niedziela, 16 grudnia 2012

Ślad: rozdział siódmy



Promienie słonecznie nieśmiało przebijały się przez taflę jeziora, powodując, że jego spokojne wody mieniły się odcieniami szmaragdu. Convalie lubiła swoje podziemne dormitorium, gdzie może i nie docierało zbyt dużo słońca - jedynie ta odrobina, którą przepuściło jezioro, ale za to panowała wyjątkowa atmosfera tajemniczości, którą potęgował półmrok i zielonkawe odblaski na ścianach. Tu nigdy nie było zbyt jasno. Zdarzało się, że gdy człowiek wychodził z podziemi, nagle świat zewnętrzny wydawał mu się zbyt hałaśliwy i stanowczo zbyt jaskrawy. Dlatego też Ślizgoni, niczym węże, wpełzali z powrotem do lochów, chcąc skryć się przed światłem słonecznym. Convalie nie była inna. Mimo to zawsze zajmowało jej trochę czasu przywyknięcie do swojego dormitorium po wakacjach, ale z roku na rok aklimatyzowała się coraz szybciej, a nawet tęskniła za mrocznym wystrojem.
Jednak tym, co najbardziej lubiła w swoim dormitorium, było to, że nie musiała się nim z nikim dzielić. Ślizgoni, jako wychowankowie Salazara Slytherina, który chciał im zapewnić jak najlepsze warunki bytowe - nigdy zbyt towarzyscy, często indywidualiści, ceniący sobie własną przestrzeń - jedyni w całym zamku mieszkali pojedynczo. Przyzwyczajona do wygód, nie potrafiła wyobrazić sobie życia takich na przykład Gryfonów – ściśnięci po kilku w jednym pomieszczeniu, zero prywatności, zero własnej, pustej przestrzeni… Aż wzdrygała się na tę myśl.
Lubiła wcześnie wstawać. Nie musiała, ale idąc na lekcje, wolała być już w pełni obudzona i całkowicie świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Poza tym jakoś nie potrafiła śpieszyć się od rana – ubieranie, czesanie, szykowanie się na zajęcia, czy chociażby wydostanie się „na powierzchnię” zawsze zajmowało jej dużo czasu. Lubiła mieć świadomość, że może wykonywać wszystko według swoich przyzwyczajeń, nigdzie nie biegnąc na złamanie karku. Tak i teraz powoli wstała z łóżka i, cicho stąpając bosymi stopami po chłodnej posadzce, udała się do łazienki. Naprzemienny, ciepło-zimny prysznic dobudził ją, ale mimo to nabrała ochoty na kawę. Potrafiła bez problemu obyć się bez kofeiny, ale jej smak był dla niej niczym dla niektórych czekolada z miodowego królestwa. Uwielbiała go. Tak jak szarlotkę czy cukrowe pióra. Dostępny w każdym momencie. Wspaniały na dobre rozpoczęcie dnia.
Uszykowała się szybko – jak na swoje możliwości – przewiesiła przez ramię torbę, a później wyszła z dormitorium. Przeszła przez ciasny, kamienny korytarzyk, po którego obu stronach widniały drzwi do pokojów, skręciła w lewo, zeszła parę schodków w dół i znalazła się w prostokątnym, prawie pustym pokoju wspólnym. Pomyślała, że Ślizgoni z pewnością poświęcili kilka godzin nocnych na pożegnanie wakacji. Przecięła pomieszczenie i wydostała się na zewnątrz, gdzie omiótł ją lekki powiew chłodnego powietrza. Potarła ramiona dłońmi i szybkim krokiem ruszyła w górę, do sali wejściowej. Tak jak się spodziewała, gdy stanęła w blasku słońca wpadającego przez okna, zmrużyła oczy. Chwilę zajęło jej przyzwyczajenie się do jasności, zawsze ją to denerwowało, ale nie dając nic po sobie poznać, skierowała się w stronę ogromnych drzwi prowadzących do Wielkiej Sali. Nie zdziwił jej widok prawie pełnego stołu Krukonów – zawsze chętnych i gotowych do nauki; ani prawie pustego stołu Ślizgonów, którzy wypełzali z podziemi o przeróżnych, najczęściej późnych godzinach, zwłaszcza po takich okazjach, jakie miały miejsce poprzedniego dnia, czy też – nocy. Kilku Puchonów obżerało się już śniadaniem, a trochę więcej Gryfonów toczyło żywiołowe rozmowy.
