Obudziło
go niezbyt głośne, aczkolwiek stanowcze pukanie do drzwi. Otworzył oczy,
wyrywając się ze snu, w którym zwiedzał Azkaban. Otrząsnął się szybko i wstał,
by otworzyć przybyszowi.
-
Panienka Annelise przyszła z wizytą – oznajmił Harvey, gdy tylko głowa Nicolasa
pojawiła się w szparze między drzwiami a futryną. Lokaj ledwo był w stanie
powstrzymać cisnący się na usta, szeroki uśmiech.
-
Anne – poprawił go automatycznie Nicolas, a kąciki jego ust zadrżały, jakby
również próbował się uśmiechnąć. – Nie musisz mówić: Annelise.
Harvey
skinął nieznacznie głową.
-
Z całym szacunkiem, paniczu, ale gość czeka w salonie.
Nicolas
szybkim ruchem ręki odprawił Harveya i zamknął drzwi. Rzucił się w kierunku
szafy, by naprędce znaleźć coś do ubrania. Z gotowym zestawem skoczył do
łazienki, wziął szybki prysznic, wyszorował zęby i rozpylił wokół siebie
perfumy, a na koniec przeczesał rękoma włosy, nadając im niedbałego wyglądu.
Była to chyba najszybsza poranna toaleta w jego życiu. Chwilę później już
zbiegał po schodach, kierując się do salonu.
Siedziała
na kanapie, rozmawiając ze stojącym naprzeciwko niej Harveyem. Śmiała się,
lokajowi też humor dopisywał. Gdy tylko go dostrzegła, jej oczy rozbłysły i
uśmiechnęła się do niego najpiękniejszym z uśmiechów. Nicolas podszedł do niej,
ignorując natrętne spojrzenia Harveya, i skłonił się lekko, podnosząc jej dłoń
do ust i składając na niej delikatny pocałunek.
-
Harvey – powiedział sugestywnym tonem, a lokaj rozłożył bezradnie ręce i
opuścił pomieszczenie. Nicolas przeniósł wzrok na Anne, która miała lekko
zaróżowione policzki. Zaśmiał się cicho i pocałował ją w usta, jedynie na
chwilę, ale wystarczyło, żeby zakręciło mu się w głowie z nadmiaru szczęścia.
Ona jednak przygryzła wargę, nagle zmartwiona.
-
Czy jesteś pewien…
-
Anne – przerwał jej, siadając obok niej na kanapie. A może nie chciała
dokończyć tego pytania. Chwycił jej dłonie w swoje i popatrzył jej głęboko w
oczy. W jej brązowych widział coś na kształt niedowierzania.
Westchnęła
i odwróciła wzrok, wpatrując się w kominek. Puścił jedną z jej dłoni i ręką
pogładził jej policzek, a później lekko obrócił ją za podbródek w swoją stronę,
zmuszając do spojrzenia na niego, choć wciąż odwracała wzrok.
-
Anne – powtórzył. – Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne. Poświęciliśmy tyle
czasu, to musi się udać.
-
A co, jeśli nie? – Jej głos był odrobinę wyższy niż zazwyczaj i przez krótką
chwilę wydawało mu się, że jej oczy napełniły się łzami, ale gdy spojrzała na
niego wyczekująco, były już suche.
Postarał
się wyglądać na zdecydowanego i nieustraszonego. Uśmiechnął się lekko do niej,
chcąc dodać jej otuchy.
-
Susie, czyżbyś we mnie wątpiła?
Parsknęła
niemrawo śmiechem, słysząc, jak ją nazywa.
-
Ależ nie, Draco – odpowiedziała, posługując się jego drugim imieniem, tak jak
on jej. – Ja nigdy w ciebie nie zwątpię.
Nie
mógł się powstrzymać od cmoknięcia ją w czoło.
-
I tego się trzymajmy.
*
* *
Luty
minął, nim się obejrzała. Od kiedy była szczęśliwa, dni płynęły o wiele
szybciej niż zwykle. Choć chciała się nimi rozkoszować, przeżywać je powoli,
każdy w szczególny i jednyny, niepowtarzalny sposób, to nic nie mogła poradzić
na tak stanowczy upływ czasu. Cały ten rok prezentował się bardzo dziwnie.
