sobota, 12 stycznia 2013

Ślad: rozdział dwudziesty czwarty



Convalie myślała, że Lucas zaoferuje jej wspólną wyprawę do Hogsmeade z okazji walentynek, ale tak się nie stało. Czekała i czekała na propozycję, ale nie odezwał się na ten temat ani słowem. W końcu, zniecierpliwiona, trzynastego lutego spytała go, dokąd pójdą w wiosce, na co z ogromnym zdziwieniem odpowiedział jej, że nie wybiera się do Hogsmeade. Zrozpaczona Convalie postanowiła nie drążyć tego tematu, pożegnała się i odeszła. Jakie było jej zdziwienie, gdy Lucas dogonił ją i z uśmiechem na ustach wyjaśnił, że woli spędzić ten dzień wyjątkowo, a nie w Hogsmeade. Zaintrygowały ją jego słowa, ale nie wyjawił jej żadnej ze swoich tajemnic. Głodna wiedzy spędziła pół nocy na przekręcaniu się w łóżku z boku na bok i myśleniu o walentynkach.
Rano obudziło ją walenie do drzwi. Zaspana otworzyła je, a jej oczom ukazała się kompletnie już uszykowana do wyjścia Ivy. Gdy weszła do środka, pokój wypełniła woń jej perfum. Convalie ziewnęła szeroko.
- Pobudka! – wrzasnęła jej do ucha Ivy. – Za pół godziny wyjście do Hogsmeade, chyba nie powiesz mi, że zostajesz?
- Zostaję – mruknęła Convalie i powlokła się z powrotem do łóżka. Ivy pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Co się stało? Problemy w Lucaslandzie?
- Nie – odpowiedziała Convalie, zakrywając głowę poduszką. – Idź do Hogsmeade, baw się dobrze z Michaelem i daj mi spać.
Ivy nie dała się jednak zbyć i wyszarpnęła z jej kurczowego uścisku poduszkę. Zabrała jej również kołdrę.
- Marsz do łazienki – zadyrygowała. – Ogarnij się, a później powiedz mi, o co chodzi.
Convalie niechętnie wykonała jej rozkaz. Już pod strumieniem letniej wody się ożywiła, a coś w jej żołądku wykonało salto. Pierwsze w życiu prawdziwe walentynki. Ten dzień musiał być idealny. Szybko skończyła kąpiel, wytarła się ręcznikiem i przypomniała sobie, że nie wzięła niczego do ubrania. Ivy jak na zawołanie załomotała w drzwi.
- Mam coś dla ciebie. Lucas musiałby być idiotą, żeby nie paść przed tobą na kolana.
Convalie miała ochotę parsknąć śmiechem, ale ograniczyła się do wywrócenia oczami. Wzięła od przyjaciółki ubranie i przyjrzała mu się uważnie. Ivy wybrała dla niej ciemnogranatowe, klasyczne dżinsy i elegancki, połyskujący delikatnie, brązowy sweterek, kaszmirowy, kończący się pod biodrami. Miał on ładny dekolt w kształcie łódki, był bardzo ciepły i przytulny, a przede wszystkim dobrze się na niej prezentował. Ten nowy nabytek przysłała jej niedawno mama z dopiskiem, że ciocia Angelique wypatrzyła go na ich wspólnych zakupach, i pomyślała, że będzie w nim wyglądała zjawiskowo. Pod spód założyła ciepłą bluzkę, dodatkową ochronę przez zimnem. Nie wiedziała w końcu, dokąd Lucas zamierza ją zabrać, jeśli nie do Hogsmeade. A może mieli zostać w zamku? Tak czy inaczej zmuszona była do czekania na jakąś wiadomość od niego. Miała nadzieję, że jej nie wystawi. Na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze.
Wyszorowała dokładnie zęby i przemyła twarz lodowatą wodą. Osuszyła ją i wzięła się za makijaż, który gościł w ostatnich dniach na jej twarzy. Delikatne, pastelowe cienie, kilka muśnięć tuszem do rzęs i odrobinka błyszczyku. Zastanawiała się jeszcze, co ma zrobić z włosami. Kiedyś fryzury nie były jej problemem, na ogół zaplatała warkocz, związywała je w węzeł na karku lub koński ogon. Ale wtedy sięgały one pasa. Wszystko zmieniła przygoda sprzed paru dni.
