Promienie
słonecznie nieśmiało przebijały się przez taflę jeziora, powodując, że jego
spokojne wody mieniły się odcieniami szmaragdu. Convalie lubiła swoje podziemne
dormitorium, gdzie może i nie docierało zbyt dużo słońca - jedynie ta odrobina,
którą przepuściło jezioro, ale za to panowała wyjątkowa atmosfera
tajemniczości, którą potęgował półmrok i zielonkawe odblaski na ścianach. Tu
nigdy nie było zbyt jasno. Zdarzało się, że gdy człowiek wychodził z podziemi,
nagle świat zewnętrzny wydawał mu się zbyt hałaśliwy i stanowczo zbyt jaskrawy.
Dlatego też Ślizgoni, niczym węże, wpełzali z powrotem do lochów, chcąc skryć
się przed światłem słonecznym. Convalie nie była inna. Mimo to zawsze zajmowało
jej trochę czasu przywyknięcie do swojego dormitorium po wakacjach, ale z roku
na rok aklimatyzowała się coraz szybciej, a nawet tęskniła za mrocznym
wystrojem.
Jednak tym, co
najbardziej lubiła w swoim dormitorium, było to, że nie musiała się nim z nikim
dzielić. Ślizgoni, jako wychowankowie Salazara Slytherina, który chciał im
zapewnić jak najlepsze warunki bytowe - nigdy zbyt towarzyscy, często
indywidualiści, ceniący sobie własną przestrzeń - jedyni w całym zamku
mieszkali pojedynczo. Przyzwyczajona do wygód, nie potrafiła wyobrazić sobie
życia takich na przykład Gryfonów – ściśnięci po kilku w jednym pomieszczeniu,
zero prywatności, zero własnej, pustej przestrzeni… Aż wzdrygała się na tę
myśl.
Lubiła wcześnie
wstawać. Nie musiała, ale idąc na lekcje, wolała być już w pełni obudzona i
całkowicie świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Poza tym jakoś nie potrafiła
śpieszyć się od rana – ubieranie, czesanie, szykowanie się na zajęcia, czy
chociażby wydostanie się „na powierzchnię” zawsze zajmowało jej dużo czasu.
Lubiła mieć świadomość, że może wykonywać wszystko według swoich przyzwyczajeń,
nigdzie nie biegnąc na złamanie karku. Tak i teraz powoli wstała z łóżka i,
cicho stąpając bosymi stopami po chłodnej posadzce, udała się do łazienki.
Naprzemienny, ciepło-zimny prysznic dobudził ją, ale mimo to nabrała ochoty na
kawę. Potrafiła bez problemu obyć się bez kofeiny, ale jej smak był dla niej
niczym dla niektórych czekolada z miodowego królestwa. Uwielbiała go. Tak jak
szarlotkę czy cukrowe pióra. Dostępny w każdym momencie. Wspaniały na dobre
rozpoczęcie dnia.
Uszykowała się
szybko – jak na swoje możliwości – przewiesiła przez ramię torbę, a później
wyszła z dormitorium. Przeszła przez ciasny, kamienny korytarzyk, po którego
obu stronach widniały drzwi do pokojów, skręciła w lewo, zeszła parę schodków w
dół i znalazła się w prostokątnym, prawie pustym pokoju wspólnym. Pomyślała, że
Ślizgoni z pewnością poświęcili kilka godzin nocnych na pożegnanie wakacji.
Przecięła pomieszczenie i wydostała się na zewnątrz, gdzie omiótł ją lekki
powiew chłodnego powietrza. Potarła ramiona dłońmi i szybkim krokiem ruszyła w
górę, do sali wejściowej. Tak jak się spodziewała, gdy stanęła w blasku słońca
wpadającego przez okna, zmrużyła oczy. Chwilę zajęło jej przyzwyczajenie się do
jasności, zawsze ją to denerwowało, ale nie dając nic po sobie poznać,
skierowała się w stronę ogromnych drzwi prowadzących do Wielkiej Sali. Nie
zdziwił jej widok prawie pełnego stołu Krukonów – zawsze chętnych i gotowych do
nauki; ani prawie pustego stołu Ślizgonów, którzy wypełzali z podziemi o
przeróżnych, najczęściej późnych godzinach, zwłaszcza po takich okazjach, jakie
miały miejsce poprzedniego dnia, czy też – nocy. Kilku Puchonów obżerało się
już śniadaniem, a trochę więcej Gryfonów toczyło żywiołowe rozmowy.