Najpierw bal, potem walentynki, a jeszcze później jej urodziny. A wszystko, co
zaprzątało jej uwagę, to Lucas. Nie żeby czuła się jak zakochana na zabój,
rozświergotana nastolatka. Uczucie, które do niego żywiła, napawało ją spokojem
i bezpieczeństwem, a przede wszystkim dziwnym rodzajem pewności. Pomagało jej
trzymać plecy wyprostowane i wysoko podniesioną głowę. W końcu złapała
równowagę w swoim balansowaniu na krawędzi.
Miała
wrażenie, że z każdym dniem staje się twardsza, silniejsza. Nie mogła mieć
wątpliwości co do tego, że sukcesywnie się zmienia. Mnóstwo rzeczy przestało ją
obchodzić, uodporniła się. Miała Ivy, Lucasa i mamę. Niczego więcej nie
potrzebowała, bo to właśnie dzięki nim czuła się dobrze.
Marzec
przyniósł poprawę warunków pogodowych. Z nieczęstym jak na nią entuzjazmem
podczas powolnego spaceru po błoniach obserwowała budzącą się do życia
przyrodę. Śnieg już dawno zniknął, a trawa powoli się zieleniła. Można też było
dostrzec coraz więcej pączków, mających utworzyć soczysto zielone liście na
drzewach. Niebo rozpogadzało się, racząc ją pięknym odcieniem błękitu. Ptaki
zaczynały śpiewać. Cała przyroda budziła się do życia. Convalie uwielbiała
wiosnę, właśnie tę porę roku, która kojarzyła się z radością, z narodzinami i
nadzieją. Pełną piersią wdychała świeże powietrze, w którym dawało się wyczuć
cieplejsze niż zwykle nuty. Miała wielką ochotę na to, żeby usiąść gdzieś pod
drzewem, wpatrzyć się w jezioro i rozkoszować pogodą, ale wiedziała, że jest na
to jeszcze zbyt chłodno. Musiała więc zadowolić się przechadzką.
Gdy
po dłuższym czasie zdecydowała się na powrót do zamku, była już nieco
zmarznięta, ale mimo to szczęśliwa. Takie chwile samotności dawały jej
niebywałe pokłady energii, które mogła później spożytkować na wiele różnych
sposobów. Sumy zbliżały się nieuchronnie, profesorowie jakby wściekli się z
zadawaniem prac domowych, a pomiędzy tym wszystkim znajdowała czas, żeby
posiedzieć z Lucasem bądź Ivy. Nie narzekała na swoją obecną egzystencję, a
nawet była zadowolona. Miała takie wrażenie, że w końcu się obudziła.
Gdy
wchodziła do zamku, ktoś wpadł na nią w drzwiach.
-
Uważaj, jak chodzisz – usłyszała zdegustowany głos i spojrzała prosto w zwężone
z odrazy oczy Rosalie Smith. Postanowiła odejść bez słowa, nie zaszczycając jej
swoją uwagą. Minęła ją, a wtedy poczuła, jak grunt usuwa jej się spod nóg i
ląduje twardo na posadzce, w ostatniej chwili chroniąc dłońmi twarz przed
zderzeniem z nią. Usłyszała śmiechy i mogła być już pewna, że Rosalie
towarzyszyła Coleen, która to tak urządziła ją zaklęciem. Szybko podniosła się
i otrzepała, nie oglądając się za siebie.
-
Ej ty, pokrako! – zagrzmiała za nią Rosalie, ale Convalie kroczyła już do
przodu, zaciskając mocno szczęki i wpatrując się w ścianę. Nie mogła dać się
wyprowadzić z równowagi. – Mówię do ciebie!
Usłyszała
świst zaklęcia i odskoczyła, unikając purpurowej strugi światła. Zacisnęła
palce na różdżce, którą trzymała w kieszeni, odwróciła się, wyciągnęła przed
siebie magiczny patyk i, zanim którakolwiek ze Ślizgonek zdążyła się ruszyć,
wycelowała w nie zaklęciem. Coleen zablokowała je w ostatniej chwili.
Rozjuszona
Rosalie wykonała kilka kroków w stronę Convalie.
-
Ładnie to tak kraść komuś chłopaków? – spytała przesłodzonym głosem.
