Convalie
zamknęła oczy, rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca ogrzewającymi jej
twarz. Nareszcie była wolna i miała czas na tego typu przyjemności. W końcu
ubrała krótkie spodenki, odsłaniające jej blade nogi, a także bluzkę na
ramiączkach. Czerwcowe słońce grzało mocno, a jej zamknięte w chłodnych
ścianach zamku ciało łaknęło gorąca.
Ostatnie
tygodnie były dla niej ciężkie ze względu na sumy. Zależało jej na tym, aby uzyskać
jak najlepsze wyniki i móc kontynuować naukę z jak największej ilości
przedmiotów. Nie mogła się zdecydować, jaką karierę chce podjąć po Hogwarcie,
dlatego też postanowiła zostawić sobie maksimum możliwości. Cóż, zawsze mogła
zrezygnować z jakiegoś przedmiotu, jeśli zdecyduje, że to jednak nie to. Poza
tym liczyła, że w wakacje uda jej się dojść do jakichś wniosków – oczywiście w
oparciu o lekturę odpowiednich książek. Będzie miała na to naprawdę dużo czasu.
-
Zgadnij! – usłyszała za swoimi plecami dokładnie w momencie, w którym dłonie
Lucasa zasłoniły jej zamknięte oczy. Starała się nie roześmiać.
-
Owładnięty żądzą krwi centaur? – spytała, a Lucas nachylił się nad nią i
pocałował ją w czoło. Chwyciła jego dłonie w swoje i odciągnęła od twarzy, by
móc na niego spojrzeć. Chłopak usadowił się koło niej i objął ją w pasie
ramieniem.
-
Widzę bimbamy sobie na mundurek? – zauważył, patrząc natarczywie na jej nogi.
Nagle poczuła się głupio, że nie posiada na nich złotobrązowej opalenizny, ale
wiedziała, że i tak nie ma szans na uzyskanie takiego efektu. Po Ginny
odziedziczyła jasną skórę, która w początkowej fazie opalania robiła się
czerwona, a dopiero kilka dni później delikatnie brązowiała.
-
W końcu wolne – wymamrotała w odpowiedzi, wtulając się w jego bark. – Nie mogę
uwierzyć, że sumy już za nami.
-
Więc teraz spokojnie możesz zacząć się uczyć do owutemów – stwierdził Lucas.
Wpatrywała się w jego poważne, niebieskie oczy, które teraz nie odrywały się od
jej twarzy. Uśmiechnęła się.
-
Mam w planach małą przerwę – sprostowała. – Owutemy mogą poczekać.
-
A cóż takiego może być ważniejsze od owutemów?
W
milczeniu przyłożyła palec do jego ust i pogładziła je opuszkiem, wpatrując się
intensywnie w jego oczy. Już chwilę później musnęła wargami jego wargi, a on zamknął
ją w mocnym uścisku. Błądziła dłońmi po jego policzkach, później włosach i
karku. Nie mogła sobie wyobrazić obecnego życia bez niego. Czy to był ten
chłopak, na którego czekała? Czy ten pierwszy mógł się okazać ostatnim? Dziwnie
czuła się z tą myślą. Było jej dobrze z Lucasem, ale… Nie, wolała nie
roztrząsać tego tematu i z obecnego stanu czerpać jak najwięcej korzyści.
-
W te wakacje muszę przedstawić cię mojej mamie – powiedziała, gdy po pewnym
czasie uciekła przed jego ustami w bok. Ze swojego rodzaju satysfakcją
napotkała jego odrobinę nieobecny wzrok. Uwielbiała to uczucie, gdy tracił dla
niej głowę.
-
Dobrze – wymamrotał w końcu, gdy otrząsnął się z chwilowego zamroczenia. – Co
tylko chcesz.
Zaśmiała
się.
-
Daj spokój – powiedziała. – Nie masz na to najmniejszej ochoty.
Wzruszył
ramionami, przekrzywiając lekko głowę. Wyglądał tak słodko, że nie mogła
powstrzymać się od ponownego zatracenia się w pocałunku.
Tak,
ten rok szkolny przyniósł wiele zmian. Przyniósł jej Lucasa. Przyniósł Ivy.
Wreszcie poczuła się dobrze, będąc po prostu sobą. Miała jeszcze pewne problemy
z określeniem, kim tak naprawdę jest Convalie Alexandra Malfoy, ale była na
dobrej drodze do rozwiązania tej zagadki.
*
* *
Ginny
wprost umierała z ciekawości, co też takiego miała jej do zakomunikowania
Demelza. Przyjaciółka wysłała do niej wiadomość, że musi się z nią pilnie
spotkać, jak najszybciej, najlepiej już za chwilę, i że Ginny koniecznie musi
ją odwiedzić! Znała Demelzę na tyle długo, że rozumiała powagę sytuacji.
Zamknęła więc dom na cztery spusty i ruszyła polną drogą do miejsca, z którego
zwykle się teleportowała.