Wszystko to
zarejestrowała od niechcenia, zaledwie muskając całe pomieszczenie wzrokiem. Nic
nie było warte jej uwagi. Podeszła do swojego stałego miejsca przy stole i
sięgnęła po parujący dzbanek z kawą. Nie miała ochoty na jedzenie, toteż zajęła
się smakowaniem wybornego napoju. Grzejąc chłodne zwykle dłonie o gorący kubek,
obserwowała kątem oka, jak Sala powoli napełnia się ludźmi. Po jakimś czasie
zauważyła chłopaka, który wydał jej się znajomy i patrzył na nią tak, jakby
również ją znał. Przez chwilę usilnie starała się przypomnieć sobie, kto to
jest, ale gdy jej pamięć podsunęła obraz Dylana, uczynnego Krukona, mimowolnie
prychnęła i odwróciła wzrok. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego, nawet
połączonych spojrzeń.
Po rozdaniu planu
zajęć przez profesora Washingtona, odczekaniu na pojawienie się poczty i
odpowiedzeniu na list mamy („U mnie wszystko
w porządku, podróż trochę męcząca, ale już odespałam. Tęsknię za Tobą,
kochająca C.”), wróciła do dormitorium, by skompletować książki i udać się
na lekcje. Kiedy jednak wyszła znów na korytarz, tym razem z pełną torbą, drogę
zagrodziła jej Coleen. Convalie nieświadomie zacisnęła dłonie w pięści.
Obok Coleen stała
Rosalie, blond lalunia, na której punkcie oszalało pół męskiej części Hogwartu.
Obie krzyżowały ręce na piersiach i patrzyły na nią z góry. Ześlizgnęła się po
nich wzrokiem i próbowała wyminąć, ale Coleen popchnęła ją na ścianę.
- Nie tak szybko –
powiedziała, odrzucając do tyłu swoje ciemne, lśniące włosy. Rosalie z
zainteresowaniem przyglądała się swoim długim paznokciom. – Tym razem nie ma tu
twojego słodkiego chłoptasia, który cię obroni – zauważyła.
Convalie prychnęła.
To Dylan się do niej przyczepił, a ona wcale nie szukała jego towarzystwa.
Zresztą po tym spławieniu go poprzedniego dnia więcej się do niej nie odezwie, a
taką przynajmniej miała nadzieję. Do niektórych nie docierało, że są niemile
widziani.
- Nie potrzebuję
żadnych „chłoptasiów” do obrony, Baker – odpowiedziała, starając się nie
skrzywić; kamienna ściana była chłodna i miała nierówną powierzchnię, a
zderzenie z nią zabolało. Koniuszkami palców, całkowicie niedostrzegalnie,
dosięgła różdżki.
Huknęło, błysnęło,
a ogłuszone Coleen i Rosalie znalazły się pod przeciwległą ścianą. Obie
zamrugały, niepewne tego, co się przed chwilą wydarzyło. Convalie natomiast nie
czekając na reakcję ulotniła się z korytarza. Nie uciekała. Po prostu nie
chciała narobić sobie kłopotów z powodu pojedynku już pierwszego dnia.
- Tchórz! –
krzyknęła za nią Coleen. Usłyszała, jak zaklęcie puszczone w jej kierunku
odbija się od ściany. Szczerze mówiąc miała to gdzieś.
* * *
Coleen trzęsła się
ze złości.
- Daj spokój –
mówiła Rosalie, głaszcząc ją po ramieniu. – Odpuść, okej?