-
Nikogo nikomu nie ukradłam – odpowiedziała jej Convalie, w duchu pragnąc już
zostać samą. – Poza tym nie muszę się tłumaczyć, a tym bardziej nie przed tobą.
Nie
chciała odwracać się do nich plecami, więc zrobiła kilka małych kroków do tyłu,
żeby znaleźć się na wysokości wejścia do lochów. Coleen skwitowała to śmiechem.
-
Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy – Rosalie zaszczebiotała jak do dziecka. –
Chcemy po prostu z tobą porozmawiać.
Stały
tak we trzy, celując w siebie różdżkami. Convalie czuła, jak krew uderza jej do
twarzy. Dlaczego na świecie musiały istnieć takie osoby jak Coleen i Rosalie? I
dlaczego uczepiły się właśnie jej? Zatruwały jej życie głupimi awanturami,
przepychankami i pretensjami o to, że żyje, a ona po prostu chciała mieć
spokój. Czym zasłużyła na takie traktowanie?
-
Słuchaj, Barbie – warknęła w stronę blondynki, a obraz zamazywał jej się ze
złości. – Wyjaśnijmy sobie pewną sprawę. Gówno mnie obchodzi, czy Lucas był
twoim chłopakiem, czy może jednak nie, bo aktualnie jest moim i pogódź się z
tym z godnością, zamiast pokazywać całemu światu, jak żałosna jesteś.
Twarz
Rosalie zapłonęła czerwienią, a Coleen popatrywała to na nią, to na Convalie,
niepewna, jak zareagować w takiej sytuacji.
-
Ty mała… - wysyczała Smith, unosząc różdżkę i wypuszczając z niej kilka
różnokolorowych zaklęć, przez zdenerwowanie tak niecelnych, że Convalie nawet
nie musiała się bardzo starać, żeby ich uniknąć. – Jesteś nic niewartą,
kłamliwą suką, która myśli, że jest lepsza od innych, jesteś…
-
A może i na mnie znajdziesz jakieś określenia? – Po sali wejściowej odbił się
echem stanowczy, męski głos. Convalie nie spuszała wzroku z dwóch dziewczyn,
ale one zapomniały o ostrożności wobec osoby, która celuje w nie różdżką.
Coleen, która z każdą chwilą zdawała się trzymać bardziej na uboczu,
znieruchomiała w pół kroku, z kolei twarz Rosalie stała się jeszcze bardziej
czerwona niż jeszcze kilka sekund wcześniej. Convalie czuła niewypowiedzianą
wręcz ochotę na zrobienie im krzywdy, ale zbyt bardzo zależało jej na dobrej
opinii chłopaka o niej, żeby móc pozwolić sobie na danie upustu emocjom.
Lucas
wyszedł na środek sali, stając pomiędzy nimi trzema, tyłem do Convalie. On
również miał wyciągniętą różdżkę.
-
Ostrzegałem cię, Smith – niemal wypluł w stronę Rosalie i Convalie żałowała, że
nie może dostrzec wyrazu jego twarzy. – Jeśli jeszcze jeden raz złamiesz mój
zakaz, to gorzko tego pożałujesz.
-
Luke – powiedziała Coleen, która nie wiedzieć kiedy schowała różdżkę do
kieszeni i stała teraz z pustymi dłońmi, zupełnie bezbronna. – Luke, przecież
się przyjaźnimy…
Rosalie
z kolei nie odezwała się ani słowem, patrząc z nienawiścią w stronę Lucasa.
Convalie była niemal pewna, że w głowie blondynki przewijają się teraz
najgorsze zaklęcia, o jakich kiedykolwiek miała szansę usłyszeć. Nie bała się
jednak o Lucasa, bo mimo że jego różdżka była nieco opuszczona, to wiedziała,
że pozostaje w gotowości, aby jej użyć.
-
My już nie jesteśmy przyjaciółmi – powiedział Lucas spokojnie, ale Convalie bez
najmniejszego problemu mogła poczuć jad, którym zabarwił swoją wypowiedź. –
Przykro mi, że to zniszczyłyście.