Ona
i Danny oficjalnie byli ze sobą już cztery miesiące. W walentynki mężczyzna
zabrał ją do Wenecji. Wenecji! Załatwił świstoklik, a doskonale wiedziała, że
uzyskanie pozwolenia na legalny transport tym środkiem nie jest proste, a już
zwłaszcza na podróże pozakrajowe. Nie wiedziała, dlaczego myśli o tym akurat w
tej chwili, śpiesząc się do Demelzy. Nigdy nie zapomni kolacji jedzonej podczas
przeprawy gondolą, w towarzystwie gondoliera śpiewającego wzruszające serenady,
setek świateł, morza zapachów i ciemnego nieba. Rumieniła się, przypominając
sobie, jak Danny złapał ją w pasie, popchnął na ścianę w jednym z zaułków i
całował, całował… Przy nim znów czuła się jak nastolatka. Jej serce biło
szybko, ręce się trzęsły, gubiła się we własnych myślach…
Już
za chwilę wakacje. Lada dzień Convalie wróci do domu. Jak ma jej powiedzieć, że
w jej życiu pojawił się mężczyzna? Jak wytłumaczyć, dlaczego zwlekała z tą
informacją? Jak przedstawić Danny’ego? Czy córka będzie miała jej to wszystko
za złe? Czy była złą matką, bo chciała zaznać jeszcze trochę szczęścia…?
Droga
skręcała w prawo i Ginny wreszcie znalazła się poza zasięgiem ciekawskich
spojrzeń sąsiadów, wkraczając w otoczoną drzewami alejkę. Rozejrzała się dla
bezpieczeństwa i teleportowała w okolicę domu Demelzy. Wyszła z zaułka i
ruszyła przed siebie, tym razem chodnikiem, mając w uszach gwar rozmów, ryk
silników samochodów i smród spalin. Zmarszczyła nos i przyspieszyła kroku.
Pisała
więcej. Zarabiała więcej. Zapominała o… mężczyźnie, który był jej mężem.
Wszyscy nosili w sercu swoje historie miłosne, zarówno te zakończone happy
endem, ostatecznym rozrachunkiem z przeszłością, czy też zatruwające życie. Nie
trafiła przecież źle. Zawsze mogło być gorzej. To przecież nic złego odwrócić
się tyłem do przeszłości i pójść dalej. Wszyscy w pewnym punkcie tak robili.
Demelza
kochała miasto. Kochała ruch, tłum, hałas i co tam jeszcze mogło kojarzyć się z
ruchliwymi ulicami Londynu. Mieszkała w szeregówce. Nie, nie byle jakiej. Duży
plac umiejscowiony od frontu dziesięciu połączonych ze sobą domów był otoczony
wysokim płotem, a do środka można było dostać się jedynie przez bramę –
monitorowaną i otwieraną przez mieszkańca konkretnego domu, do którego dzwoniło
się fonodomem. Czy jak to się nazywało. Ginny miała problemy z zapamiętaniem
tego dziwnego wyrazu. Demelza wpuściła ją od razu, a nawet wyszła za drzwi,
rozradowana, chcąc jak najszybciej przywitać przyjaciółkę.
To
nie były jakieś tam domki szeregowe. To były niemal rezydencje. Z zewnątrz
wyglądały bardzo gustownie i kosztownie, wszystkie śnieżnobiałe, o wielkich
oknach i okazałych balkonach. Ginny wiedziała, że w środku wyglądają jeszcze
lepiej, a przynajmniej ten dom, który należał do Demelzy. Długi, szeroki
korytarz, salon, w którym mnóstwo obrazów, rzeźb i antycznych mebli sprawiało,
że czuła się jak w muzeum, ogromna, czarno-biała kuchnia urządzona w
nowoczesnym stylu, przylegająca do niej jadalnia, będąca wystrojem czymś pomiędzy
salonem a kuchnią. Jeszcze kwestia pięter. Na pierwszym – trzy sypialnie. Ta
należąca do Demelzy zapierała dech w piersiach – ogromne łoże z kolumienkami i
muślinowymi zasłonkami to to, o czym sama zawsze marzyła. Do tego ta toaletka,
mnóstwo luster… Nie wiedziała jednak, do czego przyjaciółce potrzebne są
pozostałe dwie sypialnie, skoro gości miewała rzadko. Całe poddasze było zaś
ogromną pracownią, a może gabinetem? To tam Demelza spędzała większość czasu.
Ginny czuła zazdrość na samą myśl o łazienkach umiejscowionych na każdym z
pięter, wszystkie duże, gustowne, a te wielkie wanny…
Demelza
uścisnęła ją tak mocno, że na chwilę zabrakło jej tchu. Wciągnęła Ginny do
środka i zamknęła drzwi, zapewniając, jak bardzo cieszy się z jej wizyty i jak
ważna jest ona dla niej. Usadziła przyjaciółkę na miękkim krześle w jadalni i
przeszła do kuchni, żeby zaparzyć herbatę. Ginny w milczeniu śledziła wzrokiem
malowidła zawieszone na ścianach, słuchając odgłosów krzątaniny dobiegających z
kuchni. Wreszcie Demelza pojawiła się, niosąc dwie filiżanki, i usiadła
naprzeciwko niej. Zaraz jednak wstała, zarumieniona z emocji.
