sobota, 12 stycznia 2013

Ślad: rozdział dwudziesty szósty



Czuł, że wszystkie zaklęcia zniknęły i teraz na posadzce w Departamencie Tajemnic leży Nicolas Malfoy. Próbował sięgnąć różdżkę, która podczas upadku wypadła mu z ręki, ale gdy z bólem mięśni podniósł się na rękach, został brutalnie przyciśnięty do podłogi czyimś butem.
- Co, myślałeś, że się uda? JA zawsze czuwam, zapamiętaj to sobie – po raz kolejny odezwał się mężczyzna, którego wizerunku nie miał szansy zobaczyć. – Śledziłem twoje poczyniania od samego początku, i choć kiedyś twoje małe oszustwa nie przynosiły większej szkody, to tym razem przesadziłeś.
Skąd on znał ten głos? But wbijający się w jego plecy zdawał się miażdżyć mu żebra i kręgosłup. Dusił się krwią wypływającą obficie z nosa. Kim był ten człowiek? I jakim cudem go złapał, skoro chroniło go tyle zaklęć?!
- Wiem, o czym myślisz – powiedział mężczyzna i zaśmiał się chrapliwie. – Niełatwo jest oszukać aurora z takim stażem, jak mój, a twój tatusiek podsunął mi już chyba wszystkie z możliwych zaklęć. Jak na tacy.
- C-c-co… - próbował wymamrotać Nicolas, bulgocząc krwią, która dostała się do jego ust. O czym ten człowiek mówił? Jego tata? A co on miał z tym wspólnego?
- Tak się składa, że z tą sprawą miał wiele wspólnego. Jaki ojciec, taki syn, wiedziałem, że będą z tobą problemy już od twojego pierwszego dnia w Ministerstwie, ale nie sądziłem, że będziesz aż tak głupi, żeby włamywać się do Departamentu Tajemnic!
Coś zaczynało mu świtać. Przypomniał sobie bar na obrzeżach Londynu, ładną barmankę i siedzącego obok niego Tye’a, nachylającego się konspiracyjnie. Uważaj na siebie, powiedział przyjaciel, podsłuchałem przypadkiem rozmowę i… Nick, nie wiem, o co chodzi, ale Hunter uwziął się na ciebie, lepiej bądź ostrożny.
Zalała go gwałtowna fala gniewu i spróbował się podnieść, szybko jednak dostał wyćwiczoną pięścią w twarz.
- Tak jest, Malfoy, bingo.
Oto złapał go okryty mroczną sławą auror, zajmujący się najtrudniejszymi przypadkami, wysyłany na najgorsze misje i znany z najmniej humanitarnych metod. Emory Hunter.
- Kiedy już zamknę cię w kiciu, więcej nie miaukniesz – zaśmiał się mężczyzna, kopiąc go w żebra. – Tak cię urządzę, że prędko stamtąd nie wyjdziesz, a może i w ogóle.
W uszach dźwięczał mu ten śmiech. Sytuacja była beznadziejna i wiedział już, że nie da rady się z niej wywinąć. Nawet gdyby nic nie zrobił, Hunter potrafiłby tak przekłamać rzeczywistość, że wkleiliby mu dożywocie bez zbędnych pytań. Jak mógł zlekceważyć tak potężnego przeciwnika? Powinien upewnić się, że nie będzie go w pobliżu w czasie akcji. Zapomniał o tak ważnej informacji, nie przejął się tym, że Hunter wziął go na celownik. Jak mógł być takim ignorantem?
- Zniszczę cię, zobaczysz – zapewnił go auror.
- Niestety nie dzisiaj.
Równocześnie z głosem nowej osoby dało się słyszeć świst nieprzerywanego strumienia zaklęć. Nicolas poczuł, jak nacisk na jego plecy znika, a bezwładne ciało opada na posadzkę tuż obok niego. Zerwał się z podłogi i spojrzał na Anne, wpatrzoną mściwie w Huntera. Jej twarz wyglądała zupełnie inaczej, zniknęła z niej wszelka łagodność, a pozostała wściekłość, zniekształcająca jej rysy. Gdyby to w niego teraz celowała, z pewnością przeszedłby go dreszcz strachu.
- A… - próbował wybulgotać, ale zakrztusił się i wypluł krew.
Anne z różdżką w gotowości podeszła do Huntera, upewniła się, że jest nieprzytomny i dopiero wtedy zwróciła się do Nicolasa.