Po
tych słowach obrócił się plecami do byłych przyjaciółek i Convalie mogła
zobaczyć jego napiętą twarz. Spojrzał na nią z pytaniem w oczach, ale ona nie
potrafiła na nie odpowiedzieć. Wszystko w niej wrzeszczało, że nie zachował
odpowiedniej ostrożności i teraz to ona musiała czuwać, czy któraś ze Ślizgonek
nie ciśnie w niego zaklęciem, ale nic takiego się nie stało. Spojrzenia jej i
Rosalie skrzyżowały się, z blondynki kipiała taka złość i nienawiść, że
Convalie aż zakręciło się w głowie pod wpływem intensywności emocji zarówno
dziewczyny, jak i jej samej. Lucas podszedł do niej i chwycił ją za ramię,
kierując się w stronę lochów. Niechętnie odwróciła wzrok, spostrzegając
jeszcze, że u stóp schodów prowadzących do dalszej części zamku, zebrał się
mały tłumek gapiów. Lucas stanowczo zaprowadził ją w dół do lochów, nie odzywając
się ani słowem. Ramię Convalie zaczęło piec pod wpływem jego mocnego nacisku.
-
Lucas, to boli – powiedziała, gdy w końcu udało jej się zapanować nad głosem.
Spojrzał na nią, nadal zły, ale poluźnił chwyt. Dotarli do wejścia do pokoju
wspólnego, weszli do środka i skierowali się bez słowa do korytarza
prowadzącego do dormitoriów. Zatrzymali się dopiero przed drzwiami tego
należącego do Convalie, a ona odblokowała wstęp do niego. Gdy znaleźli się w
pomieszczeniu, Lucas oparł się plecami o drzwi, patrząc intensywnie w oczy
dziewczyny. Convalie, która zatrzymała się naprzeciwko niego, stała na tyle
blisko, żeby móc pogładzić ręką jego tors i to właśnie zrobiła. Z niej uleciała
już złość, choć pozostało mdlące uczucie buzujących w niej emocji. Lucas musiał
czuć to samo. Nagle przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. Mocno,
natarczywie i z pasją. Convalie po raz kolejny zakręciło się w głowie, nogi jej
zmiękły i tylko silne ramię Lucasa, owinięte wokół jej talii, podtrzymywało ją
w pionie. Odwzajemniała pocałunek z nie mniejszą żarliwością i zachłannością.
Było jej nieznośnie gorąco, tak, że dłoń Lucasa, przesuwająca się po jej
plecach pod bluzką, zdawała się być lodowata. Odskoczyła od niego, oddychając
ciężko.
-
Nie – powiedziała. – To jest zbyt…
Drżała.
Przestraszyła się intensywności tego wszystkiego i nadal roztrzęsiona po
przebytej kilka minut wcześniej utarczce, nie panując nad sobą, po prostu się
rozpłakała. Zanim Lucas podszedł, by ją przytulić i pocieszyć, mogła przyciąc,
że zobaczyła na jego twarzy mały uśmieszek. I jej samej też chciało się z
siebie śmiać, tak więc płakała, śmiejąc się przez łzy.
*
* *
Starała
się nie patrzeć mu w oczy, gdy obsypywała go najróżniejszymi zaklęciami. On sam
stał prosto, ale patrzył na nią intensywnie. Wiedział, że jego wzrok ją parzy.
-
Posłuchaj – powiedziała w pewnym momencie, opuszczając różdżkę. Mówiła do
niego, zwrócona do niego twarzą, ale nie oczami. – Naprawdę bardzo cię
przepraszam, po prostu nie mogę tak wszystkiego skreślić, muszę być lojalna i…
-
Anne – szepnął, poruszając się po raz pierwszy od kilku minut i ujmując jej
twarz w dłonie. – Spójrz na mnie – poprosił, a ona z ociąganiem wykonała
prośbę. Jej strach było widać na pierwszy rzut oka. – Nie mam do ciebie
pretensji, dobrze? Pomogłaś mi. Założyłaś podsłuch Renaldowi i to ty odkryłaś,
jakich używają zaklęć, a później przekopałaś tony książek, choć nie musiałaś. To
ty jesteś tu ze mną i ty narażałaś się, żeby mi pomóc, więc naprawdę nic nie
szkodzi, że zostaniesz w domu, zamiast iść tam ze mną.
-
Wiem, że powinnam…
-
Przestań się zadręczać – powiedział stanowczo, pochylając się, by ją pocałować,
ale cofnęła się i wycelowała w niego kolejnym zaklęciem. Była blada jak śmierć.
