Peron 9 i ¾ jak
zwykle był tak zatłoczony, że ledwo można było odnaleźć kogokolwiek znajomego.
Ginny nigdy to nie przeszkadzało. No, może kiedyś, kiedy była nastolatką.
Zdarzało jej się wchodzić na schodki wiodące do pociągu, rozglądać się ponad
tłumem i krzyczeć głośno imiona przyjaciół, wykonując przy tym różne dziwaczne
akrobacje. Zapragnęła roześmiać się głośno, zupełnie bez powodu, tak, jak
zdarzało jej się kiedyś. Miała wrażenie, że Ginny sprzed poznania Draco była
zupełnie inną osobą i czasem tak silnie odczuwała jej brak, jakby utraciła
swoją bliźniaczą siostrę, którą tak bardzo kochała. Niemal widziała twarze
Colina, Demelzy, Hermiony, Luny… Twarze wszystkich tych osób, które
rozpromieniały się na jej widok i śmiały się z jej wygłupów na schodkach. W
którym momencie wszystko tak strasznie się popsuło? Most do starego życia już
dawno się zawalił, a ona już wieki temu przestała szukać jakiejś innej drogi.
- Kochanie, życzę
ci udanego roku w Hogwarcie – powiedziała do Convalie, najbliższej na świecie
osoby, która właśnie ją opuszczała. – Uważaj na siebie – dodała, całując ją w
czubek głowy. Były równego wzrostu, co niechętnie zauważyła. Córka dorastała i
już za kilka lat miała ją opuścić na dobre… Zupełnie jak Nicolas.
- Dzięki, mamo –
odpowiedziała Convalie, obejmując Ginny w pasie. – Ty też na siebie uważaj. –
Popatrzyła na nią swoimi szarymi, a mimo to ciepłymi oczami, okolonymi długimi
rzęsami. – Mówię poważnie.
Ginny westchnęła.
- No wiem, wiem.
Uśmiechnęła się
szczerze, co, o dziwo, przyszło jej z łatwością. Odgarnęła niesforny kosmyk
niesamowicie długich włosów Convalie, który zachodził na jej twarz.
- Kocham cię,
córeczko – powiedziała.
- Och mamo… -
Convalie przytuliła ją mocniej. – Ja ciebie też kocham.
Żegnały się jeszcze
chwilę, aż w końcu Convalie razem ze swoim kufrem zniknęła w pociągu,
odwracając się jeszcze, żeby pomachać na pożegnanie. Ginny poczuła się nagle
strasznie samotna. Odwróciła się i w tym momencie wpadła na kogoś, zatoczyła
się i mało brakowało, by upadła.
- Najmocniej
przepraszam – powiedziała automatycznie.
- Ginny? – spytał
mężczyzna, na którego wpadła. – To naprawdę ty?
Przytrzymał ją za
ramię i spojrzał głęboko w oczy. Zaniemówiła.
- Colin – wydusiła.
– Eee… Cześć.
- Cześć –
odpowiedział. – Odprowadzałaś dzieci?
Ginny skinęła
głową, ale szybko się zreflektowała.
- Tylko córkę. Syn
już skończył szkołę.
- Och – mruknął
Colin, marszcząc brwi. – No tak. Nicolas. - Ginny przytaknęła bezgłośnie, więc
kontynuował. – Tyle lat minęło… Wysyłałem ci listy, dlaczego na żaden nie
odpowiedziałaś?
Ginny zesztywniała.
Rzeczywiście, kiedyś pisywał do niej, ale wtedy nie przejmowała się tym, że
nieuprzejmie może być nie odpisać. Zresztą ona sama nie chciała podtrzymywać
kontaktów, zwłaszcza po śmierci Draco. Ona poszła swoją drogą, Colin swoją.
- Ostatni list
przyszedł naprawdę wiele lat temu – rzuciła. – Nie roztrząsajmy tego.
Colin przyjrzał jej
się uważnie, z niepewną miną.
- No dobrze… skoro
tak mówisz… No więc co u ciebie?
Wzruszyła
ramionami, równocześnie uciekając wzrokiem. Rozmowa zaczynała jej ciążyć.
Przywoływała zbyt wiele wspomnień i tym samym osadzała ją w przeszłości. Znowu.
A przecież tak bardzo chciała się od niej odciąć!
- Nic specjalnego –
powiedziała. – Praca… jestem to tu, to tam… różne dziwne sprawy do opisania… wiesz
jak to jest.
Doskonale wiedział.
Skinął głową. Pracowali w tym samym piśmie. Jednak Ginny sumiennie dbała o to,
aby nigdy nie spotkali się chociażby na korytarzu. A jeżeli już doszło do
takiej sytuacji, zawsze jakoś udało jej się umknąć.
