niedziela, 16 grudnia 2012

Ślad: rozdział szósty



Peron 9 i ¾ jak zwykle był tak zatłoczony, że ledwo można było odnaleźć kogokolwiek znajomego. Ginny nigdy to nie przeszkadzało. No, może kiedyś, kiedy była nastolatką. Zdarzało jej się wchodzić na schodki wiodące do pociągu, rozglądać się ponad tłumem i krzyczeć głośno imiona przyjaciół, wykonując przy tym różne dziwaczne akrobacje. Zapragnęła roześmiać się głośno, zupełnie bez powodu, tak, jak zdarzało jej się kiedyś. Miała wrażenie, że Ginny sprzed poznania Draco była zupełnie inną osobą i czasem tak silnie odczuwała jej brak, jakby utraciła swoją bliźniaczą siostrę, którą tak bardzo kochała. Niemal widziała twarze Colina, Demelzy, Hermiony, Luny… Twarze wszystkich tych osób, które rozpromieniały się na jej widok i śmiały się z jej wygłupów na schodkach. W którym momencie wszystko tak strasznie się popsuło? Most do starego życia już dawno się zawalił, a ona już wieki temu przestała szukać jakiejś innej drogi.
- Kochanie, życzę ci udanego roku w Hogwarcie – powiedziała do Convalie, najbliższej na świecie osoby, która właśnie ją opuszczała. – Uważaj na siebie – dodała, całując ją w czubek głowy. Były równego wzrostu, co niechętnie zauważyła. Córka dorastała i już za kilka lat miała ją opuścić na dobre… Zupełnie jak Nicolas.
- Dzięki, mamo – odpowiedziała Convalie, obejmując Ginny w pasie. – Ty też na siebie uważaj. – Popatrzyła na nią swoimi szarymi, a mimo to ciepłymi oczami, okolonymi długimi rzęsami. – Mówię poważnie.
Ginny westchnęła.
- No wiem, wiem.
Uśmiechnęła się szczerze, co, o dziwo, przyszło jej z łatwością. Odgarnęła niesforny kosmyk niesamowicie długich włosów Convalie, który zachodził na jej twarz.
- Kocham cię, córeczko – powiedziała.
- Och mamo… - Convalie przytuliła ją mocniej. – Ja ciebie też kocham.
Żegnały się jeszcze chwilę, aż w końcu Convalie razem ze swoim kufrem zniknęła w pociągu, odwracając się jeszcze, żeby pomachać na pożegnanie. Ginny poczuła się nagle strasznie samotna. Odwróciła się i w tym momencie wpadła na kogoś, zatoczyła się i mało brakowało, by upadła.
- Najmocniej przepraszam – powiedziała automatycznie.
- Ginny? – spytał mężczyzna, na którego wpadła. – To naprawdę ty?
Przytrzymał ją za ramię i spojrzał głęboko w oczy. Zaniemówiła.
- Colin – wydusiła. – Eee… Cześć.
- Cześć – odpowiedział. – Odprowadzałaś dzieci?
Ginny skinęła głową, ale szybko się zreflektowała.
- Tylko córkę. Syn już skończył szkołę.
- Och – mruknął Colin, marszcząc brwi. – No tak. Nicolas. - Ginny przytaknęła bezgłośnie, więc kontynuował. – Tyle lat minęło… Wysyłałem ci listy, dlaczego na żaden nie odpowiedziałaś?
