To
nie była zwykła dokumentacja. Nicolas był już tak zmęczony, że najchętniej
zasnąłby na siedząco, ale adrenalina wciąż buzująca w jego żyłach nakazywała mu
czytać, myśleć, czytać, kojarzyć fakty, pozostać przytomnym.
To
był raport aurora na temat jego ojca. Gorzej – dokumentacja prowadzona przez
Emory’ego Huntera. Robiło mu się słabo na samą myśl, że ten człowiek wiedział o
jego ojcu wszystko… Nic dziwnego, że śledził również syna. Brakowało mu śliny,
którą mógłby przełykać. Zachnięte gardło domagało się wody, ale przecież nie
mógł wstać, nie mógł oderwać się od zapisanych starannym pismem stron.
Na
samym początku zgromadzone zostały dane osobowe – prześledzona linia rodowa
Malfoyów, Blacków i innych spokrewnionych z nimi rodzin. Długość drzewa
genealogicznego była imponująca. Została podana dokładna data urodzenia Dracona
Lucjusza Malfoya, wraz z godziną i miejscem. Dowiedział się, że ojciec całe
dzieciństwo mieszkał w posiadłości, którą sam obecnie zajmował. Nie miał
rodzeństwa. Wymienieni zostali z imienia i nazwiska ludzie, z którymi
utrzymywał kontakty. Wyszczególnione zostały lata nauki w Hogwarcie, a także…
przystąpienie do grona śmierciożerców.
Hunter
opisywał wyniki swoich obserwacji. Opisywał miejsca, w których Malfoy bywał,
ludzi, których spotykał, ofiary, które skrzywdził. Wyglądało na to, że Hunter
ma na jego punkcie porządną obsesję. Uprowadzenie Ginevry Weasley. Później jej
zaginięcie na kilka miesięcy razem z dzieckiem. Ponowne uprowadzenie. Czy
naprawdę miał w to wierzyć? Ona nic mu nie mówiła. Wiedział, że nic nie powie.
Czy to prawda? Śmierć w nieznanych okolicznościach Dracona Malfoya – jego ciało
nie zostało odnalezione. Z dokumentów wynikało, że Hunter szukał go jeszcze
przez wiele lat, ale wszelki ślad po nim zaginął. Dokumentacja trafiła do
archiwum.
Przejechał
dłonią po zmęczonej twarzy, starając się nie opaść na biurko i nie zasnąć.
Śmierciożerca…
Jak,
jakim cudem? Dlaczego nikt mu nie powiedział? Czy Convalie wiedziała? Nie mogła
wiedzieć. Czy Ginny wiedziała? Ona musiała… a może jednak nie?
Śmierciożerca
jak
to
możliwe
dlaczego?
Dlaczego
nikt mu nie powiedział? Chyba powinien wiedzieć o takich rzeczach. Ktoś mógł go
uświadomić, że…
Czy
to coś zmieniało? Co? Czy automatycznie stawał się innym człowiekiem?
Jak?
Dlaczego?
… i w plątaninie wspomnień brak
śladu, brak śladu, nie ma nic…
Czuł
się tak, jakby ktoś go oszukał. Albo jakby o pewnych rzeczach po prostu
zapomniał. Przecież nie mógł tak po prostu… tak po prostu… oczy mu opadały…
głowa mu opadała…
Nie!
Nie! Nie!
Przecież
był w Slytherinie. Przecież tyle osób mówiło mu, że jest podobny do ojca. Był z
tego dumny. DUMNY! Zaśmiał się gorzko na samo wspomnienie czasów, w których
CHCIAŁ być taki jak on, czując, jak z każdym osiągnięciem jest mu bliższy, a
teraz…
Sam chciałeś to wiedzieć, sam
szukałeś, powtarzał sobie ciągle, żeby nie utracić
zmysłów, ale… Ten drugi głos odpowiadał, był zraniony, czuł się oszukany. Skąd mogłem wiedzieć, że był Śmierciożercą?
Przecież nikt mi nie powiedział!
Niemy
krzyk wiązał mu struny głosowe, towarzyszyło mu wrażenie, jakby zaraz miał
eksplodować, albo może raczej jego głowa, albo serce… Dlaczego nie wiedział?
Dlaczego nikt mu nie powiedział? Dlaczego pozwalali mu wierzyć, że był tak
wspaniałym człowiekiem, podczas gdy wszystko to kłamstwo
kłamstwo
kłamstwo
KŁAMSTWO!!!
Nie
był zdolny jasno myśleć, nie umiał spojrzeć na tę sytuację z dystansu, pogodzić
się, wciąż zadawał pytania: jak, czemu, kiedy, dlaczego?!
Skoro
był taki jak on, to czy to oznaczało, że czeka go równie mroczna przyszłość?
Czy stanie się marnym sługusem, będącym na każde rozkazy, bez poczucia własnej
wartości, czerpiącego satysfakcję z mordu, ze zbrodni?
Nie
rozumiał, dlaczego.
Dlaczego
Draco był takim człowiekiem? Tak bardzo chciał się tego dowiedzieć, tak bardzo
nie rozumiał, tak bardzo chciał z nim porozmawiać, jak jeszcze nigdy przedtem…
Wszystko
bolało go, paliło, zdrada przesiąkała przez jego skórę, płonął żywcem.
To
nie tak miało wyglądać. Nie takich rzeczy miał się dowiedzieć. Dlaczego Ginny
nie mogła go ostrzec, dlaczego nic nie zrobiła, dlaczego pozwoliła mu wierzyć w
jego wspaniałość, autorytet, podobieństwo, podczas gdy tak naprawdę…
Gardził
nim.
Gardził
nią.
Gardził
sobą samym.
Nie
wiedział, co jeszcze może zrobić. Nie wiedział już, jak ma być sobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)