- Co ty sobie myślałeś?! – wykrzyknęła, równocześnie naprawiając zaklęciami jego nos i oczyszczając jego usta z krwi. – Jak mogłeś dać się złapać Hunterowi?! Co zrobiłeś, że cię śledził?!
- To trzeba było trzymać buzię na kłódkę, a nie rozpowiadać na prawo i lewo o szykującym się włamaniu! – odgryzł się Nicolas, gdy tylko odzyskał głos.
- Mówiłam, żebyś został – warknęła. – Wiedziałam, że coś pójdzie nie tak, wiedziałam!
Nicolas odszukał swoją różdżkę i wstał. Czuł się słabo i kręciło mu się w głowie z nadmiaru przeżyć, a teraz doszła do tego wściekłość na Anne, pomieszana z wdzięcznością za ratunek.
- Co cię to w ogóle obchodzi? – spytał. – To ty nie chciałaś iść ze mną, to ty od początku stwarzałaś problemy i… - coś w nim pękło i zaczął mówić rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślał.
- Zamknij się, Malfoy – krzyknęła na niego, równocześnie zaklęciem odbierając mu głos. – Nie ma teraz czasu na bezsensowne kłótnie. Jeśli po powrocie do domu nabierze cię ochota na wylanie swoich żali, napisz mi list, a teraz siedź cicho, bo mamy ważniejsze sprawy na głowie.
Poczuł ogarniający jego ciało gniew, ale musiał utrzymać swoje emocje na wodzy, bo Anne miała rację – nadal byli na „miejscu zbrodni” i wciąż ktoś mógł ich przyłapać. Dziewczyna zwinnie usunęła Hunterowi pamięć i upewniła się, że jego puls i oddech są w porządku, a później chwyciła Nicolasa pod ramię i zaciągnęła go do windy.
Nie śmiał próbować się odezwać, choć zdjęła już z niego zaklęcie milczenia. Jej zaciśnięte usta, oczy ciskające gromy i pobladła twarz z sukcesem odwiodły go od tego zamiaru.
Winda ruszyła z ogłuszającym hałasem i zatrzymała się na piętrze Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Anne wypchnęła go na zewnątrz i zaprowadziła przed jego własny gabinet.
- Siedź tu – rozkazała mu, gdy już sforsowała zamki i wprowadziła go do pomieszczenia. – Nie waż się stąd ruszać, a rano powiesz, że przyszedłeś po coś i zasnąłeś w gabinecie. Ja wychodzę, oficjalnie wróciłam po ważne papiery, które muszę wypełnić na jutro. Na dzisiaj. I nie odzywaj się do mnie.
Z furią zatrzasnęła za sobą drzwi, a oszołomiony Nicolas wpatrywał się w nieruchomą klamkę.
- Dziękuję – wycedził w przestrzeń. Miał ochotę udusić Anne za jej zachowanie.
Był wykończony. Usiadł przy biurku i oparł o nie głowę i dopiero wtedy przypomniał sobie, że musi wyglądać okropnie. Transmutował pióro w lusterko i przejrzał się w nim. Pod okiem rysował się siniak, a pół twarzy miał zakrwawione, do tego krew pozlepiała mu włosy z lewej strony. Nadal bolały go plecy w miejscu, w którym wbijał się but Huntera. Potraktował się kilkoma zaklęciami kosmetycznymi, jednak na ból nie był w stanie nic poradzić bez żadnego eliksiru. Nadal był w lekkim szoku, a papiery, które wyjął zza paska, upadły mu na podłogę i porozsypywały się w różne strony, choć chciał po prostu położyć je na biurku. Pozbierał wszystko i utworzył zgrabny stosik. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu. Krzywiąc się z bólu, zabrał się do czytania.

* * *

Po korytarzu rozniósł się tłumiony śmiech, gdy Coleen i Rosalie, które szły objęte za szyje, potknęły się o próg przy wyjściu z pokoju wspólnego. Sunąca za nimi powoli Amarie wyrzuciła ręce w górę.
- Merlinie, widzisz i nie grzmisz – wymamrotała, ale jej głos zniknął w chichocie przyjaciółek.
- Amarie, chodź! – wykrzyknęła Rosalie, za co Coleen dała jej kuksańca w żebra.
- Ciii! – zasyczała głośno i dosadnie. – Jest po północy, nie powinno nas tu być.