Ginny zesztywniała. Rzeczywiście, kiedyś pisywał do niej, ale wtedy nie przejmowała się tym, że nieuprzejmie może być nie odpisać. Zresztą ona sama nie chciała podtrzymywać kontaktów, zwłaszcza po śmierci Draco. Ona poszła swoją drogą, Colin swoją.
- Ostatni list przyszedł naprawdę wiele lat temu – rzuciła. – Nie roztrząsajmy tego.
Colin przyjrzał jej się uważnie, z niepewną miną.
- No dobrze… skoro tak mówisz… No więc co u ciebie?
Wzruszyła ramionami, równocześnie uciekając wzrokiem. Rozmowa zaczynała jej ciążyć. Przywoływała zbyt wiele wspomnień i tym samym osadzała ją w przeszłości. Znowu. A przecież tak bardzo chciała się od niej odciąć!
- Nic specjalnego – powiedziała. – Praca… jestem to tu, to tam… różne dziwne sprawy do opisania… wiesz jak to jest.
Doskonale wiedział. Skinął głową. Pracowali w tym samym piśmie. Jednak Ginny sumiennie dbała o to, aby nigdy nie spotkali się chociażby na korytarzu. A jeżeli już doszło do takiej sytuacji, zawsze jakoś udało jej się umknąć.
- A poza pracą? Jakieś życie towarzyskie?
Ze znudzoną miną potoczyła wzrokiem po peronie.
- Naprawdę nic specjalnego – odpowiedziała. – Jakoś się żyje.
- Taa…
Rozmowa wyraźnie się urwała. Teraz już nawet Colin zaczął się rozglądać w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia – a może po prostu chciał uciec? Ginny wiedziała, że sama jest sobie winna. I wcale tego nie żałowała.
- Leanne… - powiedział nagle Colin, dostrzegając swoją żonę, która natychmiast do nich podeszła. – Znasz Ginny, prawda? Ginny? – spojrzał na nią wyczekująco.
- Tak, znamy się – potwierdziła Ginny, wyciągając rękę w stronę Leanne. – Cześć.
- Cześć – odpowiedziała tamta, marszcząc lekko nos. Ginny starała się nie skrzywić, gdy potrząsała jej dłonią. Leanne spojrzała wyczekująco na Colina. – Kochanie, rodzice czekają… Chodźmy już…
- No tak, jasne – odpowiedział, uśmiechając się do niej. – No to – odchrząknął – Ginny…
Ginny uśmiechnęła się na pokaz.
- No tak, jasne. Do zobaczenia.
Pomachała im obojgu, odwróciła się i szybko odeszła. Odetchnęła z ulgą, że ma już tę rozmowę z głowy. Dlaczego zawsze na King’s Cross musiała trafić na jakichś znajomych? To naprawdę niesprawiedliwe. Miała do tego ogromnego pecha – im bardziej starała się ich nie widzieć, tym większe prawdopodobieństwo, że akurat pojawią się tam, gdzie ich nie potrzeba. Standard.
Nie miała już tego dnia ochoty na więcej spotkań. Musiała popracować nad swoim tekstem o rodzinie Sileo. Rozdrapywanie wspomnień wcale nie było przyjemne – pisanie o zmarłej córce Richarda, Elissie, nachalnie pchało jej przed oczy obraz Dominica – a jego wspominać już na pewno nie chciała. Musiała jednak jakoś przez to przebrnąć. Kto wie, może stawanie twarzą w twarz ze swoimi lękami da jej ostateczne wyzwolenie?