- A poza pracą?
Jakieś życie towarzyskie?
Ze znudzoną miną
potoczyła wzrokiem po peronie.
- Naprawdę nic
specjalnego – odpowiedziała. – Jakoś się żyje.
- Taa…
Rozmowa wyraźnie
się urwała. Teraz już nawet Colin zaczął się rozglądać w poszukiwaniu jakiegoś
punktu zaczepienia – a może po prostu chciał uciec? Ginny wiedziała, że sama
jest sobie winna. I wcale tego nie żałowała.
- Leanne… -
powiedział nagle Colin, dostrzegając swoją żonę, która natychmiast do nich
podeszła. – Znasz Ginny, prawda? Ginny? – spojrzał na nią wyczekująco.
- Tak, znamy się –
potwierdziła Ginny, wyciągając rękę w stronę Leanne. – Cześć.
- Cześć –
odpowiedziała tamta, marszcząc lekko nos. Ginny starała się nie skrzywić, gdy
potrząsała jej dłonią. Leanne spojrzała wyczekująco na Colina. – Kochanie, rodzice
czekają… Chodźmy już…
- No tak, jasne –
odpowiedział, uśmiechając się do niej. – No to – odchrząknął – Ginny…
Ginny uśmiechnęła
się na pokaz.
- No tak, jasne. Do
zobaczenia.
Pomachała im
obojgu, odwróciła się i szybko odeszła. Odetchnęła z ulgą, że ma już tę rozmowę
z głowy. Dlaczego zawsze na King’s Cross musiała trafić na jakichś znajomych?
To naprawdę niesprawiedliwe. Miała do tego ogromnego pecha – im bardziej
starała się ich nie widzieć, tym większe prawdopodobieństwo, że akurat pojawią
się tam, gdzie ich nie potrzeba. Standard.
Nie miała już tego
dnia ochoty na więcej spotkań. Musiała popracować nad swoim tekstem o rodzinie
Sileo. Rozdrapywanie wspomnień wcale nie było przyjemne – pisanie o zmarłej
córce Richarda, Elissie, nachalnie pchało jej przed oczy obraz Dominica – a
jego wspominać już na pewno nie chciała. Musiała jednak jakoś przez to
przebrnąć. Kto wie, może stawanie twarzą w twarz ze swoimi lękami da jej
ostateczne wyzwolenie?
* * *
Znalezienie pustego
przedziału zajęło Convalie trochę czasu – wystarczająco, by pociąg zdążył
ruszyć. Zmęczona targaniem ciężkiego bagażu opadła bez sił na siedzenie. Jej
wzrok przykuł widok za oknem – najpierw zabudowania, później pola… Oczy zaczęły
jej się zamykać. Wspominała swoje pożegnanie z Ginny i to, jakie mama miała
smutne spojrzenie. Nie chciała zostawiać jej samej, o wiele lepiej by się czuła
ze świadomością, że ktoś tam jest przy niej i ciągle czuwa… No cóż, mogła być
pewna, że mama utrzyma kontakt z ciocią Demelzą. Ale czy to mogło być
pocieszeniem? Nie od dziś wiadomo, że ciotka jest stuknięta. Nicolas
niespecjalnie przepadał za jej wizytami, wolał nie wysłuchiwać trajkotania o
niczym. Zawsze wtedy się ulatniał.
Westchnęła. Mimo że
od wysłania listu minęło już trochę czasu, nadal nie otrzymała odpowiedzi od
brata. Próbowała sobie wytłumaczyć, że może zmęczona sowa zrobiła sobie
odpoczynek, albo… no cokolwiek. Jednak wciąż się niecierpliwiła. Podświadomie
czuła, że Nicolas jej nie odpisze. Chociaż… stara sowa dziadków zwykle
nawalała, bardzo możliwe, że zamiast do niej, przyleciała z odpowiedzią do
nich, albo w ogóle gdzieś się zgubiła… Z tego co słyszała, puchacz Error,
nazwany tak przez wujka Rona, był bardzo podobny w tym względzie do swojego
poprzednika – Errola.
Ukołysana miarowym
stukotaniem pociągu, pogrążona w rozmyślaniach, zasnęła. Nie był to mocny sen,
można by go nawet nazwać półsnem, jako że zdarzało jej się ocknąć od czasu do
czasu… A także ze względu na to, że momentalnie usiadła prosto, gdy drzwi do
przedziału otworzyły się szeroko. Łypnęła w tamtą stronę zaspanymi oczami,
chcąc wypatrzyć intruza.