Wszystko to zarejestrowała od niechcenia, zaledwie muskając całe pomieszczenie wzrokiem. Nic nie było warte jej uwagi. Podeszła do swojego stałego miejsca przy stole i sięgnęła po parujący dzbanek z kawą. Nie miała ochoty na jedzenie, toteż zajęła się smakowaniem wybornego napoju. Grzejąc chłodne zwykle dłonie o gorący kubek, obserwowała kątem oka, jak Sala powoli napełnia się ludźmi. Po jakimś czasie zauważyła chłopaka, który wydał jej się znajomy i patrzył na nią tak, jakby również ją znał. Przez chwilę usilnie starała się przypomnieć sobie, kto to jest, ale gdy jej pamięć podsunęła obraz Dylana, uczynnego Krukona, mimowolnie prychnęła i odwróciła wzrok. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego, nawet połączonych spojrzeń.
Po rozdaniu planu zajęć przez profesora Washingtona, odczekaniu na pojawienie się poczty i odpowiedzeniu na list mamy („U mnie wszystko w porządku, podróż trochę męcząca, ale już odespałam. Tęsknię za Tobą, kochająca C.”), wróciła do dormitorium, by skompletować książki i udać się na lekcje. Kiedy jednak wyszła znów na korytarz, tym razem z pełną torbą, drogę zagrodziła jej Coleen. Convalie nieświadomie zacisnęła dłonie w pięści.
Obok Coleen stała Rosalie, blond lalunia, na której punkcie oszalało pół męskiej części Hogwartu. Obie krzyżowały ręce na piersiach i patrzyły na nią z góry. Ześlizgnęła się po nich wzrokiem i próbowała wyminąć, ale Coleen popchnęła ją na ścianę.
- Nie tak szybko – powiedziała, odrzucając do tyłu swoje ciemne, lśniące włosy. Rosalie z zainteresowaniem przyglądała się swoim długim paznokciom. – Tym razem nie ma tu twojego słodkiego chłoptasia, który cię obroni – zauważyła.
Convalie prychnęła. To Dylan się do niej przyczepił, a ona wcale nie szukała jego towarzystwa. Zresztą po tym spławieniu go poprzedniego dnia więcej się do niej nie odezwie, a taką przynajmniej miała nadzieję. Do niektórych nie docierało, że są niemile widziani.
- Nie potrzebuję żadnych „chłoptasiów” do obrony, Baker – odpowiedziała, starając się nie skrzywić; kamienna ściana była chłodna i miała nierówną powierzchnię, a zderzenie z nią zabolało. Koniuszkami palców, całkowicie niedostrzegalnie, dosięgła różdżki.
Huknęło, błysnęło, a ogłuszone Coleen i Rosalie znalazły się pod przeciwległą ścianą. Obie zamrugały, niepewne tego, co się przed chwilą wydarzyło. Convalie natomiast nie czekając na reakcję ulotniła się z korytarza. Nie uciekała. Po prostu nie chciała narobić sobie kłopotów z powodu pojedynku już pierwszego dnia.
- Tchórz! – krzyknęła za nią Coleen. Usłyszała, jak zaklęcie puszczone w jej kierunku odbija się od ściany. Szczerze mówiąc miała to gdzieś.

* * *

Coleen trzęsła się ze złości.
- Daj spokój – mówiła Rosalie, głaszcząc ją po ramieniu. – Odpuść, okej?