-
Co się stało? – spytała w końcu Ginny, nie mogąc znieść dziwnego zachowania
przyjaciółki.
-
Ginny… Ginny! – Demelza w kółko powtarzała jej imię, dodając co jakiś czas
westchnienie, nerwowy chichot czy krótki jęk. Kilka razy próbowała też usiąść,
ale coś nie pozwalało jej pozostać w jednym miejscu.
-
Na gacie Merlina, Robins, uspokój się, bo jak matkę kocham, zaraz
przetransportuję cię na oddział zamknięty w Mungu, ja nie żartuję! – zagroziła
Ginny i dopiero wtedy Demelza uspokoiła się, ściskając dłońmi oparcie krzesła.
Oczy błyszczały jej niesamowicie, a te rumieńce…
Ginny
nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała przyjaciółkę tak szczęśliwą. Ona sama
poczuła, że powoli napełnia ją radość, choć jeszcze nie znała przyczyny takiego
stanu u Demelzy. Przeczuwała, że wydarzyło się coś naprawdę dobrego, coś
niesamowitego. Przeczuwała? Ba, ona wiedziała! Wystarczyło spojrzeć na stojącą
przed nią kobietę!
-
Ginny – powiedziała spokojniej. – Nie mogę w to uwierzyć, to po prostu nie do
wiary… ja… ja jestem w ciąży.
Ginny
z wrażenia aż opadła szczęka. Przez chwilę nie mogła znaleźć słów, które
pozwoliłyby jej na wyrażenie swojego zdumienia, a Demelza chętnie to wykorzystała.
-
Do stu dementorów, ja! W ciąży! – wykrzykiwała, a uśmiech na jej twarzy był tak
szeroki, jak chyba jeszcze nigdy przedtem. – Nie sądziłam, że kiedykolwiek…
Jestem taka szczęśliwa! Chcemy się pobrać. Jak najszybciej. Jeszcze zanim
będzie widać brzuszek. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Ginny! Czy ty to
pojmujesz?
Ginny
sama już nie wiedziała, co o tym myśleć. Cieszyła się ze szczęścia
przyjaciółki, naprawdę, a jednak te rewelacje obudziły w niej cień tego dawnego
uczucia, gdy… To było tak dawno… Czuła, że przybiera na twarz dziwną maskę.
Miała nadzieje, że zgodnie z zamiarem uśmiecha się, ale bez lustra nie mogła
tego stwierdzić.
-
Masz trzydzieści sześć lat – powiedziała cicho, w zamyśleniu.
-
Nie jestem jeszcze stara! – zaprotestowała Demelza, przyjmując obronną pozycję,
jeszcze zanim nastąpił atak.
-
Oczywiście, że nie jesteś! – zreflektowała się szybko Ginny. Wstała i obeszła
stół, aby przytulić przyjaciółkę. – Tak bardzo cieszę się, że nareszcie
układasz sobie życie. Ja też nie wierzę… to wspaniała wiadomość.
Demelza
rozpływała się w jej objęciach. To śmiała się, to płakała. Ginny w końcu udało
się usadowić ją przy stole i zmusić do wypicia herbaty. Sama usiadła tuż obok,
przytrzymując Demelzę za rękę. Słuchała cierpliwie jej opowieści, skarg na złe
samopoczucie i gorączkowych zapewnień, że ze wszystkim da sobie radę, że jest
taka szczęśliwa…
Kilka
godzin później wychodziła od Demelzy otumaniona rewelacjami, potokiem słów
przyjaciółki, planami weselnymi i wstępną aranżacją pokoju dla dziecka. Przesłała
Danny’emu wiadomość, w której prosiła go, aby odebrał ją od Demelzy. Nie
wiedziała sama, jak się czuje. To tak dobrze, że Robins w końcu zapomniała o
swojej niespełnionej, młodzieńczej miłości, że układa sobie życie, że jest
szczęśliwa… Ale z drugiej strony miała wrażenie, jakby coś ją ominęło. Jakby
coś zaniedbała. Tylko co to było? Jak można równocześnie cieszyć się szczęściem
przyjaciółki i ubolewać nad własnym losem? Czy to była zazdrość? Czy ona
również chciała zajść w ciążę, ale tym razem z mężczyzną, który pozostanie z
nią do końca jej dni? Potrzebowała bezpieczeństwa i stabilizacji. Tak dawno
tego nie zaznała.
Uśmiechnęła
się na widok ciemnoblond czupryny mężczyzny, który na nią czekał. Szybko
wtuliła się w niego i zniknęła w jego objęciach. Był statkiem, który pojawił
się na horyzoncie, gdy tonęła, próbując uchwycić się tratwy. Podał jej linę,
wciągnął na pokład i…
-
Demelza bierze ślub z Johannem – poinformowała jego bark.