Przez
kolejnych kilka minut obserwował ją w milczeniu, a gdy skończyła, podszedł do
lustra, by ocenić efekt jej zaklęć. Wyglądał jak zupełnie inny mężczyzna, był
wyższy, szerszy w barkach, ciemnowłosy i jasnooki. Gęste brwi i wydatny nos
całkowicie oddaliły go od wizerunku Nicolasa Malfoya. Jego policzki zapadły się
nieco, tak jak oczy. Czoło zdobiły lekkie zmarszczki.
-
Jesteś niesamowita, Susan – powiedział, próbując się uśmiechnąć, ale nowe,
wąskie usta, niespecjalnie się na to zgadzały. – Nikt nie ma szans mnie
rozpoznać.
-
Masz ten sam głos – zauważyła, wpatrując się w podłogę, co zauważył w jej
odbiciu w lustrze. Odwrócił się do niej.
-
Co jeszcze cię martwi? – spytał. Po prostu czuł, że to musi być coś więcej, a
nie tylko zwyczajne poczucie winy, że nie idzie z nim do Departamentu Tajemnic.
Anne otworzyła usta, ale szybko je zamknęła i pokręciła głową. Nicolas podszedł
do niej i chwycił ją za ramiona. – Suzie, cokolwiek to jest, możesz mi
powiedzieć.
Po
raz kolejny otworzyła usta, ale nie była zdolna do wypowiedzenia ani słowa.
Nicolas, w którego żyłach buzowała adrenalina, był zbyt niecierpliwy, aby
czekać na wyjaśnienia. Wyciągnął swoją różdżkę i rzucił na siebie zaklęcie
kameleona, wzmocnione dwoma innymi, które powinny ukryć go całkowicie przed
monitoringiem i ciekawskimi spojrzeniami, sprawiły też, że nie było słychać jego
oddechu ani kroków. Chwycił pod pachę opartą o kanapę miotłę, którą też
potraktował zaklęciami, i skierował się do wyjścia.
-
Nick! – zawołała za nim Anne. Przystanął i obrócił się, ale nie podszedł do
niej, a ona nie mogła wiedzieć, czy nadal jest w pokoju. Jej oczy błądziły po
pomieszczeniu, próbując go odnaleźć. – Jesteś tu? Proszę, powiedz że jesteś,
zrobiłam coś strasznego.
Coś
jakby wbiło się w żołądek Nicolasa, ale zdołał odpowiedzieć ciche: „jestem”.
Anne odetchnęła z ulgą, jego mięśnie z kolei napięły się. Podeszła do źródła
głosu i zatrzymała się metr przed nim, patrząc nieco za bardzo w lewo.
-
Ja… naprawdę nie chciałam… tak bardzo się starałam i…
Milczał,
pozwalając jej mówić. Czy właśnie miała zamiar oznajmić mu, że coś pójdzie nie
tak? Po tylu tygodniach przygotowań?
-
Oni wiedzą – wydusiła z siebie, a tłumiony szloch wstrząsnął jej ciałem. –
Wydałam się im zbyt podejrzana, czują, że coś się święci, Nicolas, będzie ich
więcej. Wzbudziłam ich ostrożność i…
Zobaczył
łzę płynącą samotnie po jej policzku. Nie wiedział, co powinien zrobić. Czy
zostać i odczekać, aż zrobi się spokojniej? Przecież tyle już czekał, tyle
wyśnił!
-
Co dokładnie zrobiłaś? – spytał zimno. – Co im powiedziałaś?
Anne
zaczęła kręcić gwałtownie głową.
-
Przysięgam, nic, ale zrobili się podejrzliwi i słyszałam ich rozmowy w
Departamencie… Oni wiedzą, że coś się szykuje, będą cię oczekiwać, nie mogę
pozwolić ci…
Ale
Nicolas wyszedł, trzaskając drzwiami. Skierował się do wyjścia z rezydencji,
przemierzył szybko drogę dzielącą go od bramy, a tuż za jej granicą
teleportował się przed wejście do Ministerstwa.
Oddychaj, Malfoy, oddychaj,
powtarzał sobie w myślach, czując napięcie w każdym z mięśni. Wsunął się do
windy umieszczonej w starej budce telefonicznej tuż za starszym jegomościem w
kosztownej szacie.