- Tu jest miejsce –
mówiła miedzianowłosa dziewczyna, odwrócona w stronę kogoś, kogo Convalie nie
była w stanie dojrzeć.
- Tu jest zajęte –
odpowiedział jej męski głos.
Dziewczyna
odwróciła się i Convalie ją poznała – była to Krukonka, z którą w zeszłym roku
miała wspólnie transmutację i zielarstwo. Nigdy nie pamiętała jej imienia.
Krukonka lekceważąco omiotła wzrokiem przedział, nie zatrzymując się dłużej na
Convalie. No tak, przywykła już do takich reakcji.
- Wolne? – spytała
miedzianowłosa od niechcenia.
- Jasne –
odpowiedziała Convalie lekko zachrypniętym głosem. Odchrząknęła, ale dziewczyna
o nic więcej jej nie spytała.
- A nie mówiłam? –
zwróciła się za to do swojego towarzysza, po czym bezceremonialnie wpakowała
się do środka, taszcząc za sobą ciężki kufer.
Convalie zauważyła,
że jej własny kufer nadal leżał na siedzeniu, a właściwie to na dwóch. Czy
powinna go przenieść na półkę, czy raczej nie zawracać sobie tym głowy?
- Ryan, a mówiłam
ci, że trzeba wcześniej wsiąść, żeby znaleźć dobry przedział – marudziła
dziewczyna, która weszła do przedziału za tamtą. Ta z kolei miała bardzo ciemne
włosy i ciemne, lekko skośne oczy. Mówiła też z lekkim akcentem.
Ryan wywróciła
oczami, wyciągnęła różdżkę i przetransportowała nią kufer na półkę bagażową.
- Dylan, idziesz? –
spytała marudnie, opadając na siedzenie przy drzwiach po stronie Convalie.
Między nimi leżał wciąż nieprzeniesiony kufer.
Dziewczyna ze
skośnymi oczami, idąc w ślady Ryan, umieściła swój kufer na półce, a następnie
usiadła naprzeciwko swojej koleżanki. Do środka wszedł chłopak, ostatni z małej
grupki, zamykając za sobą drzwi. Był wysoki, miał całkiem zwyczajne, brązowe
włosy, a do tego duże, brązowe oczy. Także i on rozprawił się szybko ze swoim
kufrem, a później usiadł koło skośnookiej. Convalie zorientowała się, że całą
trójkę kojarzy z zajęć. Ta skośnooka… miała na imię Sue, czy jakoś tak… Na
pewno Sue. Nie chciała jednak poświęcać im swojej uwagi. Odwróciła się w stronę
okna, nie wypowiedziawszy do nich nawet słowa. Dziewczyny pewnie zostawiłyby ją
w spokoju, ale chłopak zmierzył ją spojrzeniem.
- Cześć –
powiedział całkiem sympatycznym głosem.
Czuła jego
świdrujący wzrok. Odwróciła się na moment do niego, zmierzyła go od góry do
dołu i z powrotem – wyglądał na takiego cwaniaczka, co to chciałby zbawić
świat, ale i tak mu się nie uda - odpowiedziała „cześć” i ponownie spojrzała za
okno. Nikt więcej się do niej nie odezwał, a i ona nie miała najmniejszej
ochoty na rozmowę tymi hałasującymi, radosnymi ludźmi. Nie pasowała do nich,
kropka.
Podróż okropnie jej
się dłużyła i miała wielką ochotę, aby wyjść z przedziału i poszukać sobie
innego. Sue, Ryan i Dylan, jak się okazało – dobrzy przyjaciele, na dobre
zakłócili jej spokój. Była z tego powodu strasznie niezadowolona i okazywała to
wymownymi spojrzeniami rzucanymi sufitowi. Nikt jednak specjalnie się nimi nie
przejął. Za oknem ściemniło się i już nic nie mogła wypatrzeć, ale nadal
uparcie podziwiała widoki. Musiała jakoś przeczekać drogę do Hogwartu. Później
zje w samotności kolację, pójdzie do swojego dormitorium, rozpakuje się i
wreszcie zaśnie. Nudny dzień wzmagał jej senność i zdarzyło jej się parę razy
ziewnąć, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Po wielu godzinach męczarni, pociąg
nareszcie się zatrzymał. Stwierdziła, że więcej już durnych śmiechów nie
zniesie. Wstała, przepchnęła się obok Krukonów i wypadła na zatłoczony
korytarz.