Blondynka była
chodzącą wredotą, ale miała też swój rozsądek. Coleen zareagowała bardzo
emocjonalnie na wiadomość od siostry i nie powinna była próbować odbić sobie
tego na Convalie. Niemniej jednak nie czuła się źle z tego powodu.
- Trzeba było nie
pchać mi się pod nogi – warknęła.
Weszły do pokoju
wspólnego, gdzie siedząca w kącie Ivy, która czytała jakąś książkę, podniosła
głowę i spojrzała prosto na nie. Coleen zobaczyła w jej oczach wielkie znaki
zapytania, ale zignorowała to. Wiedziała, że nie wygląda zbyt dobrze, będąc w
takim stanie. Sięgnęła do kieszeni i automatycznie zacisnęła dłoń na liście od
Nadine.
„Nie wiem, dlaczego zwracam się z tym do Ciebie” – pisała. – „Możliwe, że stwierdzisz, że od początku
miałaś rację. Wcale nie uśmiecha się do mnie ta myśl. Chyba upadłam na głowę.
Albo jestem aż tak zdesperowana…”
- Odpuść –
powiedziała Rosalie. – Ta cała Malfoy nie jest warta zainteresowania.
Coleen zacisnęła
usta w wąską linię, powstrzymując się od komentarza. Nienawidziła ten
dziewczyny. „Alie” Malfoy była jej naturalnym wrogiem od kiedy tylko pamiętała.
Nie zamierzała tego zmieniać.
„W każdym razie – potrzebuję odrobiny wsparcia. Nie
jestem pewna, co powinnam zrobić w tej sytuacji. Czuję się podle, wiesz? Czuję
się wykorzystana. Jeszcze nigdy mnie to nie spotkało”
- O co chodzi? –
spytała Ivy, wydostając się z kąta. – Col, wyglądasz, jakbyś chciała kogoś
zamordować.
Tym razem nie udało
jej się powstrzymać.
- Tak, zamierzam zamordować
wszystkich Malfoyów – wysyczała.
Rosalie wydała z
siebie jakiś dźwięk pomiędzy kaszlnięciem a parsknięciem śmiechem. Coleen
spojrzała na nią, ale nie doszukała się w jej twarzy cienia rozbawienia.
Blondynka miała szczęście. Nie była pewna, do czego jest zdolna. Od jakiegoś
czasu nie panowała nad sobą i swoimi reakcjami. Nawet nie próbowała.
- Co się stało? –
chciała wiedzieć Ivy, ale Coleen wzruszyła ramionami i rozejrzała się obojętnie
po pomieszczeniu.
„Wiem, wiem. Mówiłaś. Problem w tym, że wcale mnie nie
rzucił. Po prostu przestał się do mnie odzywać. Nie wiem, może ma jakieś
konkretne wytłumaczenie. Lepiej żeby miał. Gdyby to był ktokolwiek inny…
Pokazałabym mu, gdzie jego miejsce”
- Nic –
odpowiedziała. – Już nic.
Zostawiła
przyjaciółki w pokoju wspólnym, wiedząc, że Rosalie i tak wszystko przekaże
Ivy. Nie chciała tego słuchać. Po prostu potrzebowała chwili samotności. Nogi
same zawiodły ją do dormitorium. Zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie,
zamykając oczy.
„Col… Nie wiem, co się ze mną dzieje. Zakochałam się.
Po raz pierwszy, tak naprawdę, szczerze… Nie wiem, jak mogłam sobie na to
pozwolić. Nie wiem dlaczego mu o tym powiedziałam. Nie tłumaczy mnie to, że
sporo wypiłam. Nie tłumaczy go to, że ma sporo pracy”
Uderzyła pięścią w
drzwi. Znała to uczucie. Dokładnie wiedziała, co w tym momencie przeżywa jej
siostra. Najgorsze było to, że nie potrafiła jej pomóc, tak jak nie potrafiła
pomóc samej sobie. Nie panowała nad sytuacją, jak sobie to zawsze wmawiała.
Sztylet wbity w serce nie opuścił jej ciała, choć krew przestała płynąć.
Zżerała ją rdza.