Blondynka była chodzącą wredotą, ale miała też swój rozsądek. Coleen zareagowała bardzo emocjonalnie na wiadomość od siostry i nie powinna była próbować odbić sobie tego na Convalie. Niemniej jednak nie czuła się źle z tego powodu.
- Trzeba było nie pchać mi się pod nogi – warknęła.
Weszły do pokoju wspólnego, gdzie siedząca w kącie Ivy, która czytała jakąś książkę, podniosła głowę i spojrzała prosto na nie. Coleen zobaczyła w jej oczach wielkie znaki zapytania, ale zignorowała to. Wiedziała, że nie wygląda zbyt dobrze, będąc w takim stanie. Sięgnęła do kieszeni i automatycznie zacisnęła dłoń na liście od Nadine.
„Nie wiem, dlaczego zwracam się z tym do Ciebie” ­– pisała. – „Możliwe, że stwierdzisz, że od początku miałaś rację. Wcale nie uśmiecha się do mnie ta myśl. Chyba upadłam na głowę. Albo jestem aż tak zdesperowana…”
- Odpuść – powiedziała Rosalie. – Ta cała Malfoy nie jest warta zainteresowania.
Coleen zacisnęła usta w wąską linię, powstrzymując się od komentarza. Nienawidziła ten dziewczyny. „Alie” Malfoy była jej naturalnym wrogiem od kiedy tylko pamiętała. Nie zamierzała tego zmieniać.
„W każdym razie – potrzebuję odrobiny wsparcia. Nie jestem pewna, co powinnam zrobić w tej sytuacji. Czuję się podle, wiesz? Czuję się wykorzystana. Jeszcze nigdy mnie to nie spotkało”
- O co chodzi? – spytała Ivy, wydostając się z kąta. – Col, wyglądasz, jakbyś chciała kogoś zamordować.
Tym razem nie udało jej się powstrzymać.
- Tak, zamierzam zamordować wszystkich Malfoyów – wysyczała.
Rosalie wydała z siebie jakiś dźwięk pomiędzy kaszlnięciem a parsknięciem śmiechem. Coleen spojrzała na nią, ale nie doszukała się w jej twarzy cienia rozbawienia. Blondynka miała szczęście. Nie była pewna, do czego jest zdolna. Od jakiegoś czasu nie panowała nad sobą i swoimi reakcjami. Nawet nie próbowała.
- Co się stało? – chciała wiedzieć Ivy, ale Coleen wzruszyła ramionami i rozejrzała się obojętnie po pomieszczeniu.
„Wiem, wiem. Mówiłaś. Problem w tym, że wcale mnie nie rzucił. Po prostu przestał się do mnie odzywać. Nie wiem, może ma jakieś konkretne wytłumaczenie. Lepiej żeby miał. Gdyby to był ktokolwiek inny… Pokazałabym mu, gdzie jego miejsce”
- Nic – odpowiedziała. – Już nic.
Zostawiła przyjaciółki w pokoju wspólnym, wiedząc, że Rosalie i tak wszystko przekaże Ivy. Nie chciała tego słuchać. Po prostu potrzebowała chwili samotności. Nogi same zawiodły ją do dormitorium. Zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie, zamykając oczy.
„Col… Nie wiem, co się ze mną dzieje. Zakochałam się. Po raz pierwszy, tak naprawdę, szczerze… Nie wiem, jak mogłam sobie na to pozwolić. Nie wiem dlaczego mu o tym powiedziałam. Nie tłumaczy mnie to, że sporo wypiłam. Nie tłumaczy go to, że ma sporo pracy”
Uderzyła pięścią w drzwi. Znała to uczucie. Dokładnie wiedziała, co w tym momencie przeżywa jej siostra. Najgorsze było to, że nie potrafiła jej pomóc, tak jak nie potrafiła pomóc samej sobie. Nie panowała nad sytuacją, jak sobie to zawsze wmawiała. Sztylet wbity w serce nie opuścił jej ciała, choć krew przestała płynąć. Zżerała ją rdza.