-
Wiem – odpowiedział jej Danny. – Słyszałem w pracy. To wspaniała nowina.
-
Hm – mruknęła Ginny, wdychając zapach jego perfum, które sama mu kupiła na jego
urodziny miesiąc temu. – Wspaniała. Zostanę ciocią, wiesz?
Danny
nie umiał poprawnie określić jej nastroju, więc milczał. Ona też nie potrafiła
tego zrobić. W końcu zabrał ją do cukierni. Zjedli po wielkim ciastku, od
którego zrobiło jej się niedobrze i zapragnęła wrócić do domu. Danny
odprowadził ją pod same drzwi i pocałował na pożegnanie. Gdy już położyła się w
swoim łóżku, mając nadzieję na ustanie mdłości, pomyślała, że to dość dziecinne
zachowanie. Przecież byli dorośli. Mogła poprosić go, by został.
Gdy
już poczuła się lepiej, przekręciła się na bok i wpatrzyła w okno. Robiło się
ciemno. W końcu zamknęła oczy, mając nadzieję na sen, który nie przychodził.
Celowo
przywołała we wspomnieniach rozmowę z Demelzą. Po raz kolejny zastanawiała się,
jak powinien wyglądać pokój dziecka. Demelza liczyła na nią. W końcu to ona
miała dwójkę dzieci. Kołyska, taka bardzo w stylu antycznego salonu Demelzy, na
pewno fotel bądź kanapa, i dużo szuflad… i półek… i szafek… Ziewnęła. I takie
kolorowe ściany. I mnóstwo zabawek. I sama kupi to coś, karuzelę do powieszenia
nad łóżeczko, obwieszoną zabawkami i wygrywającą melodyjkę… Zasnęła z uśmiechem
na ustach, postanawiając być najlepszą ciocią na świecie.
*
* *
Droga Vee,
Tak, zgadzam się z Tobą, miłość to
wspaniałe uczucie, dodające skrzydeł i tak dalej. Ale czy jesteś pewna, że
kochasz tego właśnie chłopaka? Jesteś jeszcze młoda, na pewno życie samo
podpowie Ci, co dla Ciebie dobre. Właściwie to czy do tego wszystko się
sprowadza? Do bycia z kimś, nawet na siłę? Można funkcjonować samodzielnie,
facet nie jest potrzebny do szczęścia, ale… No dobra. Jest taki jeden. Czuję,
że tracę dla niego głowę i to mi się bardzo nie podoba. Na ogół jestem samowystarczalna.
Mam wrażenie, jakby cały mój świat miał wywrócić się do góry nogami, jeśli
przyznam, że coś do niego czuję. Nigdy nie pomyślałabym, że ktoś jego pokroju…
Ale dość o mnie.
Vee, mam nadzieję, że wszystko ułoży
się po Twojej myśli i będziesz szczęśliwa. Całuję
Bridget
*
* *
Kochana Bridget,
Nie wiem, czy mam ochotę się
zastanawiać. Może lepiej brać życie takim, jakie jest, a nie roztrząsać, czy
będę szczęśliwa, czy też nie. Bo jestem. I na razie tylko to się liczy, jak
myślisz? Nie chcę myśleć o tym, co będzie jutro. Bo nigdy nie wiadomo.
Tak bardzo cieszę się, że miłość
spotkała i Ciebie! Proszę Cię, nie opieraj się jej, po prostu spróbuj. Nieważne,
czy będziesz tego żałować, czy nie. Ważne żeby żyć, zbierać doświadczenia,
uczyć się na błędach. Choć mam nadzieję, że to nie będzie błąd. Ściskam
cieplutko
V.
*
* *
Ryan
po prostu jej nie lubiła. Nie wiedziała, dlaczego. Przecież nigdy nic jej nie
zrobiła. A może to taki styl bycia rudowłosej dziewczyny? Może naprawdę – co
rude, to wredne? Uparcie ignorowała ją przy każdej okazji, gdy się spotykały.
Juliette denerwował taki stan rzeczy. Była dziewczyną Dylana, a jego
przyjaciółka traktowała ją jak… sama nie wiedziała, jak to nazwać. Nie podobało
jej się to, że tych dwoje się przyjaźniło. Najchętniej zabroniłaby Dylanowi
kontaktów z tą dziewuchą, ale miała
jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, aby nie próbować ograniczać go w taki
sposób. To nie przyniosłoby niczego dobrego.
Co
dziwniejsze – relacje z Sue, drugą z przyjaciółek Dylana, określiłaby jako
ciepłe. Może nie przyjacielskie, ale z pewnością koleżeńskie. Dziewczyna była
dla niej miła i uprzejma, toteż odwdzięczała się jej tym samym. Potrafiły
porozmawiać, poplotkować, udzielić sobie rad, podczas gdy Ryan łypała na nią z
wyższością. Irytujące.
Z
kolei kumple Dylana z drużyny zwykli traktować ją z należnym szacunkiem.