-
Tymoteusz Fitzroy, Departament Magicznych Gier i Sportów – przedstawił się, ale
kobiecy głos nie dał się oszukać.
-
I kto jeszcze?
Nicolas
był na to przygotowany, ale musiał przyznać, że żołądek podjechał mu z nerwów
do gardła. Z jego strony padło parę zaklęć niewerbalnych, po których winda bez
oporów zjechała w dół. Fitzroy z kolei mrugał zdezorientowany, będąc pod
wpływem zaklęcia Confundus.
Kiedy
tylko znaleźli się na poziomie atrium, wyskoczył na zewnątrz jak oparzony i
pognał w kierunku wind, mijając czarodziei spieszących do swoich spraw. Do
właściwej akcji czekało go jeszcze kilka dobrych godzin, ale wolał dostać się
do Ministerstwa w dzień, nie budząc podejrzeń, niż włamywać w nocy.
Zaszył
się w jednym z opuszczonych gabinetów w pobliżu Departamentu Tajemnic i
przeczekał kilka godzin, starając się nie myśleć o Anne. Miotłę oparł o ścianę,
a sam usiadł na rozlatującym się krześle przy starym, wysłużonym biurku i
wyciągnął z kieszeni pomniejszoną wcześniej zaklęciem książkę. Przywrócił ją do
normalnych rozmiarów i zaczął czytać. Choć wiedział, jakich zaklęć użyć, to
jednak nie zaszkodzi mu poznać kilka obronnych, tak na wszelki wypadek. Czekał.
Prawdę
mówiąc myślał, że będzie mu łatwiej. Ha, żeby tylko! W ogóle o tym nie myślał!
W jego głowie wyglądało to mniej więcej tak: wejść, poczarować i wyjść. Świetna
zabawa, nieprawdaż? Oczywiście miał świadomość niebezpieczeństwa, ale jakoś nie
myślał o nim, jak o czymś realnym. Bardziej nurtowała go szuflada z aktami
Dracona Malfoya.
Ale
teraz, gdy stał u wejścia do korytarza wiodącego do działu z aktami,
praktycznie oko w oko z dwoma pilnującymi go aurorami, poczuł zimny pot
spływający mu po plecach. Dłoń trzymająca różdżkę była zimna jak lód. Starał
się oddychać możliwie najciszej, a w głowie powtarzał wszelkie zaklęcia, jakie
mogłyby okazać się przydatne. Na końcu korytarza majaczyły masywne, stalowe
drzwi, te same, które zostały opieczętowane siedmioma zaklęciami ochronnymi, do
których poznania potrzebny był podsłuch. Półmrok napawał go niejakim
zadowoleniem, ponieważ, jakby nie patrzeć, dawało mu to nieco większe szanse.
Widocznie Ministerstwo postanowiło oszczędzać na oświetleniu nocą.
-
Tardimenta – wyszeptał w końcu,
celując różdżką w bliżej nieokreślone miejsce. Emanował od niego spokój, choć w
głowie szalały różne myśli. Mimo że wyznanie Anne początkowo nim wstrząsnęło,
po kilku godzinach doszedł do wniosku, że taka sytuacja nic nie zmienia, bo
przecież musi osiągnąć swój cel. Poradzi sobie.
Z
niepokojem obserwował dwie wysokie sylwetki odziane w długie, ciemne i
eleganckie szaty, wolnym krokiem przemierzające korytarz, rzucając między sobą
przeciągłe, porozumiewawcze spojrzenia. Od jego różdżki zaczęła bić delikatna,
błękitna poświata. Nieco go to przestraszyło, ale strażnicy najwyraźniej nie
zwrócili na nią uwagi, bo nie przerywali swojego monotonnego chodu. Po chwili
poświata zniknęła, a pozostało coś w rodzaju wyczuwalnej w powietrzu energii,
brnącej powoli do przodu. Z niepokojem obserwował, jak auror idący w jego
stronę zaczyna zwalniać, aż w końcu prawie się zatrzymał. To samo spotkało po
chwili drugiego z mężczyzn, odwróconego do Nicolasa tyłem.