* * *

Znalezienie pustego przedziału zajęło Convalie trochę czasu – wystarczająco, by pociąg zdążył ruszyć. Zmęczona targaniem ciężkiego bagażu opadła bez sił na siedzenie. Jej wzrok przykuł widok za oknem – najpierw zabudowania, później pola… Oczy zaczęły jej się zamykać. Wspominała swoje pożegnanie z Ginny i to, jakie mama miała smutne spojrzenie. Nie chciała zostawiać jej samej, o wiele lepiej by się czuła ze świadomością, że ktoś tam jest przy niej i ciągle czuwa… No cóż, mogła być pewna, że mama utrzyma kontakt z ciocią Demelzą. Ale czy to mogło być pocieszeniem? Nie od dziś wiadomo, że ciotka jest stuknięta. Nicolas niespecjalnie przepadał za jej wizytami, wolał nie wysłuchiwać trajkotania o niczym. Zawsze wtedy się ulatniał.
Westchnęła. Mimo że od wysłania listu minęło już trochę czasu, nadal nie otrzymała odpowiedzi od brata. Próbowała sobie wytłumaczyć, że może zmęczona sowa zrobiła sobie odpoczynek, albo… no cokolwiek. Jednak wciąż się niecierpliwiła. Podświadomie czuła, że Nicolas jej nie odpisze. Chociaż… stara sowa dziadków zwykle nawalała, bardzo możliwe, że zamiast do niej, przyleciała z odpowiedzią do nich, albo w ogóle gdzieś się zgubiła… Z tego co słyszała, puchacz Error, nazwany tak przez wujka Rona, był bardzo podobny w tym względzie do swojego poprzednika – Errola.
Ukołysana miarowym stukotaniem pociągu, pogrążona w rozmyślaniach, zasnęła. Nie był to mocny sen, można by go nawet nazwać półsnem, jako że zdarzało jej się ocknąć od czasu do czasu… A także ze względu na to, że momentalnie usiadła prosto, gdy drzwi do przedziału otworzyły się szeroko. Łypnęła w tamtą stronę zaspanymi oczami, chcąc wypatrzyć intruza.
- Tu jest miejsce – mówiła miedzianowłosa dziewczyna, odwrócona w stronę kogoś, kogo Convalie nie była w stanie dojrzeć.
- Tu jest zajęte – odpowiedział jej męski głos.
Dziewczyna odwróciła się i Convalie ją poznała – była to Krukonka, z którą w zeszłym roku miała wspólnie transmutację i zielarstwo. Nigdy nie pamiętała jej imienia. Krukonka lekceważąco omiotła wzrokiem przedział, nie zatrzymując się dłużej na Convalie. No tak, przywykła już do takich reakcji.
- Wolne? – spytała miedzianowłosa od niechcenia.
- Jasne – odpowiedziała Convalie lekko zachrypniętym głosem. Odchrząknęła, ale dziewczyna o nic więcej jej nie spytała.
- A nie mówiłam? – zwróciła się za to do swojego towarzysza, po czym bezceremonialnie wpakowała się do środka, taszcząc za sobą ciężki kufer.
Convalie zauważyła, że jej własny kufer nadal leżał na siedzeniu, a właściwie to na dwóch. Czy powinna go przenieść na półkę, czy raczej nie zawracać sobie tym głowy?
- Ryan, a mówiłam ci, że trzeba wcześniej wsiąść, żeby znaleźć dobry przedział – marudziła dziewczyna, która weszła do przedziału za tamtą. Ta z kolei miała bardzo ciemne włosy i ciemne, lekko skośne oczy. Mówiła też z lekkim akcentem.
Ryan wywróciła oczami, wyciągnęła różdżkę i przetransportowała nią kufer na półkę bagażową.
- Dylan, idziesz? – spytała marudnie, opadając na siedzenie przy drzwiach po stronie Convalie. Między nimi leżał wciąż nieprzeniesiony kufer.
Dziewczyna ze skośnymi oczami, idąc w ślady Ryan, umieściła swój kufer na półce, a następnie usiadła naprzeciwko swojej koleżanki. Do środka wszedł chłopak, ostatni z małej grupki, zamykając za sobą drzwi. Był wysoki, miał całkiem zwyczajne, brązowe włosy, a do tego duże, brązowe oczy. Także i on rozprawił się szybko ze swoim kufrem, a później usiadł koło skośnookiej. Convalie zorientowała się, że całą trójkę kojarzy z zajęć. Ta skośnooka… miała na imię Sue, czy jakoś tak… Na pewno Sue. Nie chciała jednak poświęcać im swojej uwagi. Odwróciła się w stronę okna, nie wypowiedziawszy do nich nawet słowa. Dziewczyny pewnie zostawiłyby ją w spokoju, ale chłopak zmierzył ją spojrzeniem.
- Cześć – powiedział całkiem sympatycznym głosem.
Czuła jego świdrujący wzrok. Odwróciła się na moment do niego, zmierzyła go od góry do dołu i z powrotem – wyglądał na takiego cwaniaczka, co to chciałby zbawić świat, ale i tak mu się nie uda - odpowiedziała „cześć” i ponownie spojrzała za okno. Nikt więcej się do niej nie odezwał, a i ona nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę tymi hałasującymi, radosnymi ludźmi. Nie pasowała do nich, kropka.
Podróż okropnie jej się dłużyła i miała wielką ochotę, aby wyjść z przedziału i poszukać sobie innego. Sue, Ryan i Dylan, jak się okazało – dobrzy przyjaciele, na dobre zakłócili jej spokój. Była z tego powodu strasznie niezadowolona i okazywała to wymownymi spojrzeniami rzucanymi sufitowi. Nikt jednak specjalnie się nimi nie przejął. Za oknem ściemniło się i już nic nie mogła wypatrzeć, ale nadal uparcie podziwiała widoki. Musiała jakoś przeczekać drogę do Hogwartu. Później zje w samotności kolację, pójdzie do swojego dormitorium, rozpakuje się i wreszcie zaśnie. Nudny dzień wzmagał jej senność i zdarzyło jej się parę razy ziewnąć, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Po wielu godzinach męczarni, pociąg nareszcie się zatrzymał. Stwierdziła, że więcej już durnych śmiechów nie zniesie. Wstała, przepchnęła się obok Krukonów i wypadła na zatłoczony korytarz.