„Idiotka ze mnie. Dałam się wrobić w miłość. Szaleję z
rozpaczy, z tęsknoty. Znasz to uczucie? Wątpię. Ty nigdy nie zrobiłabyś czegoś
tak głupiego…”
- Wątpię –
powiedziała do samej siebie. Nadine nie wiedziała o wielu rzeczach związanych z
jej życiem. I lepiej żeby tak pozostało. Nie musiała oświecać jej w tej
kwestii. Wystarczyło, że siedziała w tym bagnie po uszy, nie potrzebowała
wciągać w to innych, a już zwłaszcza
Nadine.
Która zawsze zajmowała
się tylko i wyłącznie sobą, a Coleen i tak skoczyłaby za nią w ogień. Siostra
zawsze była jej najbliższą osobą. I coś czuła, że to się nigdy, przenigdy nie
zmieni.
„To zawsze ja byłam ta mniej rozsądna. Co poradzę, po
prostu odziedziczyłaś lepsze cechy. Jesteśmy różne. Ale proszę Cię, nie
potępiaj mnie. Nic nie poradzę na to, że kocham Nicolasa. Ani na to, że on
najwyraźniej mnie nie”
Nie były tak bardzo
różne. Ale skąd Nadine mogła o tym wiedzieć? Nigdy jej nie powiedziała… Może
siostra byłaby mądrzejsza? Może nie popełniłaby jej błędu? Coleen miała
piętnaście lat. Od roku cierpiała na chorobę serca. Od roku cierpiała na
miłość, która zmieniła jej życie. Albo raczej na jej brak.
„Nie wiem, co mam robić w tej sytuacji. Jestem taka
zagubiona. Nic mi się nie chce. Mam problem ze wstaniem z łóżka i pójściem do
pracy. Brak mi radości z życia. Prawie nic nie jem. Czy to normalne? Czuję się
jak kosmita. Źle mi z tym”
Coleen podeszła do
swojej szafki, w której trzymała książki. Zerkając na swój plan zajęć i
starając się ignorować natarczywe ściskanie w gardle, zaczęła kompletować
podręczniki na dzisiejszy dzień.
„Mam wrażenie, jakbym to nie była ja. Nie wiem,
dlaczego nie potrafię zapomnieć. Jestem głupia, wiem. I nic na to nie poradzę”
Upuściła ciężki
podręcznik do transmutacji i zaklęła głośno. Podniosła go i umieściła w torbie.
Ręce jej się trzęsły. Nie panowała nad sobą. Znowu. Podeszła do łóżka i usiadła
na jego skraju. Schowała twarz w dłoniach.
„Chciałabym, żebyś mnie zrozumiała. Jesteś najbliższą
mi osobą. Tylko Tobie mogę ufać. Kochająca Nadine”
Gdyby tylko
wiedziała… Na pewno myślałaby o niej inaczej. Dobrze, że nie miała o niczym
pojęcia. Tak powinno pozostać. Na zawsze.
* * *
Niesforne kosmyki
platynowych włosów odgarnęła za ucho. Mimo to nadal łaskotały ją w twarz, gdy
pochylała się nad książką do eliksirów, starając się odczytać instrukcje w
wypełniających loch, gęstych oparach, wydobywających się z kociołków. Szczypały
ją oczy i było jej duszno, ale takie już uroki lekcji eliksirów. Nigdy
specjalnie za nimi nie przepadała, choć prowadził je profesor Washington,
opiekun domu.
Howard Washington
był specyficznym czarodziejem – szczupłym, o krótkich, kiedyś kruczoczarnych, a
obecnie przyprószonych siwizną włosach; energicznie przemierzającym korytarze,
przenikającym świdrującym wzrokiem wszystko i wszystkich, konsekwentnie
trzymającym się wypowiadanych przez siebie słów; a także odrobinę paranoikiem.