* * *
Coleen nie była
pewna, czy powinna się cieszyć, czy też nie. Z jednej strony – tak, wróciła w
końcu do Hogwartu, swojego miejsca, w którym czuła się jak w prawdziwym domu. Z
drugiej strony tęskniła za rodzicami i siostrą, poza tym na odległość nie mogła
przecież pilnować Nadine! Kto wie, co za głupoty poprzychodzą jej do głowy pod
wpływem tego całego Nicolasa?
Amarie trajkotała
jej do ucha jak najęta. Rosalie rozmawiała o czymś z Lucasem przyciszonym
głosem. Oczy tajemniczo jej błyszczały. Czy tych dwoje zaczęło coś czuć do
siebie? Ivy zniknęła jej z pola widzenia. Pewnie już usadowiła się przy stole,
gotowa wysłuchać przemowy dyrektora. Nie była to żadna nowość.
- …ale wywróżyłam
to dzień wcześniej z tarota! – entuzjazmowała się Amarie. Coleen usilnie
próbowała wyłowić wśród głosów uczniów, o czym rozmawiają Lucas i Rosalie. –
Postanowiłam więc już zawsze słuchać się kart. One są moimi najlepszymi
przyjaciółmi – spuentowała latynoska, zanosząc się śmiechem.
- No dobra, a
mogłabyś mi wywróżyć, kiedy Nadine zmądrzeje i rzuci Malfoya?
Amarie wywróciła
swoimi ciemnymi oczami, obwiedzionymi czarną kreską.
- A ty znowu o tym?
Daj jej spokój, to jej życie.
- Jasne, jasne. –
Coleen machnęła lekceważąco głową. – Ale potem z wielką chęcią powiem „a nie
mówiłam?”.
Rosalie
zachichotała i oderwała w końcu wzrok od Lucasa. Zatrzepotała swoimi mocno
wytuszowanymi rzęsami.
- Col, twoja
siostra chodzi z Malfoyem, a ty nie potrafisz się cieszyć z zazdrosnych
spojrzeń wzdychających do niego trzpiotek? – spytała.
Coleen spojrzała w
sufit.
- To nie tak… Och,
w ogóle nie wiecie, o co mi chodzi.
Lucas trącił ją
żartobliwie w ramię.
- Zajmij się sobą,
nie siostrą – poradził. Odwrócił wzrok i niedaleko dostrzegł swoich kumpli. –
Dobra, ja spływam. Do zobaczyska – rzucił, po czym mrugnął do Rosalie.
Coleen się nie
myliła. Niezaprzeczalnie coś między nimi było. Rosalie bez najmniejszego
skrępowania posłała mu buziaka.
- Rose – zwróciła
się do niej Amarie. – Proszę, proszę, romansik nam się kroi…
- Oj daj spokój –
zaśmiała się tamta. – To nic poważnego.
- Za to tutaj mamy
coś naprawdę godnego uwagi – wtrąciła Coleen, patrząc w stronę stołu. Siedziała
tam, odizolowana od reszty, Convalie Malfoy. Uśmiechnęła się mściwie. – No, to
teraz sobie odbiję.
Amarie i Rosalie
podążyły za nią, wiedzione ciekawością. Coleen podeszła pewnym krokiem do
drobnej blondynki i przystanęła tuż za nią.
- Bu – powiedziała
od niechcenia. Convalie jednak ani drgnęła. – Mówię do ciebie – dodała, chcąc
zwrócić na siebie uwagę.
Convalie odwróciła
się automatycznie. Zwęziła oczy.
- A, to tylko ty –
rzuciła. – Nie mam ochoty na rozmowę z kimś takim jak ty, więc sorry, ale
spływaj.
Coleen zaśmiała
się. Ta mała niesamowicie ją wkurzała.
- Bo co mi zrobisz?
Convalie rzuciła
jej pełne wyższości spojrzenie i odwróciła się, nie udzieliwszy odpowiedzi.
Coleen nie zamierzała odpuścić.
- Słuchaj no,
sieroto, w tym roku nie ma tu twojego braciszka. Nikt cię nie obroni.
Convalie nadal
milczała, całkowicie ją ignorując. Coleen chciała już rzucić kolejną uwagę, ale
tuż koło niej stanął wysoki chłopak, którego nigdy przedtem nie widziała. A
może po prostu nie był wart jej uwagi.
- Zostaw ją i
spływaj – powiedział.
Nie miała
najmniejszego zamiaru się go posłuchać… no może do chwili, gdy nie stanęło za
nim trzech dobrze zbudowanych Krukonów. Dwaj z nich byli pałkarzami.
- Wiesz co? Nie mam
zamiaru tracić czasu na rozmowę z tobą – odparła, zadzierając wysoko głowę. –
Do niezobaczenia.