„Idiotka ze mnie. Dałam się wrobić w miłość. Szaleję z rozpaczy, z tęsknoty. Znasz to uczucie? Wątpię. Ty nigdy nie zrobiłabyś czegoś tak głupiego…”
- Wątpię – powiedziała do samej siebie. Nadine nie wiedziała o wielu rzeczach związanych z jej życiem. I lepiej żeby tak pozostało. Nie musiała oświecać jej w tej kwestii. Wystarczyło, że siedziała w tym bagnie po uszy, nie potrzebowała wciągać w to innych, a już zwłaszcza Nadine.
Która zawsze zajmowała się tylko i wyłącznie sobą, a Coleen i tak skoczyłaby za nią w ogień. Siostra zawsze była jej najbliższą osobą. I coś czuła, że to się nigdy, przenigdy nie zmieni.
„To zawsze ja byłam ta mniej rozsądna. Co poradzę, po prostu odziedziczyłaś lepsze cechy. Jesteśmy różne. Ale proszę Cię, nie potępiaj mnie. Nic nie poradzę na to, że kocham Nicolasa. Ani na to, że on najwyraźniej mnie nie”
Nie były tak bardzo różne. Ale skąd Nadine mogła o tym wiedzieć? Nigdy jej nie powiedziała… Może siostra byłaby mądrzejsza? Może nie popełniłaby jej błędu? Coleen miała piętnaście lat. Od roku cierpiała na chorobę serca. Od roku cierpiała na miłość, która zmieniła jej życie. Albo raczej na jej brak.
„Nie wiem, co mam robić w tej sytuacji. Jestem taka zagubiona. Nic mi się nie chce. Mam problem ze wstaniem z łóżka i pójściem do pracy. Brak mi radości z życia. Prawie nic nie jem. Czy to normalne? Czuję się jak kosmita. Źle mi z tym”
Coleen podeszła do swojej szafki, w której trzymała książki. Zerkając na swój plan zajęć i starając się ignorować natarczywe ściskanie w gardle, zaczęła kompletować podręczniki na dzisiejszy dzień.
„Mam wrażenie, jakbym to nie była ja. Nie wiem, dlaczego nie potrafię zapomnieć. Jestem głupia, wiem. I nic na to nie poradzę”
Upuściła ciężki podręcznik do transmutacji i zaklęła głośno. Podniosła go i umieściła w torbie. Ręce jej się trzęsły. Nie panowała nad sobą. Znowu. Podeszła do łóżka i usiadła na jego skraju. Schowała twarz w dłoniach.
„Chciałabym, żebyś mnie zrozumiała. Jesteś najbliższą mi osobą. Tylko Tobie mogę ufać. Kochająca Nadine”
Gdyby tylko wiedziała… Na pewno myślałaby o niej inaczej. Dobrze, że nie miała o niczym pojęcia. Tak powinno pozostać. Na zawsze.

* * *

Niesforne kosmyki platynowych włosów odgarnęła za ucho. Mimo to nadal łaskotały ją w twarz, gdy pochylała się nad książką do eliksirów, starając się odczytać instrukcje w wypełniających loch, gęstych oparach, wydobywających się z kociołków. Szczypały ją oczy i było jej duszno, ale takie już uroki lekcji eliksirów. Nigdy specjalnie za nimi nie przepadała, choć prowadził je profesor Washington, opiekun domu.
Howard Washington był specyficznym czarodziejem – szczupłym, o krótkich, kiedyś kruczoczarnych, a obecnie przyprószonych siwizną włosach; energicznie przemierzającym korytarze, przenikającym świdrującym wzrokiem wszystko i wszystkich, konsekwentnie trzymającym się wypowiadanych przez siebie słów; a także odrobinę paranoikiem. Zyskiwał sobie szacunek i poważanie wśród uczniów bez najmniejszych starań, a niektórzy nawet pałali do niego sympatią. Convalie osobiście nie miała nic do niego, był jednym z najlepszych nauczycieli pracujących obecnie w Hogwarcie, a przede wszystkim – co najważniejsze – posiadał niesamowitą wiedzę na temat nauczanego przez siebie przedmiotu. Szanowała go, ale nie uwielbiała. Po prostu… budził w niej pozytywne odczucia. Nie była pewna dlaczego i nie zamierzała tego roztrząsać.