Uwielbiała widok ich zazdrosnych spojrzeń, gdy towarzyszyła Dylanowi. Była
atrakcyjną, pewną siebie dziewczyną, więc czemu tu się dziwić? Dylan to
prawdziwy szczęściarz, że spotkał ją na swojej drodze. A ona, że spotkała jego.
Ryan
nie pozwalała zapomnieć o swojej obecności. Mówiła coś do Sue, gestykulując
żywo, a jej donośny głos od czasu do czasu przebijał się przez gwar rozmów,
raniąc uszy Juliette. Ścisnęła mocniej dłoń Dylana, który torował im barkiem
drogę pomiędzy uczniami, próbując znaleźć powóz, do którego mogliby wsiąść.
Słyszała wyrwane z kontekstu słowa jak „idealnie”, „niesamowicie”, „głupia”,
„spaghetti” wypowiedziane głosem Ryan. Przewróciła oczami. Sam głos ją irytował.
-
Kochanie, tam! – wykrzyknęła, widząc niedaleko podjeżdżający powóz.
Przyspieszyli kroku. Dotarli do powozu w momencie, w którym ten się zatrzymał.
Dylan pomógł jej wejść do środka, a gdy usiadła, zajął miejsce obok niej.
Juliette błagała w myślach, żeby tylko uczniowie zajęli pozostałe siedzenia,
zanim wejdą Ryan i Sue. Nie chciała nawet patrzeć na rudowłosą.
Niestety
trafiła jeszcze gorzej. Z niedowierzaniem patrzyła, jak dwa ostatnie miejsca
naprzeciw niej zajmuje nie kto inny, jak jej ukochana kuzyneczka Convalie w
towarzystwie swojego ślizgońskiego chłopaka. Malfoy była nie mniej zdziwiona
niż ona, gdy już usiadła i zobaczyła, kto będzie jej towarzyszyć w podróży. Jej
szaroniebieskie oczy rozszerzyły się, gdy przenosiła wzrok na Dylana. Juliette
zareagowała błyskawicznie, zaciskając dłoń na dłoni swojego chłopaka i
wysyłając w ten sposób niemy przekaz: „on jest mój”. Nie odrywała oczu od
Convalie, która, świadomie lub nie, wsunęła rękę pod łokieć Ślizgona, który
łypał podejrzliwie na Dylana. Juliette nie miała odwagi, żeby spojrzeć na
swojego chłopaka.
Powóz
ruszył, wioząc ich do Hogsmeade, a atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można by
ją kroić nożem. W jej piersi serce biło z całej siły, wyprowadzając ją z
równowagi. Całym ciałem odbierała sygnały, że coś jest nie tak. Jej intuicja
wrzeszczała. Wreszcie spojrzała na Dylana, który utkwił wzrok gdzieś za oknem.
Odetchnęła z ulgą, gdy już zmierzyła się z tym widokiem i jej chłopak nie
wpatrywał się w Convalie. Kuzynka musiała mu namieszać w głowie. Cieszyła się,
że po dołożeniu wszelkich starań, aby Dylan zapomniał o tej wiedźmie i myślał
tylko o niej samej, odniosła ostateczny sukces. Naprawdę nie wiedziała czy i co
kiedyś wydarzyło się pomiędzy tamtą dwójką, ale nie była ślepa. Widziała te
spojrzenia Convalie, które utwierdzały ją w przekonaniu, że powinna trzymać
Dylana jak najdalej od niej.
Ślizgon
przechylił głowę i zaczął coś szeptać do ucha Convalie. Dziewczyna zarumieniła
się, a jej oczy rozbłysły. Juliette postanowiła nie spuszczać z niej wzroku.
Blondynka chciała odpowiedzieć swojemu chłopakowi, ale ten nie pozwolił jej na
to, zamykając jej usta pocałunkiem. To
gra, coś mówiło w jej wnętrzu. To
tylko cholerna gra, ja dobrze wiem, że gdyby tylko mogła, już wpychałaby język
w usta Dylana.
Minuty
przeciągały się w nieskończoność, ale w końcu dojechali do Hogsmeade, gdzie
powóz ostatecznie zatrzymał się. Szybko wstała i pociągnęła Dylana za rękę,
żeby odseparować go od swojej kuzynki. On należał do niej. Będzie go bronić do
samego końca. Wygra tę walkę. Nie ma innej opcji.
*
* *
Nienawidziła
tego miejsca. Było ciemne, ponure, odbierające wszelką radość, nadzieję, plany
i marzenia. Zimne. Nieprzyjemne. Takie, które najchętniej wyrzuciłaby z myśli i
nigdy nie powracała do wspomnień o nim.
Ale
nie mogła. Bo tutaj był Jimmy, jej kochany Jimmy. Jej serce krwawiło na samą
myśl o nim i o tym, przez co musi przechodzić. To nie jego wina. On niczego nie
zrobił. Po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie,
a pewna osoba skwapliwie to
wykorzystała. Nie mogła zrobić nic poza zaciskaniem pięści i szczęk,
planowaniem zemsty i złorzeczeniem w myślach. On na to nie zasłużył. Nie na
przebywanie w takim miejscu.