Obudziła się po drzemce w pokoju wspólnym z twarzą obsypaną krostami i włosami kończącymi się na wysokości łopatek. Jej warkocz leżał obok niej. Poczuła, jak narasta w niej złość na ten głupi numer. Od razu domyśliła się, że za tym wszystkim stoi Rosalie, ale nie mogła uwierzyć, że zdobyła się na aż tak żałosny czyn. Kipiąc wściekłością poszła do swojego dormitorium. Doprowadzenie twarzy do porządku zabrało jej kilka sekund, bowiem użyte zaklęcie było dość prymitywne i proste do odwrócenia. Oczy jej zalśniły, gdy zobaczyła w lustrze swoje włosy i zatrzęsła się z furii. Tyle lat zapuszczania… Mogła iść do pani Pomfrey po odpowiedni eliksir, aby wróciły do swojej poprzedniej długości, ale poczuła chęć zrobienia Rosalie na przekór. Może rzeczywiście to czas, żeby coś zmienić? W tej długości było jej nawet dobrze, jedynie sposób cięcia pozostawiał wiele do życzenia. Wyczarowała nożyczki i poszła z nimi do Ivy. Nie obchodziło jej, że jest późno, musiała działać. Na jej widok przyjaciółka podniosła dłonie do ust i wydała zduszony okrzyk, ale zgodziła się pomóc. Dyrygowana pomysłami Convalie, wyrównała włosy i jeszcze je skróciła, a później przycięła nieco przód. Następnego dnia Convalie dumnie szła korytarzem, napotykając na zdumione spojrzenia uczniów, ale największą satysfakcję sprawiła jej złość Rosalie. Miała świadomość, że wygląda tak bardzo dobrze.
Krótsze włosy otworzyły przed nią wachlarz różnorakich fryzur, na które nie mogła sobie wcześniej pozwolić, ale i tak najlepiej wyglądała w rozpuszczonych. Poprzedniego wieczoru umyła je, więc wyglądały świeżo i lśniły czystością. Rozczesała je dokładnie, nieco podkręciła końce różdżką i wyszła z łazienki. Ivy pokiwała z uznaniem głową na jej wygląd, ale o wiele ciekawsze było dla niej to, co miała do powiedzenia w sprawie Hogsmeade i Lucasa. Convalie opowiedziała jej pokrótce ich wczorajszą rozmowę, a Ivy wyraziła swoje niezadowolenie.
- Właściwie to nic ci nie powiedział. A jesteś pewna, że…?
Convalie nie chciała tego słuchać. Zatkała sobie uszy i zanuciła coś, zupełnie jak małe dziecko.
- Lepiej spójrz na zegarek – poradziła przyjaciółce. – Hogsmeade, pamiętasz?
Ivy zerwała się z łóżka, na którym siedziała, i wybiegła z pokoju, krzycząc coś o dobrej zabawie i zostawiając drzwi szeroko otwarte. Convalie pokręciła głową i podeszła do nich, by je zamknąć, jednak w momencie gdy chwytała za klamkę tuż przed nią pojawiła się mała Ślizgonka, prawdopodobnie pierwszoroczna. Kopertę, którą trzymała w dłoni, wyciągnęła w jej stronę.
- To dla mnie? – spytała zdziwiona Convalie.
- Nie, dla Świętego Mikołaja – odburknęła w jej stronę dziewczynka. Convalie zmierzyła ją ostrym spojrzeniem, pod którym ta się zamknęła. Niemal wyrwała z jej dłoni kopertę i z ledwo wyduszonym, grzecznościowym „dziękuję” zamknęła jej drzwi przed nosem. Oparła się o nie plecami i obejrzała kopertę z obu stron. Zauważyła jedynie drobne „Convalie” w rogu, które nic jej nie powiedziało. Poza tym koperta była cała biała i zagadkowa. Kto mógłby ją nadać? Bijące mocno serduszko podpowiadało jej, że to Lucas, ale rozum mówił, że nie powinna podchodzić do tego tak lekkomyślnie. W środku mogło być coś niebezpiecznego, na przykład umieszczonego tam przez Rosalie. Blond małpa była zdolna do wszystkiego.