- Hej, Malfoy – usłyszała cichy szept, gdy zabierała się do krojenia korzonków. Odwróciła się od niechcenia.
- Co? – warknęła. Nie lubiła, gdy ktoś nie pozwalał jej się skupić na wykonywanej czynności.
To był Louis, jej kuzyn. Chudy, wysoki i bardzo przystojny. Jego artystycznie roztrzepane, srebrnoblond kosmyki potrafiły hipnotyzować, tak samo jak jasnoniebieskie, okolone grubymi rzęsami oczy. Convalie jednak, jako rodzina, potrafiła się oprzeć urokom potomka wili.
Louis Weasley był burakiem. Wpadła na to już w pierwszej klasie, gdy dręczył Mirandę Blanchetti, wypróbowując na niej wyuczone od kolegów ze Slytherinu zaklęcia. Przez lata coraz bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu. Nigdy nie wiedziała, dlaczego trafił do Gryffindoru. Klasyczny przykład na to, że Tiara popełniała omyłki i to dość znaczące. Może stary kapelusz dostrzegł w Louisie jakąś cząstkę Gryfona – ale Convalie była raczej zdania, że powinien koniecznie zainwestować w okulary.
Louis przyłożył dłoń do serca i wywrócił oczami w dramatycznym geście.
- Nie tak nienawistnie, siostro.
Tym razem to Convalie wywróciła oczami i już miała odwrócić się od niego, gdy powiedział:
- Doszły mnie słuchy, że Nicky otrzymał fuchę w Ministerstwie?
Znieruchomiała na dźwięk imienia brata. Dopiero po chwili dotarł do niej pełny sens wypowiedzi. Nie miała pojęcia o tym, co dzieje się u Nicolasa. Nie śmiała napisać do niego po raz drugi, a on sam nie odezwał się do niej. Tak oto urwał się między nimi kontakt, a przynajmniej dopóki nie dostanie od niego listu. Nie miała też kogo spytać o jego losy. A Louis najwyraźniej coś wiedział.
- Jak widać – rzuciła obojętnie, nie chcąc pokazać, że czegoś nie wie. Nie lubiła pozostawać w niewiedzy. – Skąd o tym wiesz?
- Tye – wyjaśnił krótko.
Convalie przytaknęła ze zrozumieniem. Tego człowieka znali wszyscy, nawet ona, która kojarzyła naprawdę niewiele osób z otoczenia swojego brata.
- No dobrze, i co w związku z tym? – drążyła temat.
Louis nachylił się do niej i zniżył głos do szeptu.
- Podobno kombinuje coś z dokumentami. Hunter ma go na oku. Przekaż mu, żeby uważał.
Coś ścisnęło ją w gardle. Co ten Nicolas wyprawiał? Czy to prawda? O co mogło chodzić?
- Nic mu nie będę przekazywać – odpowiedziała stanowczo. – Jeśli zależy ci na tym, żeby wiadomość do niego trafiła, to sam go o tym powiadom. Ja nie mam zamiaru być łącznikiem.
Innymi słowy nie miała zamiaru poniżać się, wypisując bezpodstawne ostrzeżenia, kiedy najwyraźniej ją olewał. Louis podniósł w górę ręce.
- Jak tam sobie chcesz. Mi nic do tego. Ale lepiej żeby wiedział. I nie ode mnie.