Na te słowa zaśmiały się obie, a Amarie wymamrotała coś niezrozumiałego. Rosalie wypuściła z uścisku Coleen i sięgnęła po Amarie, aby wcisnąć ją między nie dwie. Idąc w ten sposób chwiały się co chwilę, nie mogąc zsynchronizować kroków, co sprawiało, że z ich ust wyrywały się śmiechy i okrzyki.
- Dziewczyny… – błagalnym tonem zaczęła Amarie, ale Rose zatkała jej usta własną ręką.
- Ależ nie psuj zabawy! – wykrzyknęła oburzona. – To jest nasza noc!
Coleen czuła, jak grunt usuwa jej się spod nóg. Była to mieszanka zmęczenia, ciemności i nieporadności sześcionogiej plątaniny. Czuła się trochę jak na haju, ale nie przeszkadzało jej to. Uwielbiała tego typu akcje.
Przedzierały się przez setki korytarzy, pokonały tysiące schodów i w końcu napotkały na swojej drodze spiralne stopnie prowadzące na jedną z licznych wież Hogwartu. Zaśmiały się wszystkie trzy, gdy zorientowały się, że jest zbyt wąsko, aby mogły się razem dostać na górę.
- No, moje drogie, wycieczka skończona – powiedziała złowróżbnie Rosalie, napotykając na niezadowolone jęki Amarie i Coleen.
- Nie psuj zabawy! – zganiła ją ta ostatnia. – Jak się teraz rozdzielimy, to już nie będzie to samo.
Amarie popatrywała to na jedną, to na drugą. Jej otoczone ciemną kreską oczy w ciemności wyglądały niesamowicie, choć nieco przerażająco. Ciemne włosy okalające twarz wcale nie pomagały. Wyglądała jak prawdziwa wiedźma, co Coleen, gdy tylko zdała sobie sprawę ze swoich podświadomych rozmyślań, skwitowała wybuchem śmiechu.
- Okej, idę przodem! – zarządziła Rosalie, odwracając się bokiem do schodów i zaczynając piąć się w górę, podczas gdy ogon złożony z Amarie i Coleen wlókł się powoli za nią.
Co chwilę potykały się i śmiały na przemian, a w miarę jak wchodziły wyżej, powietrze stawało się coraz zimniejsze. Delikatne podmuchy wiatru rozwiewały im włosy. Kiedy stanęły u szczytu schodów, głowa przy głowie, kosmyki posplatały się ze sobą, tworząc paletę barw. Każda z nich była inna, co tak dobrze symbolizowały ich włosy. A jednak łączyła je przyjaźń.
- Nie było mnie tu od wieków – powiedziała Coleen w zamyśleniu, zadzierając głowę wysoko i wpatrując się w ciemne niebo, usłane punkcikami rozproszonych gwiazd. Czuła na twarzy chłodne, orzeźwiające powiewy wiatru, a ze swojej lewej strony ciepło ciała Amarie. Powoli zaczynała żałować, że nie wzięła ze sobą płaszcza, a z min przyjaciółek wywnioskowała, że obydwie myślą o tym samym, co ona.
Amarie obejrzała się na schody.
- Mam nadzieję, że ten szurnięty woźny nie wpadnie na pomysł wejścia tutaj.
- A nawet jeśli, to co? – odpowiedziała jej buntowniczo Rosalie. – Wszystkie trzy mamy różdżki, on jest jeden.
Coleen zaśmiała się w akompaniamencie oburzonego sapnięcia Amarie, jednak w swoim śmiechu zaczynała dostrzegać fałsz. Były trzy, było fajnie, ale… czegoś jakby brakowało. Brakowało Lucasa. Brakowało Ivy. Poniosły ciężkie straty w tym roku. Ivy z pewnością rozglądałaby się w popłochu, panikując w związku z łamaniem szkolnego regulaminu, a Lucas prawdopodobnie stałby przy otaczającym je murku, a może i wspiąłby się na niego. Uwielbiał ryzyko. Przecież znała go niemal całe życie! Merlinie, jak do tego wszystkiego doszło…
Nieobecność tych dwojga kłuła w oczy, była niemal namacalna. Coleen miała wrażenie, jak gdyby duchy minionych lat miały powrócić, jakby Ivy i Lucas po prostu zostali w tyle, a zaraz wejdą na wieżę i dołączą do ich trójki. Przy tych myślach zerkała ostrożnie na Rosalie, która przygryzała delikatnie wargę, jakby zdawała się myśleć o tym samym.