-
Ach, no tak, dzisiaj ostatni dzień miesiąca – powiedział ubrany w długą, czarną
szatę czarodziej, gdy tylko ją zobaczył. Przystanęła przed wejściem, nie
odzywając się ani słowem. Nienawidziła tego człowieka, choć nigdy nie poznała
jego tożsamości. Wystarczył jej sam fakt, że pracował w takich warunkach.
Okropieństwo.
Duże,
masywne drzwi otworzyły się i czarodziej ukazał się jej w całej okazałości.
Jeszcze chwilę wcześniej jego twarz widziała przez grube kraty. Weszła do
środka i podążyła za mężczyzną, który chwycił pochodnię ze ściany i poprowadził
ją wgłąb ciemnego korytarza. Było niesamowicie zimno. Drzwi zatrzasnęły się za
nią z głośnym trzaskiem i, jak zawsze, wzdrygnęła się. Już po chwili poczuła
pierwszego dementora. Blask bijący od pochodni przygasł, zrobiło się jeszcze
zimniej, a jej wnętrze opanowywała rozpacz. Starała się nie rozglądać na boki,
bo wiedziała, że będzie ich więcej. Ciarki przechodziły jej po plecach za
każdym razem, gdy pojawiała się w tym miejscu. Raz na miesiąc, czyli tak
często, jak tylko jej na to pozwalali.
Czarodziej
zaprowadził ją do małego pomieszczenia, w którym było jaśniej i cieplej niż w korytarzu.
Pomieszczenie to przedzielono na pół, a przez środek ścianki działowej przebiegały
kraty. Podeszła najbliżej nich, jak tylko mogła, i uchwyciła je dłońmi, chcąc
przeniknąć na drugą stronę. Drzwi umiejscowione dokładnie naprzeciwko jej oczu
otworzyły się i do środka wszedł młody mężczyzna w starej, przetartej
gdzieniegdzie szacie. Brudny, zagłodzony, ledwo powłóczył nogami. Jego brodę i
policzki porastał kilkudniowy zarost, a włosy były dłuższe, niż kiedy ostatnim
razem go widziała. Chciała podbiec do niego, przytulić, ale nie mogła tego
zrobić. Tuż za nim pojawiło się dwóch dementorów, którzy ustawili się po dwóch
stronach drzwi. Mężczyzna patrzył wprost w jej oczy i wydawało jej się, że
dostrzegła uśmiech… Podszedł do niej powoli, ostrożnie, jakby coś go bolało.
Wyciągnęła ręce daleko przed siebie, chcąc go dosięgnąć, a on szedł tak wolno,
zbyt wolno…
-
James – szepnęła – to ja, poznajesz mnie przecież.
Mężczyzna
zatrzymał się w pół drogi, oceniając sytuację. Czarodziej stojący za jej
plecami przypominał o swoim istnieniu nerwowym potupywaniem. Starała się nie
zwracać na niego uwagi i skupiła się maksymalnie na Jamesie. Choć miał
dwadzieścia trzy lata, wyglądał na trzydzieści. Jego twarz lśniła od potu i brudu.
Tak rzadko pozwalali mu na doprowadzenie się do porządku. Nie mogła ścierpieć
tego, że jest wolna, może robić co chce, kiedy chce, podczas gdy Jimmy…
-
Anne – powiedział głosem zachrypniętym w sposób wskazujący na to, że dawno go
nie używał. Odetchnęła, gdy udało mu się ją rozpoznać. Azkaban sprawiał, że
ludzie zapominali o świecie, zamykali się w sobie, pogrążali w rozpaczy i
tracili zmysły. Powtarzała sobie, że jeszcze tylko pół roku. To jeszcze tylko
sześć długich miesięcy, sześć wizyt. A później będzie wolny, nareszcie wolny!
Zaprowadzi go do domu, zaopiekuje się nim, postara się, żeby wrócił do
normalności, żeby był taki, jak przedtem.
Podszedł
do niej, stanowczo zbyt wolno i zbyt ostrożnie. Sięgnęła do jego dłoni,
chwyciła je i przyciągnęła do siebie. W jej brązowych oczach zalśniły łzy. Tak
bardzo za nim tęskniła!
-
Wyglądasz okropnie – stwierdziła cicho. – Kiedy tylko wrócisz do domu…
Głos
jej się załamał. Jimmy przyglądał się jej w milczeniu, jakby próbował
zapamiętać każdy szczegół jej twarzy. Albo jak gdyby porównywał ją z tą Anne
sprzed miesiąca. Ona też chłonęła go wzrokiem. Jej policzki przylegały do
chłodnych prętów, gdy próbowała być jak najbliżej Jamesa.
-
…zadbam o ciebie, zobaczysz – kontynuowała. – Od razu przytyjesz, zrzucisz te
łachmany i w końcu zaczniesz wyglądać jak porządny mężczyzna.