Convalie nie miała nawet pojęcia, kim był ten cały Hunter. Prychnęła i odwróciła się plecami do kuzyna, nie zamierzając dłużej z nim rozmawiać. Pozwoliła sobie na myślenie dopiero w momencie, gdy odmierzała krople soku z jakiegoś drzewa, który miała dolać do eliksiru. Wzmianka o bracie poruszyła u niej czułą strunę – nawet ktoś taki jak Louis wiedział o nim więcej, niż ona sama. Zawsze miała dobry kontakt z Nicolasem. Nie wiedziała, co tak naprawdę się stało, że aż tak się od siebie oddalili. Nie znaczyło to jednak, że nie interesowała się nim i nie martwiła. Otrzymał pracę w Ministerstwie? W jakim departamencie? Czy był z niej zadowolony? Jak jego zarobki? Czy wystarczały mu na życie? Gdzie mieszkał? Jak sobie radził? Czy aktualnie miał kogoś? Jak wyglądał jego dzień? I o co chodziło z tymi dokumentami i Hunterem? Kim był Hunter? Tyle pytań, a żadnej odpowiedzi. Niesamowicie ją to frustrowało. Ręka lekko jej drżała i niechcąco dodała do eliksiru o jedną kroplę za dużo. Natychmiast nabrał on konsystencji błota. Skrzywiła się i rozejrzała po sali. Z pewnością z żadnego kociołka nie wydobywała się zabarwiona na brunatno mgiełka. Znowu jej się nie udało. No trudno. Przynajmniej z innych przedmiotów zdarzało jej się błyszczeć.
Gdy profesor Washington minął jej stanowisko pracy, zaszczycił ją krótkim spojrzeniem i poszedł dalej. Wiedziała, co to oznacza – nie postarała się, nie ma co liczyć na pochwałę, sama jest sobie winna. Nie lubiła dostawać od niego wskazówek odnośnie tego, jak naprawić swój sknocony eliksir. Już jakiś czas temu to zauważył i od tamtego czasu pozwalał jej działać na własną rękę. Zaczęła wertować książkę w poszukiwaniu jakiejś pomocy, ale nie mogła znaleźć niczego przydatnego. Eliksiry. Jej pięta achillesowa.
Po skończonych zajęciach w niezbyt dobrym humorze wypadła z lochu i podążyła w stronę pokoju wspólnego. Opary z kociołka otumaniły ją i zmęczyły, marzyła tylko o tym, by choć na chwilę położyć się na własnym łóżku i odpocząć. Na szczęście miała na to całą przerwę na lunch i nie musiała się śpieszyć. Nie była głodna, nie potrzebowała tracić czasu na pójście do Wielkiej Sali, mogła zatem zająć się sobą.
Cisnęła torbę na podłogę i rozłożyła się wygodnie na miękkim posłaniu. Zamknęła oczy – tak na sekundkę, tylko na chwilkę – które momentalnie ją zapiekły. Jednak z upływającym czasem była coraz bardziej i bardziej senna, było jej coraz cieplej, coraz wygodniej, coraz ciemniej…
W jej śnie występował Nicolas. Miał na sobie wyszywaną kosztownymi nićmi, wytworną szatę. Chciała do niego podejść, ale gdy była już blisko, zauważył ją i odwrócił się do niej tyłem, a potem zaczął odchodzić. Zaczęła za nim biec, ale podążał przed siebie zbyt szybko, aby mogła go dogonić. Straciła go z oczu. Niespodziewanie znalazła się na szczycie wieży astronomicznej. Wyhamowała przy samej krawędzi. Zawołała imię brata. Poczuła pchnięcie i spadła w dół, w ciemną otchłań.
Zerwała się z łóżka i spojrzała na zegarek. Przerwa na lunch kończyła się za trzy minuty. Szybko przygładziła włosy, przetarła oczy i podniosła z podłogi swoją torbę. Wypadła na korytarz i, obijając się o jego wąskie ściany, dotarła do pokoju wspólnego. Oprzytomniała całkowicie, gdy z kimś się zderzyła i upadła pośladkami na twardą posadzkę. Skrzywiła się i spojrzała w górę.