- Na gacie Merlina, co ja tu z wami, baby, robię?! – protestował głośno Lucas, gdy niemal siłą wciągnęły go na wieżę, zaśmiewając się głośno.
- Posłużysz nam jako ofiara dla bogów, chcemy, żeby w końcu było ciepło – wyjaśniła mu śmiertelnie poważnie Rosalie, nawiązując z nim kontakt wzrokowy.
Lucas zaczął się wyrywać i szarpać, a wszyscy wiedzieli, że to po prostu jeden z jego występów.
- Na pomoc! – zaczął krzyczeć. – Chcą mnie zabić! Ratunku! Wiedźmy!
Rosalie wyglądała na niezwykle szczęśliwą i usatysfakcjonowaną, kiedy przytknęła koniuszek różdżki do jego piersi. Coleen i Amarie przytrzymywały chłopaka za ręce, a Ivy stała z boku i chichotała cichutko, zasłaniając usta dłonią.
- Pożałujesz tego, jak traktowałeś dziewczyny – ciągnęła Rosalie. – Zemścimy się na tobie za te setki zranionych dusz, wymierzymy sprawiedliwość, panie Norwood, zero litości.
- Niee! Nieeee! – pokrzykiwał Lucas, miotając się we wszystkie strony. Coleen, podobnie jak Ivy, nie mogła już powstrzymać śmiechu. Wymieniła spojrzenia z Amarie, w której ciemnych oczach dostrzegła radosne iskierki. Rosalie dalej prowadziła swoje przedstawienie.
- Nie złamiesz już więcej serc, bo ja dzisiaj złamię twoje własne – rozkręcała się.
- Śliczna panienko, a kto będzie gwiazdą drużyny quidditcha? Kto poprowadzi Slytherin do zwycięstwa? – próbował negocjować Lucas, jednak Rosalie była nieugięta. – Och zlituj się, zlituj! – błagał.
Rosalie zadrżały usta, a już po chwili opuściła różdżkę i wybuchnęła głośnym śmiechem, a za jej przykładem poszli pozostali.
Coleen tak bardzo żałowała, że tamte czasy przeminęły i już nigdy nie powrócą. Gdzie popełnili błąd? Kiedy wszystko zaczęło się rozpadać? Nie mogła uwierzyć, że w tym roku spotkało ją tyle zmian. Rosalie zawsze mówiła, że zmiany to coś dobrego, to znak postępu, działania. Ciekawe tylko, czy nadal tak uważała.
- Ziemia do Coleen – usłyszała głos Amarie, a chwilę później zobaczyła dłoń wymachującą przed jej oczami. Przybrała na twarz uśmiech i spojrzała na Latynoskę.
- No jestem, jestem! To co, działamy?
- O czym myślałaś? – spytała cicho Rosalie, która nagle straciła entuzjazm i jakby pobladła.
- O Ivy – odparła szybko Coleen, postanawiając nie wspominać imienia Lucasa, a już zwłaszcza nie przy Rosalie. Dzisiaj miały się bawić, a nie rozpamiętywać złe rzeczy.
Amarie pokiwała energicznie głową.
- Mówiłam wam, że coś się dzieje, że ta dziewczyna… ech… - zamilkła, jakby nie potrafiła znaleźć słów mogących opisać to, co się stało.
To było proste. Osaczyły ją po lekcji i dały jej ultimatum: albo one, albo Malfoyówna. Zdecydowała. Więcej się do nich nie odezwała. I vice versa. To tylko pogłębiło nienawiść całej trójki do wygranej Ślizgonki, a już w szczególności ze strony Rosalie.
- Musimy coś zrobić z tym wszystkim – oświadczyła blondynka pół godziny wcześniej, rozkładając na łóżku Coleen różnego rodzaju zioła. Amarie, która przyjrzała się im dokładnie, wzięła ze sobą na wieżę te najpotrzebniejsze. Teraz rozkładała je na kamiennym podłożu, tuż pod ich nogami.
- Ciarki przechodzą – skwitowała Coleen. – Jak tak pomyśleć, co potrafi magia.