Zyskiwał sobie szacunek i poważanie wśród uczniów bez najmniejszych starań, a
niektórzy nawet pałali do niego sympatią. Convalie osobiście nie miała nic do
niego, był jednym z najlepszych nauczycieli pracujących obecnie w Hogwarcie, a
przede wszystkim – co najważniejsze – posiadał niesamowitą wiedzę na temat
nauczanego przez siebie przedmiotu. Szanowała go, ale nie uwielbiała. Po prostu…
budził w niej pozytywne odczucia. Nie była pewna dlaczego i nie zamierzała tego
roztrząsać.
- Hej, Malfoy –
usłyszała cichy szept, gdy zabierała się do krojenia korzonków. Odwróciła się
od niechcenia.
- Co? – warknęła.
Nie lubiła, gdy ktoś nie pozwalał jej się skupić na wykonywanej czynności.
To był Louis, jej
kuzyn. Chudy, wysoki i bardzo przystojny. Jego artystycznie roztrzepane,
srebrnoblond kosmyki potrafiły hipnotyzować, tak samo jak jasnoniebieskie,
okolone grubymi rzęsami oczy. Convalie jednak, jako rodzina, potrafiła się
oprzeć urokom potomka wili.
Louis Weasley był
burakiem. Wpadła na to już w pierwszej klasie, gdy dręczył Mirandę Blanchetti,
wypróbowując na niej wyuczone od kolegów ze Slytherinu zaklęcia. Przez lata
coraz bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu. Nigdy nie wiedziała, dlaczego
trafił do Gryffindoru. Klasyczny przykład na to, że Tiara popełniała omyłki i
to dość znaczące. Może stary kapelusz dostrzegł w Louisie jakąś cząstkę Gryfona
– ale Convalie była raczej zdania, że powinien koniecznie zainwestować w
okulary.
Louis przyłożył
dłoń do serca i wywrócił oczami w dramatycznym geście.
- Nie tak
nienawistnie, siostro.
Tym razem to
Convalie wywróciła oczami i już miała odwrócić się od niego, gdy powiedział:
- Doszły mnie
słuchy, że Nicky otrzymał fuchę w Ministerstwie?
Znieruchomiała na
dźwięk imienia brata. Dopiero po chwili dotarł do niej pełny sens wypowiedzi.
Nie miała pojęcia o tym, co dzieje się u Nicolasa. Nie śmiała napisać do niego
po raz drugi, a on sam nie odezwał się do niej. Tak oto urwał się między nimi
kontakt, a przynajmniej dopóki nie dostanie od niego listu. Nie miała też kogo
spytać o jego losy. A Louis najwyraźniej coś wiedział.
- Jak widać –
rzuciła obojętnie, nie chcąc pokazać, że czegoś nie wie. Nie lubiła pozostawać
w niewiedzy. – Skąd o tym wiesz?
- Tye – wyjaśnił
krótko.
Convalie
przytaknęła ze zrozumieniem. Tego człowieka znali wszyscy, nawet ona, która
kojarzyła naprawdę niewiele osób z otoczenia swojego brata.
- No dobrze, i co w
związku z tym? – drążyła temat.
Louis nachylił się
do niej i zniżył głos do szeptu.
- Podobno kombinuje
coś z dokumentami. Hunter ma go na oku. Przekaż mu, żeby uważał.
Coś ścisnęło ją w
gardle. Co ten Nicolas wyprawiał? Czy to prawda? O co mogło chodzić?
- Nic mu nie będę
przekazywać – odpowiedziała stanowczo. – Jeśli zależy ci na tym, żeby wiadomość
do niego trafiła, to sam go o tym powiadom. Ja nie mam zamiaru być łącznikiem.
Innymi słowy nie
miała zamiaru poniżać się, wypisując bezpodstawne ostrzeżenia, kiedy
najwyraźniej ją olewał. Louis podniósł w górę ręce.
- Jak tam sobie
chcesz. Mi nic do tego. Ale lepiej żeby wiedział. I nie ode mnie.