Convalie zdecydowała się położyć kopertę na podłodze i rozciąć ją zaklęciem tnącym. Pokój wypełniły dźwięki piosenki, a Convalie z krzykiem podskoczyła, nie spodziewając się takiego natężenia hałasu. Wsłuchała się w utwór Latających Jednorożców, mówiący coś o zaufaniu, radości i miłości. Zaśmiała się nerwowo. To tylko zwykła walentynka. Podeszła do niej, próbując przekonać samą siebie, że nie ma się już czego bać. Ze środka wyjęła karmazynową kartkę przyozdobioną złotymi i srebrnymi serduszkami. Gdy ją otworzyła, na podłogę wysypały się płatki kwiatów, a na nie opadła samotna, czerwona róża, owinięta ozdobną wstążką. Transmutowała leżącą na szafce nocnej spinkę w wazon, napełniła go wodą i umieściła w nim kwiat. Płatki jeszcze zostawiła, nie miała serca ich wyrzucać. Wróciła do kartki, by przeczytać znajdujący się w niej tekst.

Księżniczko Convalie,
Blask Twojej urody i srebrzystych oczu poraża mnie za każdym spojrzeniem. Zasługujesz na to, co najlepsze, bo jesteś najlepsza. Żaden kwiat nie dorówna Ci urodą, bo jesteś najpiękniejsza z najpiękniejszych. Czuję się zaszczycony, że zwróciłaś na mnie swoją uwagę. Jesteś niczym anioł, który zstąpił z nieba, by dać światu trochę dobroci, radości i piękna. Jesteś moim aniołem, moją księżniczką, moją pięknością, moim słoneczkiem i nadzieją, że świat może być cudownym miejscem.
Spotkajmy się o 16 w sali wejściowej. Ubierz się ciepło.
Oddany Ci bez reszty
Lucas

Convalie zaczerwieniła się momentalnie, próbując powstrzymać szeroki uśmiech cisnący się na usta. Nie sądziła, że słowa mogą sprawić aż tyle przyjemności. Przycisnęła kartkę do piersi i zamknęła oczy, pozwalając sobie na chwilę rozkoszowania się tym uczuciem. Jeszcze nigdy nikt nie skierował do niej czegoś tak miłego. To było lepsze od wybitnej oceny przy jej nazwisku. Bosymi stopami dotykała rozsypanych płatków i czuła się, jakby stąpała kilka metrów nad ziemią. Wiedziała już, że ten dzień będzie cudowny.

* * *

Nie wiedziała czemu, ale sprawiało jej ból patrzenie na to, jak przyjaciółki wychodzą do Hogsmeade z partnerami. Poczuła się strasznie samotna. Rosalie znalazła sobie kogoś na ostatnią chwilę i w kilka sekund owinęła go dookoła palca. Ich miłość była szybka, gwałtowna, intensywna i z pewnością miała skończyć się tuż po walentynkach. Amarie wybierała się do wioski w towarzystwie Iana, który to towarzyszył Rosalie na balu. Nagle okazało się, że są pokrewnymi duszami. Z Ivy prawie nie miała już kontaktu, ale także i ona wychodziła ze swoim chłopakiem. Dlaczego odnosiła wrażenie, że na walentynki wszyscy nagle podobierali się w pary? Kochać powinno się na co dzień, a nie dzień w roku. Czym to wyjście różniło się od innych wypadów do Hogsmeade? Poczucie osamotnienia dało jej w kość tak mocno, że postanowiła wybrać się do wioski chociażby na krótki spacer, a przy okazji mogłaby wstąpić do Miodowego Królestwa po trochę słodkości. Zewsząd otaczały ją pary. Czuła się jak trędowata. W czym była od nich gorsza, w tym, że nie miała partnera? I co z tego? Kogo to w ogóle obchodziło? Uniosła wysoko głowę i szła wśród zakochanych. Udowodni im, że samemu też można się świetnie bawić.
Jej policzki i nos przybrały wściekle czerwoną barwę, a palce były bliskie odpadnięcia, gdy w końcu dotarła do Miodowego Królestwa. Sklep wypełniały tłumy uczniów, przez które zwinnie zaczęła się przepychać, dopóki nie dotarła do czekolad. Wybrała kilka smaków do spróbowania. Lubiła nowe rzeczy i eksperymentowanie. Standardowo już dodała do swoich zakupów kilka cukrowych piór o różnych smakach i właśnie przyglądała się półce z żelkami, gdy ktoś trącił jej ramię, a trzymane przez nią czekolady upadły na ziemię.
- Uważaj – warknęła, schylając się po nie z nadzieją, że nikt z tłumu nie zdąży ich rozdeptać. Sprawca całego wydarzenia poszedł w jej ślady i razem zapobiegli najgorszemu. Coleen wyprostowała się i spojrzała na osobnika. Kojarzyła go ze Slytherinu. Był chyba rok starszy od niej, ale niespecjalnie wyższy. Nie podobał jej się jego duży nos i odruchowo zmarszczyła własny. Chłopak nie sprawiał zbyt miłego wrażenia.