Rosalie zaśmiała się sztucznie, pochylając nad roślinami. Jej jasne włosy wyglądały nieziemsko w blasku księżyca. Zarówno ona, jak i Coleen miały gęsią skórkę, ale Amarie, zawinięta w szale i z większą pupą, nie wyglądała na zmarzniętą. Jej ciemne oczy błyszczały w podekscytowaniu, gdy układała zioła w jakimś porządku, którego żadna z pozostałych nie znała.
- Trzeba się rozprawić z suką – zawyrokowała Rosalie, odrzucając długie włosy na plecy. Zdradzała oznaki niecierpliwego oczekiwania, podczas gdy Amarie powoli przyglądała się każdej z roślin. Coleen, choć zafascynowana, czuła przechodzące po jej plecach ciarki. A gdyby tak ktoś je tutaj złapał? Jakim cudem wytłumaczyłyby się z tego rodzaju magii? Kłopoty murowane!
Amarie wyciągnęła z kieszeni pomięty pergamin, na którym zapisała kilka inkantacji. Odchrząknęła i wyciągnęła przed siebie różdżkę, wpatrując się w zapisane po łacinie słowa.
- Miscere duo ingredientia, addere ad potestatem – zaintonowała śpiewnym głosem, powtarzając kilkakrotnie, aż dwie sąsiednie rośliny połączyły się ze sobą nierozerwalnie.
Rosalie pochylała się nisko nad eksperymentem. Rysy jej twarzy wygładziły się, gdy myślała o zemście. Coleen rzucała zaniepokojone spojrzenia to na nie dwie, to na schody, ale gdy nie wyglądało na to, żeby ktoś miał zamiar do nich dołączyć, podeszła bliżej, niemal stykając się łokciami z Rosalie.
Amarie miała zamknięte oczy. Wymacała jakiś korzeń i położyła go na plątaninie połączonych ze sobą roślin.
- Imple nos cum vires – mruczała.
Rosalie chichotała nerwowo. Z różdżki Amarie się dymiło.
- Może pomóc? – zaoferowała Coleen, podtykając swoją pod czubek tej należącej do Amarie. Rosalie bez zastanowienia zrobiła to samo. Amarie przekręciła w ich stronę pergamin, żeby mogły odczytać zaklęcia.
- Tak naprawdę nie sądzę, żeby to coś dało – wymruczała – ale to niezła zabawa.
Nuciły inkantacje razem, patrząc, jak wszystkie rośliny łączą się ze sobą, tworząc pomniejszony zlepek, pachnący dość specyficznie. Dym unosił się, zasłaniając gwiazdy. Wszystkie trzy zamknęły oczy, skupiając się na słowach, choć nie obyło się bez chichotów. Coleen właściwie nie wiedziała, co ma im dać to zaklęcie. Ani Rosalie, ani Amarie nie wytłumaczyły jej tego, ale domyślała się, że Malfoyówna mogła się nieźle pochorować. Zasłużyła na to. Jej brat zasłużył na to, żeby cierpiała, a ona - żeby cierpieć za niego. Za Ivy. Za Lucasa. Za wszystko.
Coś poszło nie tak pod sam koniec. Amarie krzyknęła i odskoczyła jak oparzona do tyłu. Kiedy podniosła głowę, żeby na nie spojrzeć, jej oczy wyglądały inaczej. Jakby spała… a może jednak nie. Coleen dostrzegła w nich pustkę.
- Amma! – krzyknęła Rosalie. – Wszystko w porządku?
Podbiegła do Amarie, chwyciła ją za rękę, zajrzała w oczy, pogłaskała po głowie… Ale Coleen już widziała ją w takim stanie. Czy to możliwe…? Nie, dlaczego teraz? Przecież powiedziała sobie stanowczo, że nic takiego nie miało miejsca, dlaczego więc wspomnienie do niej wracało, dlaczego…?
- Dzisiaj rodzi się legenda – powiedziała Amarie nieswoim głosem, a Coleen zrobiło się niedobrze. Rosalie wpadła w panikę. Amarie zamrugała kilkakrotnie i osunęła się na podłogę. Coleen podbiegła do niej i wspólnymi siłami z Rosalie udało im się uratować głowę przyjaciółki od zderzenia z posadzką.
- Amarie, Amarie, Amarie! – powtarzała jak zahipnotyzowana Rosalie, wpatrując się w jej twarz. Coleen pozostawała spokojna, choć czuła kiełkującą w niej panikę. To nic takiego, powtarzała sobie. Nie rozumiała nic a nic z tego, co mówiła Amarie, ale sam fakt, że… To nie było normalne.