Convalie nie miała
nawet pojęcia, kim był ten cały Hunter. Prychnęła i odwróciła się plecami do
kuzyna, nie zamierzając dłużej z nim rozmawiać. Pozwoliła sobie na myślenie
dopiero w momencie, gdy odmierzała krople soku z jakiegoś drzewa, który miała
dolać do eliksiru. Wzmianka o bracie poruszyła u niej czułą strunę – nawet ktoś
taki jak Louis wiedział o nim więcej, niż ona sama. Zawsze miała dobry kontakt
z Nicolasem. Nie wiedziała, co tak naprawdę się stało, że aż tak się od siebie
oddalili. Nie znaczyło to jednak, że nie interesowała się nim i nie martwiła.
Otrzymał pracę w Ministerstwie? W jakim departamencie? Czy był z niej
zadowolony? Jak jego zarobki? Czy wystarczały mu na życie? Gdzie mieszkał? Jak
sobie radził? Czy aktualnie miał kogoś? Jak wyglądał jego dzień? I o co
chodziło z tymi dokumentami i Hunterem? Kim był Hunter? Tyle pytań, a żadnej
odpowiedzi. Niesamowicie ją to frustrowało. Ręka lekko jej drżała i niechcąco
dodała do eliksiru o jedną kroplę za dużo. Natychmiast nabrał on konsystencji
błota. Skrzywiła się i rozejrzała po sali. Z pewnością z żadnego kociołka nie
wydobywała się zabarwiona na brunatno mgiełka. Znowu jej się nie udało. No
trudno. Przynajmniej z innych przedmiotów zdarzało jej się błyszczeć.
Gdy profesor
Washington minął jej stanowisko pracy, zaszczycił ją krótkim spojrzeniem i
poszedł dalej. Wiedziała, co to oznacza – nie postarała się, nie ma co liczyć
na pochwałę, sama jest sobie winna. Nie lubiła dostawać od niego wskazówek
odnośnie tego, jak naprawić swój sknocony eliksir. Już jakiś czas temu to
zauważył i od tamtego czasu pozwalał jej działać na własną rękę. Zaczęła
wertować książkę w poszukiwaniu jakiejś pomocy, ale nie mogła znaleźć niczego
przydatnego. Eliksiry. Jej pięta achillesowa.
Po skończonych
zajęciach w niezbyt dobrym humorze wypadła z lochu i podążyła w stronę pokoju
wspólnego. Opary z kociołka otumaniły ją i zmęczyły, marzyła tylko o tym, by
choć na chwilę położyć się na własnym łóżku i odpocząć. Na szczęście miała na
to całą przerwę na lunch i nie musiała się śpieszyć. Nie była głodna, nie
potrzebowała tracić czasu na pójście do Wielkiej Sali, mogła zatem zająć się
sobą.
Cisnęła torbę na
podłogę i rozłożyła się wygodnie na miękkim posłaniu. Zamknęła oczy – tak na
sekundkę, tylko na chwilkę – które momentalnie ją zapiekły. Jednak z
upływającym czasem była coraz bardziej i bardziej senna, było jej coraz
cieplej, coraz wygodniej, coraz ciemniej…
W jej śnie
występował Nicolas. Miał na sobie wyszywaną kosztownymi nićmi, wytworną szatę.
Chciała do niego podejść, ale gdy była już blisko, zauważył ją i odwrócił się
do niej tyłem, a potem zaczął odchodzić. Zaczęła za nim biec, ale podążał przed
siebie zbyt szybko, aby mogła go dogonić. Straciła go z oczu. Niespodziewanie
znalazła się na szczycie wieży astronomicznej. Wyhamowała przy samej krawędzi.
Zawołała imię brata. Poczuła pchnięcie i spadła w dół, w ciemną otchłań.
Zerwała się z łóżka
i spojrzała na zegarek. Przerwa na lunch kończyła się za trzy minuty. Szybko
przygładziła włosy, przetarła oczy i podniosła z podłogi swoją torbę. Wypadła
na korytarz i, obijając się o jego wąskie ściany, dotarła do pokoju wspólnego.
Oprzytomniała całkowicie, gdy z kimś się zderzyła i upadła pośladkami na twardą
posadzkę. Skrzywiła się i spojrzała w górę.