- Jestem Abe – powiedział, oddając jej pozbierane przez niego czekolady i wyciągając rękę do uściśnięcia.
Coleen zmierzyła go uważnie wzrokiem. Zauważyła, że jest dobrze zbudowany i ma całkiem miły głos, ale to wszystko z tych rzeczy dobrych, które mogła o nim powiedzieć. Śmierdział jakimiś mocnymi perfumami, które przyprawiały ją o duszności, a jego wodniste, niebieskie oczy nie kojarzyły się jej najlepiej. Nie uścisnęła jego dłoni, przytrzymując kurczowo zakupy.
- Coleen – burknęła. – I mam dla ciebie radę: nie wpadaj więcej na ludzi, bo nie jest to zbyt miłe.
Dała nura w tłum i przemknęła byle dalej od niego. Chciała po prostu wrócić do zamku i delektować się smakiem przepysznych czekolad. W samotności, na którą sama się skazała.

* * *

Natalie razem z koleżankami z roku siedziała przy stoliku w Trzech Miotłach i popijała przepyszne kremowe piwo. Jako trzecioklasistka dopiero w tym roku uzyskała pozwolenie na wychodzenie do Hogsmeade, nigdy też wcześniej nie próbowała kremowego piwa, więc rozkoszowała się tą chwilą, póki mogła.
- Zobaczycie, dziewczyny, kiedyś też będziemy wyglądać jak oni – zaśmiała się kasztanowowłosa Rhonda, wskazując na pary przechadzające się za oknem, lub te pochylające ku sobie głowy przy stolikach i szepczące do siebie czułe słówka.
- Nie ma mowy! – wykrzyknęła Sally. – Sam cukier, błe.
Swoją wypowiedzią wywołała śmiech wśród całej grupy. Natalie również się zaśmiała.
- Cóż, wyglądają na bardzo zadowolonych – skomentowała. – Chciałabym się przekonać, jak to jest.
- Chłopaki to same problemy – odpowiedziała jej Tessa. – Jesteśmy młode, piękne, nie zadręczajmy się czymś takim!
Rozległy się potakujące pomruki i dźwięki stukania o siebie kufli. Natalie musiała opuścić towarzystwo, by udać się do toalety. Wracając, zauważyła gdzieś w kącie Ryan i Sue, przyjaciółki Dylana. Nie wiedzieć czemu nagle poczuła, że są do siebie podobne. Ona musiała obejść się bez najlepszej przyjaciółki, a one bez przyjaciela. Nie zastanawiając się długo podeszła do nich, odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami koleżanek.
- Cześć, nie wiem, czy mnie pamiętacie, jestem Natalie – powiedziała do nich, gdy skupiły na niej wzrok. Sue uśmiechnęła się szeroko, a Ryan tylko skinęła głową.
- Siadaj – zachęciła ją Sue.
Natalie spojrzała niepewnie na stolik z koleżankami, a później na dwie dziewczyny.
- Ach, nie, nie jestem tu sama. Po prostu zobaczyłam was i pomyślałam, że się przywitam.
Ryan uśmiechnęła się krzywo. Natalie nigdy nie uważała jej za sympatyczną, z kolei Sue pokiwała ze zrozumieniem głową.
- Miło z twojej strony – powiedziała. – Do zobaczenia w takim razie.
Natalie pożegnała się z nimi i odeszła od ich stolika, słysząc za plecami niezbyt cichy szept Ryan.
- Dziwaczka.
Zrobiło jej się smutno, ale przecież nie musiała się tym przejmować. Lubiło ją mnóstwo ludzi, nie potrzebowała aprobaty Ryan. Usiadła przy stole, zastanawiając się, co tam u Juliette i Dylana. Z pewnością po powrocie do zamku usłyszy radosne sprawozdanie z całego dnia. Musiała wypić dużo kremowego piwa, żeby mieć na to siły.
- Natty, to co, jeszcze kolejka? – spytała Abigail, zupełnie jakby czytała jej w myślach.
- Raz się żyje – odpowiedziała z uśmiechem.