Amarie otworzyła oczy i podniosła się na łokciach.
- Czemu leżę na ziemi? – spytała niepewnie. Coleen nie wymieniła spojrzeń z Rosalie tylko dlatego, że bała się zobaczyć w jej oczach to, o czym sama myślała. Że Amarie ma ze sobą problem. Że to nie jest normalne. Że boi się tego, co się z nią dzieje.
- Zemdlałaś – powiedziała Rosalie, razem z Coleen pomagając jej stanąć o własnych nogach. – Źle się czujesz? Wracajmy do pokoju wspólnego.
Ale Coleen nie mogła wyrzucić z głowy słów Amarie. To były tylko słowa, puste słowa… Nic nie znaczyły, a nawet jeśli, to nie wiedziała co. Bała się jednak, że Amarie ma problemy ze sobą, ze swoją psychiką. Może powinna pójść na jakieś badania? Może była na coś chora?
- Col, pozbieraj to wszystko, okej? – poprosiła Rosalie, podtrzymując Amarie i kierując się na schody. Coleen w milczeniu wykonała polecenie i ruszyła za nimi. Nie wiedziała, co oznacza to dziwne uczucie strachu w jej żołądku.

* * *

Czarny ptak poderwał się z gałęzi bezlistnego drzewa, na którym siedział. Jego majestetycznie rozłożone, czarne jak noc skrzydła atakowały wściekle powietrze. Wzbijał się coraz wyżej i wyżej, lot kierując ku niebu. Z jego gardła wydarło się niskie, głośne krakanie. Wyrównał lot, zatoczył koło i poszybował w dół, jak gdyby dostrzegł swoją ofiarę. Kilka centymetrów nad ziemią znów poderwał się w górę, tym razem nie tak pionowo, lecz łagodnie. Jego duże, czarne skrzydła przecinały powietrze, jak gdyby nie stawiało ono najmniejszego oporu. Jego czarne oczy, osadzone w pochylonej mocno do przodu głowie, zdawały się przeszukiwać teren w poszukiwaniu czegoś lub kogoś do zaatakowania. Rozczapierzył pazury i nastroszył pióra. Był szybki, zwinny, niewidoczny w ciemności. Nie wydawał prawie żadnych dźwięków. Doskonały drapieżca.
Z innego drzewa poderwał się kolejny ptak. Z donośnym krakaniem poszybował w górę, aby połączyć się z poprzednim. Z gracją zatańczyły w koło, młócąc czarnymi skrzydłami powietrze.
Gdzie indziej kolejny ptak rozłożył ogromne skrzydła…
Noc powoli ustępowała miejsca dniu. Niebo szarzało, będąc już nieprzychylne czarnym łowcom. Wkrótce pierwszy promień słońca przebił się na powierzchnię ziemi, zabarwiając horyzont na pastelowe kolory wschodu. Odchodziły nocne cienie, dźwięki, zapachy. Świat się zmieniał.
Ale w sercu tej jednej, konkretnej osoby rozprzestrzeniał się mrok.

* * *

To nie była zwykła dokumentacja. Nicolas był już tak zmęczony, że najchętniej zasnąłby na siedząco, ale adrenalina wciąż buzująca w jego żyłach nakazywała mu czytać, myśleć, czytać, kojarzyć fakty, pozostać przytomnym.
To był raport aurora na temat jego ojca. Gorzej – dokumentacja prowadzona przez Emory’ego Huntera. Robiło mu się słabo na samą myśl, że ten człowiek wiedział o jego ojcu wszystko… Nic dziwnego, że śledził również syna. Brakowało mu śliny, którą mógłby przełykać. Zachnięte gardło domagało się wody, ale przecież nie mógł wstać, nie mógł oderwać się od zapisanych starannym pismem stron.
Na samym początku zgromadzone zostały dane osobowe – prześledzona linia rodowa Malfoyów, Blacków i innych spokrewnionych z nimi rodzin. Długość drzewa genealogicznego była imponująca. Została podana dokładna data urodzenia Dracona Lucjusza Malfoya, wraz z godziną i miejscem. Dowiedział się, że ojciec całe dzieciństwo mieszkał w posiadłości, którą sam obecnie zajmował. Nie miał rodzeństwa. Wymienieni zostali z imienia i nazwiska ludzie, z którymi utrzymywał kontakty. Wyszczególnione zostały lata nauki w Hogwarcie, a także… przystąpienie do grona śmierciożerców.