Rzucił
kontrolne spojrzenie w stronę sufitu, jeszcze raz przeliczając wszystkie
urządzenia rejestrujące obraz. Zamknął oczy i policzył do dziesięciu, próbując
zapomnieć o spowolnionych mężczyznach.
-
Mendacium – rzucił w stronę każdego z
sześciu rejestratorów. Zaklęcie to miało sprawić, że obraz cofnie się
niezauważalnie o dwie godziny, zakłamując rzeczywistość, a później, gdy odmiana
Impedimenty przestanie działać,
płynnie przejdzie do prawdziwego obrazu. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie
zgodnie z planem. Ściskając mocno miotłę w jednej ręce i różdżkę w drugiej,
postawił kilka ostrożnych kroków, mając oczy dookoła głowy. Jako że nic się nie
wydarzyło, oprócz tego że aurorzy w iście ślimaczym tempie próbowali
przemierzać korytarz, nieświadomi spowolnienia czasu w pomieszczeniu, kolejne
kroki dzielące go od stalowych drzwi wykonał szybciej i śmielej, wstrzymując
tylko oddech podczas mijania czarodziejów, którzy i tak mieli zmysły
przytępione na tyle, że musiałby naprawdę mocno hałasować, aby zwrócili na
niego uwagę. Wreszcie zatrzymał się, odchrząknął cicho i wymamrotał siedem
zaklęć, których wyuczył się na pamięć, czując, jak przy każdym z nich bariery
ochronne stawiają coraz większy opór, a on sam słabnie. Ręka mu drżała, ale z
chwilą wypowiedzenia ostatniego z siedmiu zaklęć opór zniknął, a on sam poczuł
cudowną wolną przestrzeń, w którą mógł wejść. Odetchnął głęboko. Na jego czoło
wstąpiły kropelki potu, a on sam czuł się fizycznie zmęczony. Wycelował różdżką
w masywne drzwi i zmusił je do otworzenia się. Gdyby teraz obraz z urządzeń
powrócił, miałby na głowie co najmniej dziesięciu aurorów wyrwanych z łóżek w
środku nocy. Uśmiechnął się, próbując dodać sobie otuchy i wsiadł na miotłę,
szykując się do startu, pamiętał bowiem o tym, że dział z aktami wyposażony
jest w alarm uruchamiany na dotyk.
Odbił
się lekko od ziemi i poszybował niewiele centymetrów od ziemi przed siebie,
zaklęciem zamykając za sobą drzwi. Ciemność naparła na niego z każdej strony i
zatrzymał się, aby zamrugać i przyzwyczaić wzrok do zmienionych warunków.
Wyszeptał „Lumos” i bardzo wolno
rozejrzał się, unosząc wysoko różdżkę. Jego oczom ukazały się rzędy sięgających
sufitu szaf, podzielonych na sektory opatrzone literami alfabetu. Poszybował w
stronę litery „M”, czując, jak jego serce bije w piersi coraz szybciej i
szybciej. Lewa ręka, którą przytrzymywał się miotły, zaczęła ślizgać się od
potu, a prawa, w której dzierżył różdżkę, drżała jak gałązka na wietrze.
Wiedział, co się z nim dzieje. Tak długo o tym marzył, tak bardzo starał się
zachowywać spokój i opanowanie, że nagłe emocje sprawiły, że zupełnie stracił
nad sobą kontrolę.
-
J… K… L… - mruczał sam do siebie, ledwo wyduszając dźwięki z zaciśniętego
gardła. Śnił o tej chwili, wyczekiwał jej ze zniecierpliwieniem, umierając
wręcz z ciekawości. Zatrzymał się pod wielkim „M”, niepewny, co dalej. Wszędzie
widział szuflady, całe mnóstwo szuflad, najprawdopodobniej wypełnionych stertą
bezużytecznych papierzysk – poza tymi opatrzonymi nazwiskiem „Malfoy”.
Wiedział, że musi tu coś znaleźć, tak mówiła mu intuicja i bardzo silne
przeczucie, a może determinacja?