* * *

Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Próbowała zapełnić czas czytaniem podręczników, pisaniem eseju na transmutację, a nawet robieniem porządków w swojej szafie, ale wszystko to zaprzątało na chwilę jej uwagę, a później traciło sens. Nie wiedziała już, co bardziej daje jej się we znaki: podekscytowanie czy może nuda. Czy Lucas nie mógł po prostu zabrać jej do Hogsmeade? Wiele dałaby za kojący jej nerwy kufel kremowego piwa. A jeśli nie, to czy nie mógł jej chociaż poinformować o tym wcześniej? Pewnie wybrałaby się tam z Ivy, by… A, no tak. Ivy szła z Michaelem. Nie chciała robić za piąte koło u wozu. Równie dobrze mogła pójść sama.
Zaczęła przechadzać się po pokoju w tę i z powrotem. Rytmiczne uderzenia kroków o podłogę wpływały na nią uspokajająco. Co kilka sekund zerkała na zegarek w nadziei, że minęło więcej czasu, niż jej się wydawało, ale było wręcz odwrotnie. O piętnastej zdecydowała się usiąść na łóżku. Pozostało jej zbyt mało czasu, aby zacząć teraz coś robić, a jednak zbyt dużo, żeby siedzieć bezczynnie i pozwalać się dopaść nudzie. Bardziej z chęci zrobienia czegokolwiek, niż z konieczności, poszła do łazienki, aby wziąć gorącą kąpiel. To nieco denerwujące, że musiała pozbyć się ubrania, które założyła o wiele wcześniej z okazji walentynek, ale wizja przyjemnego ciepła otaczającego jej ciało wydała się zbyt kusząca, aby mogła odmówić. Spięła włosy na czubku głowy i weszła do wanny. Westchnęła z zadowoleniem, czując jak powoli się rozgrzewa i zamknęła oczy, aby móc w pełni rozkoszować się tą przyjemnością.
Kiedy wyszła z wanny okazało się, że zostało jej dwadzieścia minut na dotarcie do sali wejściowej. Ubrała się, uczesała, poprawiła makijaż i wyszła z łazienki, aby rozejrzeć się po pokoju. Czy było tu coś, czego koniecznie będzie potrzebować? Z szafki nocnej wzięła różdżkę i wetknęła ją do kieszeni spodni. Ostatni raz przejrzała się w lustrze i, nie mogąc już dłużej wytrzymać, wyszła z dormitorium. Starała się iść powoli, choć jej kroki mimowolnie przyspieszały. Na miejsce dotarła pięć minut przed czasem. Rozejrzała się w nadziei, że może Lucas już jest, ale w pobliżu nie dostrzegła nikogo. Odetchnęła głęboko, próbując ukryć swoje gwałtowne emocje. Opanowanie to klucz do wszystkiego. Oparła się o ścianę i utkwiła wzrok w wejściu do lochów, ale to nie stamtąd nadszedł Lucas.
- Witaj, księżniczko – usłyszała i aż podskoczyła na dźwięk jego głosu z zupełnie innej strony, niż się spodziewała.
- Cz-cześć – powiedziała, odwracając się w jego stronę, podczas gdy on zaśmiewał się z jej reakcji. W ręku trzymał czerwoną różę, a na sobie miał czarny garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Poczuła się dość niezręcznie w swoim sweterku i dżinsach. Przygryzła wargę.
Lucas wyciągnął w jej kierunku kwiat, a gdy próbowała sięgnąć po niego dłonią, ujął ją w swoją i pocałował, dopiero wtedy wręczył jej podarunek. Modliła się o to, żeby się nie zaczerwienić.
- Dziękuję.
- To ja dziękuję – odparł Lucas, kłaniając się i wprawiając ją w jeszcze większe zakłopotanie. Wyciągnął do niej dłoń, którą uchwyciła i poprowadził ją w kierunku ogromnych drzwi.
- Nie mam kurtki – zauważyła Convalie, trzęsąc się na samą myśl o panującym na zewnątrz zimnie, ale Lucas zatrzymał się i roześmiał.
- Żartowałem, nie idziemy na Antarktydę.
- Więc gdzie? – spytała zaniepokojona Convalie, przyciskając kwiat do siebie. Dobrze, że przez ten sweter nie przenikały kolce.
Lucas uśmiechnął się do niej tylko tajemniczo i zaprowadził w kierunku schodów. Im dalej od drzwi, tym robiło się cieplej i bezpieczniej. Convalie zżerała ciekawość, a równocześnie niepokój. Zerkała co chwila na Lucasa, którego mina wyrażała zdeterminowanie. Szli i szli w górę, aż złapała zadyszkę. Jakim cudem Gryfoni czy Krukoni pokonywali codziennie tyle stopni? W takich momentach dziękowała serdecznie Merlinowi za to, że jest Ślizgonką.