- Przepraszam –
powiedziała dziewczyna o związanych wysoko w koński ogon, brązowych włosach. Na
jej nosie spoczywały niemodne okulary. Ivy Jones. Przyjaciółka Coleen Baker.
Wyciągnęła do niej dłoń, by pomóc jej wstać, ale Convalie zignorowała ją i sama
podniosła się z podłogi.
- Nie szkodzi –
odpowiedziała z wyższością, otrzepała się i ruszyła w dalszą drogę.
Nigdy nie wiadomo,
czego można spodziewać się po Ślizgonach. Nigdy żadnemu nie ufała. Nie miała
zamiaru przyjmować wyciągniętej dłoni. To zupełnie nie w jej stylu. Życie
nauczyło ją, że liczyć może tylko i wyłącznie na siebie. Odruchowo odrzucała
wszelkie przyjazne gesty skierowane w jej kierunku. Doszukiwała się ukrytych celów,
intryg, podstępów… Nie wierzyła w ludzką bezinteresowność. Nie i już.
* * *
Była niska, o
radosnych, zielonych oczach i falowanych, rudoblond włosach. Przyjaźnie
nastawiona do świata, lubiana, ale często nie traktowana przez rozmówców
poważnie. Uwielbiała bibliotekę szkolną i czekoladowe żaby. Posiadała
niesamowity zapas ubrań, które sprawiały, że jej kufer ledwo się domykał.
Zawsze prosiła mamę o dosłanie jeszcze paru przez sowią pocztę. Kochała
biżuterię, ale stroiła się w nią tylko na specjalne okazje. Mogłaby mieć parę
tuzinów przyjaciół, ale ograniczała się do zaledwie garstki. Jej serce
pozostawało niezdobyte. Osobiście uważała, że na miłość ma jeszcze czas,
zwłaszcza że niedawno skończyła dopiero trzynaście lat. Nie posiadała
rodzeństwa, a jedyna kuzynka, z którą utrzymywała kontakt, mieszkała we
Francji. Trzyletnia różnica wieku nie wpływała korzystnie na ich stosunki, ale
miała nadzieję, że za kilka lat problem zniknie.
Natalie Waynard nie
miała wrogów. Prowadziła zwyczajną, spokojną egzystencję w Ravenclawie,
zdobywając dobre stopnie i pochwały rodziców. Wiele osób mogłoby pozazdrościć
łatwości, z jaką wszystko przychodziło jej w życiu, ale była takim typem
człowieka, do którego nie można mieć negatywnego nastawienia.
- Jak ty to robisz?
– pytała ją Juliette, gdy w błyskawicznym tempie pisała kolejny zadany referat.
Wzruszała wtedy ramionami, milcząc wymownie, a później kończyła pracę i
pomagała przyjaciółce w jej lekcjach. Juliette uczęszczała do piątej klasy,
Natalie do trzeciej, ale ta młodsza posiadała taki zasób wiedzy, a także
zdolność do szybkiego wyszukiwania potrzebnych informacji w książkach, że nie
było dla niej problemem odrabianie prac domowych na poziomie SUMów.
- Źle to napisałaś
– uświadomiła Juliette, przeglądając jej dotychczasowe bazgroły na temat wojen
goblinów. – Tu nie chodzi o to, musisz doczytać ten temat.
Juliette schowała
twarz w dłoniach.
- Muszę? – jęknęła.
– Dlaczego Binns po prostu nie przejdzie na emeryturę?
Natalie znała już
tego typu pytania, to nie był pierwszy referat z historii magii, który
poprawiała. Zwykle żaden z nich nie sprawiał jej większych trudności, a gdy
miała jakiś problem, szła do najbardziej schowanego za regałami z książkami
stolika, przy którym siedział kolejny z jej przyjaciół, Dylan West. Zawsze prosiła
go o pomoc w krytycznych sytuacjach. Piątoklasista często wtedy wychylał się
zza regału i zerkał na Juliette, podśmiewając się z niej przyjaźnie. W końcu
razem chodzili na te zajęcia, a ona nigdy nic nie pamiętała.