Hunter opisywał wyniki swoich obserwacji. Opisywał miejsca, w których Malfoy bywał, ludzi, których spotykał, ofiary, które skrzywdził. Wyglądało na to, że Hunter ma na jego punkcie porządną obsesję. Uprowadzenie Ginevry Weasley. Później jej zaginięcie na kilka miesięcy razem z dzieckiem. Ponowne uprowadzenie. Czy naprawdę miał w to wierzyć? Ona nic mu nie mówiła. Wiedział, że nic nie powie. Czy to prawda? Śmierć w nieznanych okolicznościach Dracona Malfoya – jego ciało nie zostało odnalezione. Z dokumentów wynikało, że Hunter szukał go jeszcze przez wiele lat, ale wszelki ślad po nim zaginął. Dokumentacja trafiła do archiwum.
Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy, starając się nie opaść na biurko i nie zasnąć.
Śmierciożerca…
Jak, jakim cudem? Dlaczego nikt mu nie powiedział? Czy Convalie wiedziała? Nie mogła wiedzieć. Czy Ginny wiedziała? Ona musiała… a może jednak nie?
Śmierciożerca
jak
to
możliwe
dlaczego?
Dlaczego nikt mu nie powiedział? Chyba powinien wiedzieć o takich rzeczach. Ktoś mógł go uświadomić, że…
Czy to coś zmieniało? Co? Czy automatycznie stawał się innym człowiekiem?
Jak?
Dlaczego?
… i w plątaninie wspomnień brak śladu, brak śladu, nie ma nic…
Czuł się tak, jakby ktoś go oszukał. Albo jakby o pewnych rzeczach po prostu zapomniał. Przecież nie mógł tak po prostu… tak po prostu… oczy mu opadały… głowa mu opadała…
Nie! Nie! Nie!
Przecież był w Slytherinie. Przecież tyle osób mówiło mu, że jest podobny do ojca. Był z tego dumny. DUMNY! Zaśmiał się gorzko na samo wspomnienie czasów, w których CHCIAŁ być taki jak on, czując, jak z każdym osiągnięciem jest mu bliższy, a teraz…
Sam chciałeś to wiedzieć, sam szukałeś, powtarzał sobie ciągle, żeby nie utracić zmysłów, ale… Ten drugi głos odpowiadał, był zraniony, czuł się oszukany. Skąd mogłem wiedzieć, że był Śmierciożercą? Przecież nikt mi nie powiedział!
Niemy krzyk wiązał mu struny głosowe, towarzyszyło mu wrażenie, jakby zaraz miał eksplodować, albo może raczej jego głowa, albo serce… Dlaczego nie wiedział? Dlaczego nikt mu nie powiedział? Dlaczego pozwalali mu wierzyć, że był tak wspaniałym człowiekiem, podczas gdy wszystko to kłamstwo
kłamstwo
kłamstwo
KŁAMSTWO!!!
Nie był zdolny jasno myśleć, nie umiał spojrzeć na tę sytuację z dystansu, pogodzić się, wciąż zadawał pytania: jak, czemu, kiedy, dlaczego?!
Skoro był taki jak on, to czy to oznaczało, że czeka go równie mroczna przyszłość? Czy stanie się marnym sługusem, będącym na każde rozkazy, bez poczucia własnej wartości, czerpiącego satysfakcję z mordu, ze zbrodni?
Nie rozumiał, dlaczego.
Dlaczego Draco był takim człowiekiem? Tak bardzo chciał się tego dowiedzieć, tak bardzo nie rozumiał, tak bardzo chciał z nim porozmawiać, jak jeszcze nigdy przedtem…
Wszystko bolało go, paliło, zdrada przesiąkała przez jego skórę, płonął żywcem.
To nie tak miało wyglądać. Nie takich rzeczy miał się dowiedzieć. Dlaczego Ginny nie mogła go ostrzec, dlaczego nic nie zrobiła, dlaczego pozwoliła mu wierzyć w jego wspaniałość, autorytet, podobieństwo, podczas gdy tak naprawdę…
Gardził nim.
Gardził nią.
Gardził sobą samym.
Nie wiedział, co jeszcze może zrobić. Nie wiedział już, jak ma być sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)