- Lucas? – spytała w końcu. – Dlaczego…?
- Cii – uciszył ją. – Zobaczysz na miejscu.
Convalie nie odzywała się już więcej, ale z trwogą spoglądała na następne ze schodów, które na nich czekały. Co też on wymyślił? Czy szli na jakąś wieżę? W jakim celu?
- Dlaczego…? – spróbowała ponownie, gdy znaleźli się na najwyższym piętrze, ale przerwał jej uniesieniem dłoni. Ruszli przed siebie korytarzem, a Convalie z niepokojem spoglądała na kolejne miejsca, w których nigdy nie była. – Nie wiem, w jakim celu mnie tu zabrałeś.
- Wszystko byś chciała wiedzieć od razu – żachnął się Lucas. – Daj mi i sobie jeszcze kilka chwil, proszę.
Convalie zmiękła pod jego spojrzeniem i dała się prowadzić. Ciepła dłoń Lucasa ściskała jej własną, chłodniejszą. Nie wiedziała dlaczego, ale instynktownie za nim podążała, ślepo ufając. Wydało jej się to dziwne, ale czuła, że jak najbardziej właściwe. Może po prostu powinna uzbroić się w cierpliwość.
Zgodnie z jej przewidywaniami, Lucas zaprowadził ją na szczyt wieży. Ale cóż to był za widok! Convalie aż oniemiała i przystanęła z wrażenia. Nad jej głową znajdowała się kopuła utworzona z posplatanych ze sobą róż. Gdzieniegdzie powtykane były świecące na różnokolorowo, maleńkie światełka. Na środku ustawiony został okrągły, biały stoliczek z misternie zdobioną nogą, a obok niego stanęły dwa utrzymane w tym samym stylu krzesła. Było tu bardzo przytulnie, a po ciele Convalie rozlało się uczucie błogości. Różany baldachim chronił przed wiatrem i zimnem, lecz mimo to temperatura pozostawała nieco niższa niż w zamku, co jednak niespecjalnie jej przeszkadzało.
- Tu jest przepięknie – wyszeptała.
Lucas, który stał do tej pory obok niej, odwrócił ją w swoją stronę i ujął jej twarz w dłonie. Wpatrywała się w jego oczy, nie widząc w nich typowo ślizgońskiego chłodu, lecz ciepło, od którego miękły jej nogi. Lucas pochylił się i musnął jej usta swoimi. Długo zwlekała z otworzeniem przymkniętych oczu, próbując zatrzymać towarzyszące pocałunkowi uczucie.
- Jedzenie nam wystygnie – powiedział Lucas, a Convalie z zakłopotaniem zauważyła delikatny uśmieszek, który nie chciał zniknąć z jego ust. Miała wrażenie, że to z niej się śmieje. Szybko odwróciła głowę w stronę stołu, gdzie rzeczywiście coś się pojawiło. Delikatnie oswobodziła się i podeszła bliżej, żeby dokładnie się przyjrzeć. Mały stół pomieścił kilka przepysznie wyglądających dań, a wśród nich uwielbiane przez nią spaghetti. Lucas odsunął dla niej jedno z krzeseł. Usiadła, starając się zachowywać najwytworniej, jak potrafiła. Poczekała aż chłopak przysiądzie naprzeciwko niej, ale nie ruszyła jedzenia, zbyt zajęta wpatrywaniem się w jego piękne oczy. Lucas zaśmiał się.
- Smacznego, księżniczko. Widzę, że udało mi się ciebie oczarować.
Convalie zachichotała nerwowo. Jej marzenia o tym dniu właśnie się spełniały.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo…

* * *

- Na pewno nam wybaczysz?
- Na pewno. – Ginny uśmiechnęła się, obserwując jak Hermiona i Angelique ubierają płaszcze. Spędziły razem miłe popołudnie, oglądając filmy, podjadając ciasteczka i sącząc herbatę. Takie oderwane od rzeczywistości popołudnie ploteczek dobrze jej zrobiło.
- Umieram z ciekawości, co on tam wymyślił – zaszczebiotała Angelique, zbyt podekscytowana perspektywą walentynkowego wieczoru ze swoim mężem, by przejmować się czymkolwiek innym. Ginny starała się uparcie ignorować kiełkujące ziarenko zazdrości.
Hermiona zaśmiała się.