* * *

Coleen nie była pewna, czy powinna się cieszyć, czy też nie. Z jednej strony – tak, wróciła w końcu do Hogwartu, swojego miejsca, w którym czuła się jak w prawdziwym domu. Z drugiej strony tęskniła za rodzicami i siostrą, poza tym na odległość nie mogła przecież pilnować Nadine! Kto wie, co za głupoty poprzychodzą jej do głowy pod wpływem tego całego Nicolasa?
Amarie trajkotała jej do ucha jak najęta. Rosalie rozmawiała o czymś z Lucasem przyciszonym głosem. Oczy tajemniczo jej błyszczały. Czy tych dwoje zaczęło coś czuć do siebie? Ivy zniknęła jej z pola widzenia. Pewnie już usadowiła się przy stole, gotowa wysłuchać przemowy dyrektora. Nie była to żadna nowość.
- …ale wywróżyłam to dzień wcześniej z tarota! – entuzjazmowała się Amarie. Coleen usilnie próbowała wyłowić wśród głosów uczniów, o czym rozmawiają Lucas i Rosalie. – Postanowiłam więc już zawsze słuchać się kart. One są moimi najlepszymi przyjaciółmi – spuentowała latynoska, zanosząc się śmiechem.
- No dobra, a mogłabyś mi wywróżyć, kiedy Nadine zmądrzeje i rzuci Malfoya?
Amarie wywróciła swoimi ciemnymi oczami, obwiedzionymi czarną kreską.
- A ty znowu o tym? Daj jej spokój, to jej życie.
- Jasne, jasne. – Coleen machnęła lekceważąco głową. – Ale potem z wielką chęcią powiem „a nie mówiłam?”.
Rosalie zachichotała i oderwała w końcu wzrok od Lucasa. Zatrzepotała swoimi mocno wytuszowanymi rzęsami.
- Col, twoja siostra chodzi z Malfoyem, a ty nie potrafisz się cieszyć z zazdrosnych spojrzeń wzdychających do niego trzpiotek? – spytała.
Coleen spojrzała w sufit.
- To nie tak… Och, w ogóle nie wiecie, o co mi chodzi.
Lucas trącił ją żartobliwie w ramię.
- Zajmij się sobą, nie siostrą – poradził. Odwrócił wzrok i niedaleko dostrzegł swoich kumpli. – Dobra, ja spływam. Do zobaczyska – rzucił, po czym mrugnął do Rosalie.
Coleen się nie myliła. Niezaprzeczalnie coś między nimi było. Rosalie bez najmniejszego skrępowania posłała mu buziaka.
- Rose – zwróciła się do niej Amarie. – Proszę, proszę, romansik nam się kroi…
- Oj daj spokój – zaśmiała się tamta. – To nic poważnego.
- Za to tutaj mamy coś naprawdę godnego uwagi – wtrąciła Coleen, patrząc w stronę stołu. Siedziała tam, odizolowana od reszty, Convalie Malfoy. Uśmiechnęła się mściwie. – No, to teraz sobie odbiję.
Amarie i Rosalie podążyły za nią, wiedzione ciekawością. Coleen podeszła pewnym krokiem do drobnej blondynki i przystanęła tuż za nią.
- Bu – powiedziała od niechcenia. Convalie jednak ani drgnęła. – Mówię do ciebie – dodała, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
Convalie odwróciła się automatycznie. Zwęziła oczy.
- A, to tylko ty – rzuciła. – Nie mam ochoty na rozmowę z kimś takim jak ty, więc sorry, ale spływaj.
Coleen zaśmiała się. Ta mała niesamowicie ją wkurzała.
- Bo co mi zrobisz?
Convalie rzuciła jej pełne wyższości spojrzenie i odwróciła się, nie udzieliwszy odpowiedzi. Coleen nie zamierzała odpuścić.
- Słuchaj no, sieroto, w tym roku nie ma tu twojego braciszka. Nikt cię nie obroni.
Convalie nadal milczała, całkowicie ją ignorując. Coleen chciała już rzucić kolejną uwagę, ale tuż koło niej stanął wysoki chłopak, którego nigdy przedtem nie widziała. A może po prostu nie był wart jej uwagi.
- Zostaw ją i spływaj – powiedział.
Nie miała najmniejszego zamiaru się go posłuchać… no może do chwili, gdy nie stanęło za nim trzech dobrze zbudowanych Krukonów. Dwaj z nich byli pałkarzami.
- Wiesz co? Nie mam zamiaru tracić czasu na rozmowę z tobą – odparła, zadzierając wysoko głowę. – Do niezobaczenia.
Wyminęła go, a za nią podążyły wierne przyjaciółki. Była wkurzona, tylko tyle dała jej ta cała akcja. No cóż, przynajmniej oderwała się od rozmyślań o siostrze choć na chwilę.
Dylan popatrzył na Convalie.
- Wszystko w porządku? – spytał.
Nawet na niego nie spojrzała.
- Spadaj – warknęła.