Jeszcze
tylko kilka minut i opuści to miejsce z kopią akt. Nikt nigdy się nie dowie, że
tu był, a on odkryje prawdę o ojcu. Jeszcze tylko kawałeczek…
Ruszył
powoli do przodu, bowiem nazwisko „Malfoy” nie mogło być umiejscowione daleko. Mab… Mac… Mad… Wznosił się coraz wyżej i
znieruchomiał, dostrzegając „Mal”. Przez chwilę walczył sam ze sobą, próbując
powstrzymać się od wyciągnięcia ręki w stronę szuflady. Przecież wiedział, że
uruchomi alarm. Przecież przemyślał to wcześniej wielokrotnie. Mimo to o mało
nie zepsuł wszystkiego przez własne głupie uczucia.
Zamknął
oczy, żeby się skupić. Powtarzał sobie w myślach, kiedy ma nabrać powietrze, a
kiedy je wypuścić. Czuł bijące mocno serce, recytował zaklęcia wyszukane przez
Anne i modlił się, by wszystko się udało. W końcu poczuł, jak lewa dłoń, którą
przytrzymywał się miotły, wiotczeje, traci swoją ciężkość i staje się lekka jak
powietrze. Prawie nie miał w niej czucia. Musiał objąć mocno kij prawą ręką,
wciąż trzymającą różdżkę. Sięgnął lewą ręką do szuflady. Dzieliły go milimetry
od celu, zaciskał mocno wargi, modląc się do wszelkich możliwych bogów, aby
tylko nie uruchomić alarmu; wiedział bowiem, że wtedy jego jedyne wyjście
zamknie się, a on zostanie uwięziony na bardzo długi czas, a następnie
transportują go do Azkabanu. Ministerstwo stawiało przede wszystkim na poufność,
a już w szczególności w Departamencie Tajemnic.
Nie
poczuł zetknięcia dłoni z powierzchnią, ale zobaczył, jak powoli i ostrożnie
odsuwa szufladę. Nie towarzyszył mu żaden głośny dźwięk, mogący przypominać
alarm, miał więc nadzieję, że wszystko poszło zgodnie z planem. Nachylił się,
aby lepiej widzieć wypisane drobnym pismem dane osobowe na poukładanych
alfabetycznie teczkach. Było mu ciężko ze względu na połowiczny niedowład lewej
ręki i przytrzymywanie się prawą ręką miotły, równocześnie próbując poświecić
sobie różdżką, którą ostatecznie postanowił trzymać między zębami. Wysiłek
jednak opłacił się, bo oto znalazł to, czego szukał.
Dracon Lucjusz Malfoy
To
musiał być on, zresztą nie znalazł innego Dracona Malfoya. Wyciągnął teczkę i z
niemałym trudem otworzył ją, przytrzymując miotłę samymi nogami. Wziął do ręki
różdżkę, skopiował plik papierów, złożył je niedbale i schował za pasek spodni,
a jego płaszcz zakrył zdobycz. Dwa razy omal nie runął w dół, ale ostatecznie
udało mu się odłożyć teczkę na miejsce, zamknąć szufladę, odczarować dłoń i
poszybować w stronę wyjścia z największą prędkością, jaką udało mu się rozwinąć
w tym pomieszczeniu. Czuł rumieniec emocji, który wstąpił na jego policzki, a
serce, napędzane adrenaliną, biło coraz mocniej. Po raz kolejny odmówił litanię
zaklęć i drzwi otworzyły się, wypuszczając go na zewnątrz. Szybko zamknął je za
sobą zaklęciem i zsiadł z miotły, by biegiem wyminąć nadal zaczarowanych
strażników i rzucić się do wyjścia z korytarza. Musiał tylko schować się w
swoim gabinecie i przeczekać do rana, tylko to…
Wypadł
z korytarza i pobiegł kolejnymi, kierując się w stronę wind. Nie było go
słychać, bo przecież Anne rzucała zaklęcia wyciszające, nie było go też wiadć. Przebiegał
właśnie ostatnią prostą, gdy coś uderzyło go w plecy na tyle mocno, że runął do
przodu na murowaną posadzkę, nie zdążając zasłonić twarzy i rozbijając sobie
nos. Sekundę później poczuł, jak chroniące go zaklęcia, jedno po drugim,
zostają cofnięte z niepotrzebną brutalnością.
-
No, no, no, kogo my tu mamy – usłyszał niski, pretensjonalny głos, który już
kiedyś słyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć… - Chyba nieźle wpadliśmy.
Coś chyba nie wyszło...
OdpowiedzUsuńRozdział jak zwykle genialny.
Łowczyni Cieni