- Gdybym tylko mogła mieć pewność, że Ron nie zapomniał o walentynkach... – zażartowała. – Mógłby chociaż zabrać mnie na kolację, czy coś…
- Na pewno nie zapomniał – wtrąciła Ginny, choć w duchu musiała przyznać, że było to zachowanie jak najbardziej w stylu brata. Wiedziała, że Hermionie będzie przykro, jeśli to okaże się prawdą. Musiała jak najszybciej przypomnieć Ronowi o święcie, i to zanim przyjaciółka dotrze do domu.
- A nawet jeśli – zaczęła Angelique – to nie daj sobie zepsuć tego dnia. Głowa do góry i mimo wszystko spędź z nim miły wieczór!
I mówiła to osoba, którą mąż rozpieścił tak, że gdyby nie dostała z samego rana kwiatów, to śmiertelnie by się obraziła. Ginny nie skomentowała tego, ale ciepło robiło się jej w sercu, gdy myślała o tym, że przyjaciółki są szczęśliwe. Ona też nie narzekała, jednak jej życie było raczej stałą, nieubłaganie zbliżającą się do końca. Żadnych zwrotów akcji, wzlotów czy upadków w ostatnim czasie. Czasem miała wrażenie, że po prostu hibernuje, ale mimo wszystko starała się odnaleźć szczęście w najdrobniejszych nawet szczegółach.
Przyjaciółki pożegnały się wylewnie i wyszły na zewnątrz. Ginny pomachała im, stojąc w drzwiach, a gdy tylko zniknęły, zamknęła się w środku. Nie miała czasu do stracenia. Zaklęciem przywołała do siebie kawałek pergaminu i pióro, napisała krótką notatkę i błyskawicznie przesłała ją do swojego brata. Nie mogła naprawić całego świata, ale przynajmniej mogła sprawić, że jej przyjaciółka będzie szczęśliwa.
Z uśmiechem na ustach skierowała się do kuchni, aby pozmywać naczynia. Zakasała rękawy, a jej podśpiewywanie skomponowało się z szumem płynącej wody. Była właśnie przy finale swojej ulubionej piosenki, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Nie spodziewała się nikogo, więc gdy już opłukała ręce z płynu i zakręciła wodę, ze zdziwieniem malującym się na twarzy skierowała się do przedpokoju.
Gdy otworzyła drzwi, jej oczom ukazał się Danny. Wyglądał bardzo elegancko i w pierwszej chwili po prostu utkwiła w nim wzrok, studiując zmiany, które zaszły w jego wyglądzie. Zdecydowanie był u fryzjera, jego włosy prezentowały się krótko i schludnie; nabył też nowy, wytworny płaszcz, a w ręku trzymał bukiet różnokolorowych kwiatów.
- Nie wiedziałem, które lubisz najbardziej – powiedział bez żadnych wyjaśnień czy przywitania, wyciągając wiązankę w jej stronę.
- Och… wszystkie – odparła, przyglądając się ze zdezorientowaniem różom, goździkom, żonkilom, margaretkom, irysom, liliom i Merlin wie czemu jeszcze. Przejęła bukiet od Danny’ego, unikając jego wzroku. Paliło ją poczucie winy, wstydu i… no właśnie, czego? Przyszedł do niej, przyniósł jej kwiaty, chociaż…
- Nie podobają ci się? – spytał.
- Nie, nie, są piękne – wymamrotała, nie podnosząc wzroku. – Po prostu nie wiem, co…
- Zabieram cię na kolację – oświadczył jej, co zmusiło ją do spojrzenia na niego. Niebieskie oczy wwiercały się w nią uparcie. – I nie przyjmuję do wiadomości odmowy.
Choć czuła, że powinna zaprotestować, nie mogła uwierzyć, że odkłada kwiaty do wazonu, napełnia go wodą, ubiera płaszcz i buty, opatula się szalikiem i wychodzi za Dannym w ciemną noc. Ona też chciała przygód. Chciała wzlotów i upadków, ale przede wszystkim też chciała być szczęśliwa.

* * *

- Więc… dokąd mnie zabierasz?
- Więc… zobaczysz?
Anne sprzedała mu kuksańca i zaśmiała się, na co chwycił ją pod ramię i teleportował ich. Nim zdążyli stanąć stabilnie, zakrył jej oczy dłońmi.
- Nie wygłupiaj się – zaprotestowała, próbując oderwać od twarzy jego ręce, ale nie udało jej się to. Usta Nicolasa znalazły się tuż przy jej uchu.