Wyminęła go, a za
nią podążyły wierne przyjaciółki. Była wkurzona, tylko tyle dała jej ta cała
akcja. No cóż, przynajmniej oderwała się od rozmyślań o siostrze choć na chwilę.
Dylan popatrzył na
Convalie.
- Wszystko w
porządku? – spytał.
Nawet na niego nie
spojrzała.
- Spadaj –
warknęła.
* * *
Uczta nareszcie
dobiegła końca. Mocno znudzona już Convalie, która do tej pory od niechcenia
grzebała widelcem w talerzu, poderwała się z miejsca i przepchnęła się przez
tłum do drzwi. Ludzie wylewali się na zewnątrz, ale ona nie chciała zostać
przez nich zgarnięta – wolała mieć pełną kontrolę nad tym, dokąd idzie.
Denerwowało ją, że inni są tacy głośni, że się rozpychają, że nie chcą ustąpić
jej z drogi. Przygładziła włosy, rzucając nieprzychylne spojrzenia każdej
osobie, której wzrok skrzyżował się z jej własnym. Jakimś cudem utorowała sobie
drogę do lochów i zbiegła schodami na dół. Tuż przed wejściem do pokoju
wspólnego zdała sobie jednak sprawę, że przecież nie zna hasła. Mocno
zirytowana oparła się o ścianę, postanawiając czekać na kogokolwiek, kto wpuści
ją do środka. Dotarła tu jako jedna z pierwszych, ale najwyraźniej żadna ze
stojących w pobliżu osób nie była na tyle zapobiegliwa, żeby wypytać wcześniej
o hasło.
Starała się nie
nawiązywać kontaktu wzrokowego z innymi. Nie było to specjalnie trudne, gdyż
mieszkańcy jej domu nie grzeszyli zbytnią towarzyskością. Chodzili pojedynczo,
parami lub w małych grupkach. Większe zgromadzenia to raczej rzadkie przypadki.
Nikt nikim się nie interesował, każdy dbał tylko i wyłącznie o siebie. Czasem
zastanawiała się, co u licha robi w tym wyzutym z pozytywnych uczuć miejscu,
samotna, opuszczona, słaba… Ale później myślała, że w pełni sobie na to
zasłużyła. Była indywidualistką i nic nie mogło tego zmienić. To właśnie był
jej świat, tutaj pasowały wszystkie jej najgorsze cechy i wiedziała, że nie
nadawałaby się do jakiegokolwiek innego domu. Ravenclaw? No cóż, może i miała
dobre oceny, może lubiła skupiać się na nauce, ale… Nie, Krukoni byli zbyt prawi,
zbyt dobrzy. Ona zepsucie miała we krwi. Hufflepuff? Śmiechu warte. Nie
znalazłaby swojego miejsca wśród tej bandy półgłówków. Gryffindor…? Jej mama,
jej dziadkowie, ciocie, wujkowie… prawie cała rodzina była z Gryffindoru.
Prawie, bo ona, Nicolas i ich ojciec byli Ślizgonami. Czasem lubiła myśleć, że
jest podobna do tego Dracona,
owianego tajemnicą mężczyzny, który ponoć był jej ojcem… tatą. To słowo nigdy
nie przeszło przez jej gardło. Dla niej nigdy nie istniał.
W korytarzu zaczęło
zbierać się coraz więcej ludzi, aż w końcu znalazł się prefekt, który znał
obecne hasło. Z ulgą weszła do prostokątnego, zimnego pomieszczenia. Nie
wzdrygnęła się. To tu było jej miejsce, wśród srebra, zieleni i czerni. To
tutaj tak naprawdę należała, tutaj czuła się sobą. Bo kim była gdziekolwiek
indziej?
Gdzieś indziej była
małą, szarą Convalie. Gdzieś indziej istniały uczucia. Gdzieś indziej potrafiła
cierpieć.
Tutaj stawała się
na powrót zimna i obojętna. Nie potrzebowała nikogo i niczego, była całkowicie
samowystarczalna. Polegała tylko i wyłącznie na sobie. Wiedziała jak nikt, że
świat jest okrutny. To właśnie wykreowało ją na taką, a nie inną osobę.
Bez obrazy, ale bez Dracona jest troche nudno :/
OdpowiedzUsuńA ja uważam, że to jest okropnie smutne jak go nie ma. Kiedy czytałam 1 część po raz pierwszy (jakoś 5 lat temu) to po śmierci Draco nie mogłam się pozbierać. Nadal nie mogę, ale postanowiłam, że w końcu przeczytam 2 część. Jak na razie płaczę przy każdym rozdziale. Jeżeli dostarcza tyle emocji to raczej nudne nie jest ;)
Usuń