Na
jego ustach błąkał się cień uśmiechu. Wydobył delikatnie dłoń z jej uścisku, a
później pstryknął ją w nos.
-
Aniołku, w to nie wątpię – powiedział zaskakująco przytomnie. – Ale powiedz mi,
co u ciebie? Co u tego chłopaka? Czy ten auror…
-
Cii – szepnęła Anne, przykładając mu palec do ust. – Nie rozmawiajmy o tym,
proszę. Będziemy mieć na to dużo czasu. Za pół roku. To tylko sześć miesięcy.
Obiecuję, że wezmę wolne i wyjedziemy gdzie tylko będziesz chciał. Do jakichś
ciepłych krajów. Musisz się w końcu wygrzać w słońcu. Pamiętaj o tym, proszę,
nie zapominaj…
Jego
oczy przybrały nieobecny wyraz i nie wiedziała już, czy myśli o ich małych
wakacjach, czy o czymś zupełnie innym.
-
James – powiedziała, patrząc intensywnie w jego oczy. – Słyszysz mnie? Czy
odlatujesz?
Zamrugał.
Na jego twarz powróciło zrozumienie. Był bardziej przytomny, niż w trakcie
całej rozmowy. Zobaczyła całą paletę emocji. Złość. Strach. Niezrozumienie.
Gorycz. Nienawiść. Chyba tylko ona bardziej niż on nienawidziła człowieka,
który mu to zrobił. Wiedziała, że kiedyś się zemszczą. Ale najważniejsze było,
żeby James w końcu stąd wyszedł, żeby wrócił do życia. Na razie tylko to się
liczyło.
-
Nie chcę tu być – poskarżył się tak cicho, że ledwie go słyszała. – To okropne
miejsce, ja… widzę różne rzeczy i… Anne, ja powoli wariuję, nie chcę tego,
próbuję zachować jasność umysłu, ale…
Potrząsnął
głową, jakby próbował się czegoś z niej pozbyć. Anne pogładziła go dłonią po
policzku. Rozumiała go, tak bardzo chciała działać, ale była bezsilna. Nie
mogła płakać, choć ściskało ją w gardle. Nie mogła się rozklejać. Musiała być
silna – dla niego.
-
Jimmy, wiem, wiem to – powtarzała. – Jeszcze tylko troszkę, musisz wytrzymać,
poradzimy sobie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Dementorzy
szeleścili swoimi szatami, poruszając się niespokojnie. Czarodziej za plecami
Anne postukiwał podeszwami butów o posadzkę, a oni chcieli tylko chwili
prywatności…
-
Anne, ja tak bardzo… tak bardzo chciałbym zobaczyć błękitne niebo – wyznał z
zamkniętymi oczami, jakby próbował wyobrazić sobie ten widok. – Tak dawno go
nie widziałem, już od… od…
Uśmiechnęła
się pokrzepiająco, choć nie mógł jej zobaczyć. Dlaczego próbował przypomnieć
sobie datę, dlaczego jej to robił, ranił? Nie chciała o tym myśleć. Liczyła się
przyszłość – sześć miesięcy, wytrzyma, to wcale nie tak długo.
James
otworzył oczy, ale zniknął z nich ten błysk zrozumienia. Powoli zatapiał się w
swoim szaleństwie. Wszystko to z winy dementorów, którzy zbliżyli się do niego.
-
Niech oni odejdą! – krzyknęła do czarodzieja, który ją tu przyprowadził, ale
ten tylko pokręcił lekko głową.
-
Czas minął – powiedział. – Przykro mi.
Coś
wewnątrz niej eksplodowało z hukiem. Była tak wściekła, tak rządna zemsty… Gdy
James osunął się w ramiona dementorów, odwróciła się na pięcie i wybiegła w
ciemny korytarz, w którym otoczyli ją kolejni przerażający strażnicy Azkabanu.
W głowie słyszała krzyki, przypominała sobie najgorsze sytuacje, które spotkały
ją w życiu, pogrążała się w chaosie, cierpieniu, znikała…
Wybiegła
na zewnątrz i wzięła głęboki wdech świeżego, ciepłego powietrza. Fale uderzały
o strome, kamienne brzegi wyspy. Gdzieś w górze fruwały ptaki, porozumiewając
się na swój sposób ćwierkaniem, świergotaniem, krzykiem. Huk fal był
ogłuszający. Chciała zapomnieć o tym, co widziała. Jeśli miała przeżyć kolejny
miesiąc, musiała wyrzucić z głowy obraz Jamesa, i to już. Jak co miesiąc powoli
wypierała z siebie wspomnienia, próbując odzyskać spokój ducha. Ale to nie było
takie proste. Nie po tym, co widziała w Azkabanie. Jej największym życzeniem
było, aby już nigdy więcej tu nie wrócić, a z drugiej strony ciągnęło ją do
Jamesa. Tęskniła za nim tak bardzo, że bolało, jakby ktoś wyciął z niej
potrzebny do życia organ. Ledwo funkcjonowała. Ale wiedziała, że to chwilowe.