- Powiedz mi, co słyszysz – wyszeptał.
Anne przestała się przez chwilę szamotać i znieruchomiała, nasłuchując.
- Morze – odpowiedziała po paru sekundach. – Jesteśmy nad morzem.
- A jesteś pewna, że to nie ja dmucham ci do ucha? – zażartował, za co otrzymał trzepnięcie otwartą dłonią w okolicę łokcia.
- Odsłoń wreszcie, bo pożałujesz! – spróbowała mu grozić, ale zabawa była zbyt interesująca, aby mógł tak po prostu ją przerwać. Przylgnął do jej pleców, a ona nie zaprotestowała.
- Jest coś, co muszę ci powiedzieć – wyszeptał, łaskocząc ją w ucho ciepłym oddechem.
- Zamieniam się w słuch.
Milczał przez chwilę, zastanawiając się, jakich słów powinien użyć.
- Jeszcze nigdy nie było tu ze mną innej osoby – powiedział. – Jesteś pierwsza, z którą dzielę się tym miejscem.
- Brzmisz banalnie, wiesz? – wtrąciła, a pod dłońmi wyczuł, że mięśnie jej policzków drgają pod wpływem uśmiechu. On sam też się uśmiechnął.
- Wiem, ale mówię serio. Co prawda nie przychodzę tu często, ba, ostatni raz byłem tu jakieś dwa lata temu, ale pomyślałem, że można by odświeżyć nieco tradycję i…
- Jaką tradycję? Bredzisz. I przestań mnie łaskotać – oburzyła się, bo parsknął śmiechem wprost do jej ucha.
- Widzisz, Anne… Tak się składa, że obiecałem sobie kiedyś, że przyjdę tu ze szczególną osobą, więc mogłabyś docenić mój gest.
- Doceniam – powiedziała szybko. – Naprawdę, jest mi bardzo miło… ale byłoby milej, gdybym mogła cokolwiek zobaczyć.
Odsłonił jej oczy, a dłonie przeniósł na jej barki. Stali przez chwilę nieruchomo, podziwiając piękno rozbryzgujących się o skały fal na tle granatowego nieba.
- Uwielbiam morze – dobiegł go cichy głos Anne. – Jest takie nieprzewidywalne. Myślisz, że wszystko już widziałeś i wszystko wiesz, podczas gdy zdradzieckie fale robią, co tylko im się podoba.
- Zupełnie jak ty – szepnął, osuwając dłonie wzdłuż jej kręgosłupa, by objąć w pasie. – Jesteś dla mnie jedną wielką zagadką.
W tym momencie Anne odwróciła się do niego przodem. W jej oczach zobaczył nieznany mu wcześniej blask i odbicie gwiazd. Spojrzała na niego śmiało, bez najmniejszego skrępowania, patrzyła mu w oczy tak intensywnie, że aż zrobiło mu się nieswojo.
- I chcę pozostać twoją zagadką – zapewniła.
Na te słowa podniósł dłoń do jej policzka, drugą pozostawiając w pasie. Niemal czuł to napięcie elektryczne i trzaskające wokół nich iskry. Skóra Anne pod jego palcami parzyła, czuł wyraźnie magnetyzm o sile przewyższającej wszystko, co dotychczas doświadczył w sferze emocji. To musiało być to.
Powoli zbliżył usta do jej ust, zatrzymując się kilka milimetrów od celu. Rozkoszował się chwilą oczekiwania, ale musiał też przyznać, że bał się tego, co nastąpi. Bał się, że wpadnie po uszy i dawny Nicolas już nie wróci.
A wtedy Anne wykonała ten ruch, na który on bał się zdobyć. Gdy ich usta się połączyły, poczuł, że wreszcie znalazł się w miejscu, w którym od dawna powinien być. Niemal drżał z podekscytowania, każda, najmniejsza nawet cząstka jego ciała krzyczała z rozkoszy. Zatopił dłoń w jej włosach, a ona zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła bliżej siebie. Czuł się tak, jakby wszystko zniknęło, jakby przestało się liczyć, jakby dotąd nie żył pełnią życia, a jedynie jego marną imitacją. Ta drobna, ciepła istotka, tak niezwykła, sprawiła, że jego serce zawrzało, otworzyło się na całą paletę uczuć, powiększyło się i zabiło bardzo, bardzo mocno, z całej siły. Zatracił się w pocałunku, zapominając o całym świecie. To było to miejsce, którego od tak dawna szukał, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)