- Przepraszam – powiedziała dziewczyna o związanych wysoko w koński ogon, brązowych włosach. Na jej nosie spoczywały niemodne okulary. Ivy Jones. Przyjaciółka Coleen Baker. Wyciągnęła do niej dłoń, by pomóc jej wstać, ale Convalie zignorowała ją i sama podniosła się z podłogi.
- Nie szkodzi – odpowiedziała z wyższością, otrzepała się i ruszyła w dalszą drogę.
Nigdy nie wiadomo, czego można spodziewać się po Ślizgonach. Nigdy żadnemu nie ufała. Nie miała zamiaru przyjmować wyciągniętej dłoni. To zupełnie nie w jej stylu. Życie nauczyło ją, że liczyć może tylko i wyłącznie na siebie. Odruchowo odrzucała wszelkie przyjazne gesty skierowane w jej kierunku. Doszukiwała się ukrytych celów, intryg, podstępów… Nie wierzyła w ludzką bezinteresowność. Nie i już.

* * *

Była niska, o radosnych, zielonych oczach i falowanych, rudoblond włosach. Przyjaźnie nastawiona do świata, lubiana, ale często nie traktowana przez rozmówców poważnie. Uwielbiała bibliotekę szkolną i czekoladowe żaby. Posiadała niesamowity zapas ubrań, które sprawiały, że jej kufer ledwo się domykał. Zawsze prosiła mamę o dosłanie jeszcze paru przez sowią pocztę. Kochała biżuterię, ale stroiła się w nią tylko na specjalne okazje. Mogłaby mieć parę tuzinów przyjaciół, ale ograniczała się do zaledwie garstki. Jej serce pozostawało niezdobyte. Osobiście uważała, że na miłość ma jeszcze czas, zwłaszcza że niedawno skończyła dopiero trzynaście lat. Nie posiadała rodzeństwa, a jedyna kuzynka, z którą utrzymywała kontakt, mieszkała we Francji. Trzyletnia różnica wieku nie wpływała korzystnie na ich stosunki, ale miała nadzieję, że za kilka lat problem zniknie.
Natalie Waynard nie miała wrogów. Prowadziła zwyczajną, spokojną egzystencję w Ravenclawie, zdobywając dobre stopnie i pochwały rodziców. Wiele osób mogłoby pozazdrościć łatwości, z jaką wszystko przychodziło jej w życiu, ale była takim typem człowieka, do którego nie można mieć negatywnego nastawienia.
- Jak ty to robisz? – pytała ją Juliette, gdy w błyskawicznym tempie pisała kolejny zadany referat. Wzruszała wtedy ramionami, milcząc wymownie, a później kończyła pracę i pomagała przyjaciółce w jej lekcjach. Juliette uczęszczała do piątej klasy, Natalie do trzeciej, ale ta młodsza posiadała taki zasób wiedzy, a także zdolność do szybkiego wyszukiwania potrzebnych informacji w książkach, że nie było dla niej problemem odrabianie prac domowych na poziomie SUMów.
- Źle to napisałaś – uświadomiła Juliette, przeglądając jej dotychczasowe bazgroły na temat wojen goblinów. – Tu nie chodzi o to, musisz doczytać ten temat.
Juliette schowała twarz w dłoniach.
- Muszę? – jęknęła. – Dlaczego Binns po prostu nie przejdzie na emeryturę?
Natalie znała już tego typu pytania, to nie był pierwszy referat z historii magii, który poprawiała. Zwykle żaden z nich nie sprawiał jej większych trudności, a gdy miała jakiś problem, szła do najbardziej schowanego za regałami z książkami stolika, przy którym siedział kolejny z jej przyjaciół, Dylan West. Zawsze prosiła go o pomoc w krytycznych sytuacjach. Piątoklasista często wtedy wychylał się zza regału i zerkał na Juliette, podśmiewając się z niej przyjaźnie. W końcu razem chodzili na te zajęcia, a ona nigdy nic nie pamiętała.