Że zaraz otrząśnie się z tego wszystkiego i przetrwa kolejny miesiąc.
Z głębokim westchnieniem sięgnęła do kieszeni
spodni po monetę, która była jej świstoklikiem. Odliczyła po cichu i już po
chwili stała w gabinecie człowieka odpowiedzialnego za łączność z Azkabanem w
Ministerstwie. Spojrzała bez słowa na czarodzieja siedzącego spokojnie za
biurkiem, niezdolnego do zrozumienia tego, co ona przeżywa. Skinęła mu głową i
wyszła z pomieszczenia.
Świetny rozdział *-*
OdpowiedzUsuńWgl. cały blog wspaniały i ciekawy.
Ale się już trochę pogubiłam :P
życzę weny ;3
W czym się zagubiłaś? Postaram się pomóc, pytaj ;)
OdpowiedzUsuńWow...
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam "Tylko ty jedyny" i "Ślad" jednym tchem. Te opowiadania są genialne! Oryginalny pomysł, naprawdę jestem zachwycona. ;D
Tylko wciąż (jak kilka innych osób xd) wmawiam sobie, że Draco gdzieś tam jednak żyje... No bo w końcu nie napisałaś w prost, że ktoś powiedział Avada... XD
Trochę mi smutno też, że Ginny jest z tym Dannym. :( xd
A związek między Convalie i Lucasem mnie intryguje... ;P I wciąż nie wyjaśniłaś, co ona czuje do Dylana?
W dodatku Nicolas i Annie... A teraz pojawił się ten James! Kto to? To jej brat, czy może chłopak? Ehh tyle pytań... Chyba z ciekawości umrę. ;P
No i cała sytuacja z Coleen, Ivy, Rose i wszystkimi pozostałymi mnie strasznie ekscytuje i przyciąga... Dzięki tym potyczkom opowiadanie ma swój klimat. ;P
Cieszę się, że zdecydowałam się przeczytać tą historię, bo z początku nie chciałam. Wiesz, lubię happy end, a kiedy pierwszy raz widziałam twoją twórczość to właśnie ostatni rozdział mi wyskoczył. No, śmierć Draco mnie na pewien czas, można by rzec, odstraszyła. ;P Na szczęście po wielogodzinnych poszukiwaniach ff o GW/DM i przeczytaniu wszystkich, jakie znalazłam wciąż miałam hmm "zapotrzebowanie" (Boże, jak to brzmi XD) na tą parę. Dlatego przemogłam się i przeczytałam. Z każdym rozdziałem utwierdzałam się w tym, że masz talent i nie sposób odpuścić sobie takiego opowiadania. Teraz myślę, że nieźle bym straciłam przez swoje uprzedzenie.(Mimo to nadal wolę happy end. XD ;P)
Nieźle się rozpisałam. o.O No, chyba wszystko, co chciałam już "powiedziałam". :)
Teraz niecierpliwie czekam na kolejne rozdziały. ;)
Życzę weny, czasu i cierpliwości!
~~ mlodzia113
Piszę króciutko, bo tylko na chwilę oderwałam się od nauki. Dziękuję Ci za ten uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy, to bardzo miłe, co sądzisz o moich opowiadaniach ;)
UsuńNa wiele pytań w tym momencie nie mogę odpowiedzieć, ale na pojawienie się kilku rozdziałów oczekuj na początku lutego, bardzo możliwe że od razu pierwszego (muszę je sprawdzić, poprawić i opublikować ponownie - nie wiem czy czytałaś tutaj, czy na onecie? Tam mam ślad do 32 rozdziału), a później zabiorę się za nowe rozdziały.
No dobra, powiem to po raz pierwszy: ślad, czy jakby nie patrzeć całość, bo tak właściwie jest to też zakończenie ttj, kończy się happy endem. To zaplanowane i nieodwołalne, nie zdradzę szczegółów i nie powiem, czy ten happy end jest bardzo happy czy po prostu happy, w każdym razie nie jestem tym razem nastawiona na wyciskanie łez, więc mam nadzieję, że pozostanie pozytywny wydźwięk ;)
Pozdrawiam :)
PS: Miało być krócej... ;)
Tak naprawdę to z początku nie chciałam czytać kolejnych rozdziałów na onecie (brr xd), ale pokusa okazała się zbyt... kusząca. XD No i przeczytałam. Wydaje mi się, że nawet zostawiłam tam komentarz, ale się nie pojawił... Wkurza mnie to, bo już na którymś z kolei blogu mieszczącym się na onecie wyprodukowałam pokaźny komentarz, a tam nic. :< xd (Oczywiście byłam zachwycona treścią, tylko te pozlepiane słowa... Matko, chyba będę unikać onetu >D)
OdpowiedzUsuńYupiiiii! :D No, to przynajmniej teraz mogę czytać kolejne rozdziały bez obaw. ;) XD
Teraz czekam wręcz z utęsknieniem i niecierpliwością na cd. ;D
~~ mlodzia113
:)