* * *

Uczta nareszcie dobiegła końca. Mocno znudzona już Convalie, która do tej pory od niechcenia grzebała widelcem w talerzu, poderwała się z miejsca i przepchnęła się przez tłum do drzwi. Ludzie wylewali się na zewnątrz, ale ona nie chciała zostać przez nich zgarnięta – wolała mieć pełną kontrolę nad tym, dokąd idzie. Denerwowało ją, że inni są tacy głośni, że się rozpychają, że nie chcą ustąpić jej z drogi. Przygładziła włosy, rzucając nieprzychylne spojrzenia każdej osobie, której wzrok skrzyżował się z jej własnym. Jakimś cudem utorowała sobie drogę do lochów i zbiegła schodami na dół. Tuż przed wejściem do pokoju wspólnego zdała sobie jednak sprawę, że przecież nie zna hasła. Mocno zirytowana oparła się o ścianę, postanawiając czekać na kogokolwiek, kto wpuści ją do środka. Dotarła tu jako jedna z pierwszych, ale najwyraźniej żadna ze stojących w pobliżu osób nie była na tyle zapobiegliwa, żeby wypytać wcześniej o hasło.
Starała się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z innymi. Nie było to specjalnie trudne, gdyż mieszkańcy jej domu nie grzeszyli zbytnią towarzyskością. Chodzili pojedynczo, parami lub w małych grupkach. Większe zgromadzenia to raczej rzadkie przypadki. Nikt nikim się nie interesował, każdy dbał tylko i wyłącznie o siebie. Czasem zastanawiała się, co u licha robi w tym wyzutym z pozytywnych uczuć miejscu, samotna, opuszczona, słaba… Ale później myślała, że w pełni sobie na to zasłużyła. Była indywidualistką i nic nie mogło tego zmienić. To właśnie był jej świat, tutaj pasowały wszystkie jej najgorsze cechy i wiedziała, że nie nadawałaby się do jakiegokolwiek innego domu. Ravenclaw? No cóż, może i miała dobre oceny, może lubiła skupiać się na nauce, ale… Nie, Krukoni byli zbyt prawi, zbyt dobrzy. Ona zepsucie miała we krwi. Hufflepuff? Śmiechu warte. Nie znalazłaby swojego miejsca wśród tej bandy półgłówków. Gryffindor…? Jej mama, jej dziadkowie, ciocie, wujkowie… prawie cała rodzina była z Gryffindoru. Prawie, bo ona, Nicolas i ich ojciec byli Ślizgonami. Czasem lubiła myśleć, że jest podobna do tego Dracona, owianego tajemnicą mężczyzny, który ponoć był jej ojcem… tatą. To słowo nigdy nie przeszło przez jej gardło. Dla niej nigdy nie istniał.
W korytarzu zaczęło zbierać się coraz więcej ludzi, aż w końcu znalazł się prefekt, który znał obecne hasło. Z ulgą weszła do prostokątnego, zimnego pomieszczenia. Nie wzdrygnęła się. To tu było jej miejsce, wśród srebra, zieleni i czerni. To tutaj tak naprawdę należała, tutaj czuła się sobą. Bo kim była gdziekolwiek indziej?
Gdzieś indziej była małą, szarą Convalie. Gdzieś indziej istniały uczucia. Gdzieś indziej potrafiła cierpieć.
Tutaj stawała się na powrót zimna i obojętna. Nie potrzebowała nikogo i niczego, była całkowicie samowystarczalna. Polegała tylko i wyłącznie na sobie. Wiedziała jak nikt, że świat jest okrutny. To właśnie wykreowało ją na taką, a nie inną osobę.

2 komentarze:

  1. Bez obrazy, ale bez Dracona jest troche nudno :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja uważam, że to jest okropnie smutne jak go nie ma. Kiedy czytałam 1 część po raz pierwszy (jakoś 5 lat temu) to po śmierci Draco nie mogłam się pozbierać. Nadal nie mogę, ale postanowiłam, że w końcu przeczytam 2 część. Jak na razie płaczę przy każdym rozdziale. Jeżeli dostarcza tyle emocji to raczej nudne nie jest ;)

      Usuń

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)