- To były lata czterdzieste, nie sześćdziesiąte. – Gdy weryfikował fakty, w zabawny sposób czochrał swoje brązowe włosy. – Mogłaby czasem odrobinę posłuchać. Tłukł nam to do głowy przez całą lekcję.
Natalie uwielbiała tego Krukona. Był dla niej niczym starszy brat, którego nigdy nie miała. Czasem przy jego stoliku siedziały Ryan i Sue. Czasem inni jego znajomi. Często jednak siedział sam, ucząc się w ciszy biblioteki. Wielu ludzi nie znało go od tej strony, ale Natalie tak. I bardzo lubiła tę jego iście krukońską część osobowości.
- Daj jej spokój – odpowiadała na takie odzywki, szturchając go po przyjacielsku łokciem. – Nie każdy jest zakochany w historii po uszy, jak pewien kujon.
- Sama jesteś kujon – odgryzał się. – Rozmawiasz z obrońcą, nie zapominaj o tym.
- Ojej, gdyby koledzy z drużyny to usłyszeli… – kpiła.
Po nieco kąśliwej wymianie zdań wracała do swojego stolika i przekazywała uwagi Juliette, która z niezbyt pewną miną przyglądała się swojemu referatowi. Ci Gryfoni…
Po zamknięciu biblioteki Natalie podążała samotnie w stronę pokoju wspólnego. Czasem zdarzało się, że w pewnym momencie doganiał ją Dylan, by pokonać z nią większą część drogi. Częściej jednak wychodził wcześniej, lub ulatniał się w znanym tylko sobie kierunku. Natalie nie była tchórzem, ale ciemne, ciche korytarze, po których bezlitośnie niósł się głośnym echem odgłos jej kroków uderzających o kamienną posadzkę, potrafiły przyprawić ją o gęsią skórkę. Wolała tę trasę pokonywać z Dylanem. Tym razem jednak Krukon wyszedł wcześniej, przez co była zdana na samotną wędrówkę. Cienie na ścianach sprawiały, że po plecach przechodziły jej ciarki, ale nie wpływało to na tempo jej wędrówki.
Gdy minęła kolejny zakręt, wpadła na kogoś i krzyknęła odruchowo.
- Spokojnie – powiedział rozbawiony, dziewczęcy głos. Natalie przyjrzała się dziewczynie i z ulgą rozpoznała w niej Convalie, która równie dobrze mogłaby być jej przyszywaną kuzynką.
- Przestraszyłaś mnie – odpowiedziała, prostując się. – Dokąd idziesz?
Convalie wzruszyła ramionami. Rozpuszczone, długie włosy rozsypywały się na jej ramionach. Wyglądała niesamowicie w blasku wątłego światła oświetlającego korytarz. W tym momencie Natalie nie po raz pierwszy uderzyło to, jak piękną dziewczyną jest platynowowłosa. Rozsiewała wokół siebie nieco ponurą, melancholijną aurę. Emanowało od niej coś takiego, że zmuszało do przystanięcia i przyjrzenia się. Zdarzało się, że to piękno aż bolało w niewytłumaczalny sposób. Zmrużyła oczy, jak gdyby patrzyła na słońce, choć Convalie przypominała raczej zbłąkaną na skraju konstelacji gwiazdę, całkowicie nieświadomą siebie samej.
- Przed siebie – odpowiedziała dźwięcznie.
Stały tak chwilę, patrząc jedna na drugą, a później starsza z nich przesunęła się na bok.
- Natalie, jest już późno, powinnaś iść do pokoju wspólnego – powiedziała, a z jej spojrzenia emanowała troska. Natalie wywróciła oczami.
- Jasne – odpowiedziała. – Ty też – dodała, gdy Convalie skinęła jej głową na pożegnanie i minęły się.
Odpowiedział jej śmiech tak słodki i cichy, zwielokrotniony przez echo, ulotny… Że chwilę później zastanawiała się, czy naprawdę kogokolwiek spotkała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)