- To były lata
czterdzieste, nie sześćdziesiąte. – Gdy weryfikował fakty, w zabawny sposób czochrał
swoje brązowe włosy. – Mogłaby czasem
odrobinę posłuchać. Tłukł nam to do głowy przez całą lekcję.
Natalie uwielbiała
tego Krukona. Był dla niej niczym starszy brat, którego nigdy nie miała. Czasem
przy jego stoliku siedziały Ryan i Sue. Czasem inni jego znajomi. Często jednak
siedział sam, ucząc się w ciszy biblioteki. Wielu ludzi nie znało go od tej
strony, ale Natalie tak. I bardzo lubiła tę jego iście krukońską część
osobowości.
- Daj jej spokój –
odpowiadała na takie odzywki, szturchając go po przyjacielsku łokciem. – Nie
każdy jest zakochany w historii po uszy, jak pewien kujon.
- Sama jesteś kujon
– odgryzał się. – Rozmawiasz z obrońcą, nie zapominaj o tym.
- Ojej, gdyby
koledzy z drużyny to usłyszeli… – kpiła.
Po nieco kąśliwej
wymianie zdań wracała do swojego stolika i przekazywała uwagi Juliette, która z
niezbyt pewną miną przyglądała się swojemu referatowi. Ci Gryfoni…
Po zamknięciu
biblioteki Natalie podążała samotnie w stronę pokoju wspólnego. Czasem zdarzało
się, że w pewnym momencie doganiał ją Dylan, by pokonać z nią większą część
drogi. Częściej jednak wychodził wcześniej, lub ulatniał się w znanym tylko
sobie kierunku. Natalie nie była tchórzem, ale ciemne, ciche korytarze, po
których bezlitośnie niósł się głośnym echem odgłos jej kroków uderzających o
kamienną posadzkę, potrafiły przyprawić ją o gęsią skórkę. Wolała tę trasę
pokonywać z Dylanem. Tym razem jednak Krukon wyszedł wcześniej, przez co była
zdana na samotną wędrówkę. Cienie na ścianach sprawiały, że po plecach
przechodziły jej ciarki, ale nie wpływało to na tempo jej wędrówki.
Gdy minęła kolejny
zakręt, wpadła na kogoś i krzyknęła odruchowo.
- Spokojnie –
powiedział rozbawiony, dziewczęcy głos. Natalie przyjrzała się dziewczynie i z
ulgą rozpoznała w niej Convalie, która równie dobrze mogłaby być jej
przyszywaną kuzynką.
- Przestraszyłaś
mnie – odpowiedziała, prostując się. – Dokąd idziesz?
Convalie wzruszyła
ramionami. Rozpuszczone, długie włosy rozsypywały się na jej ramionach.
Wyglądała niesamowicie w blasku wątłego światła oświetlającego korytarz. W tym
momencie Natalie nie po raz pierwszy uderzyło to, jak piękną dziewczyną jest
platynowowłosa. Rozsiewała wokół siebie nieco ponurą, melancholijną aurę. Emanowało
od niej coś takiego, że zmuszało do przystanięcia i przyjrzenia się. Zdarzało
się, że to piękno aż bolało w niewytłumaczalny sposób. Zmrużyła oczy, jak gdyby
patrzyła na słońce, choć Convalie przypominała raczej zbłąkaną na skraju
konstelacji gwiazdę, całkowicie nieświadomą siebie samej.
- Przed siebie –
odpowiedziała dźwięcznie.
Stały tak chwilę,
patrząc jedna na drugą, a później starsza z nich przesunęła się na bok.
- Natalie, jest już
późno, powinnaś iść do pokoju wspólnego – powiedziała, a z jej spojrzenia
emanowała troska. Natalie wywróciła oczami.
- Jasne –
odpowiedziała. – Ty też – dodała, gdy Convalie skinęła jej głową na pożegnanie
i minęły się.
Odpowiedział jej
śmiech tak słodki i cichy, zwielokrotniony przez echo, ulotny… Że chwilę
później zastanawiała się, czy naprawdę kogokolwiek spotkała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)