To było najbardziej
zakręcone kilka tygodni w życiu Nicolasa. Skończył Hogwart, odziedziczył małą
fortunę, wyprowadził się z domu, zaczął żyć w luksusie, po raz pierwszy był z
dziewczyną dłużej niż dotąd rekordowe dwa tygodnie, a na dodatek zakręcił się
wśród ważnych, wpływowych osób, dzięki którym otrzymał tak pożądaną przez niego
posadę w Ministerstwie. Jak na razie nie było to nic specjalnego, ale miał wielkie,
śmiałe marzenia i jasno określone cele.
Stojąc przed
fontanną Magicznego Braterstwa, tak charakterystyczną dla głównego holu
Ministerstwa, zastanawiał się, jak będzie wyglądał pierwszy dzień jego pracy. Jako
asystent szefa Departamentu Przestrzegania Prawa nie czuł się może specjalnie
ważny, jednak wiedział, po co tu jest. Przede wszystkim chciał dowiedzieć się
jak najwięcej o swoim ojcu - i to nie tylko ze względu na własną ciekawość, ale
też i pragnienie, by zrobić na złość matce. Udowodnić jej, że nie ma już nad
nim kontroli. Bo teraz sam decydował o sobie.
Wyczuł w kieszeni
eleganckiej, wyjściowej szaty monetę. Zacisnął na niej palce i przekonał się,
że to galeon. Co mi szkodzi?,
pomyślał. Wyciągnął go z kieszeni, wypowiedział cicho życzenie i wrzucił do
fontanny. Uśmiechnął się lekko. To tylko taki drobiazg na szczęście, mimo że
nie wierzył w głupie przesądy.
Postał tak jeszcze
chwilę, po czym odwrócił się od fontanny i podążył w stronę wind. Skinął głową
uśmiechniętemu strażnikowi siedzącemu za biurkiem i oddał mu różdżkę, by ten
dokonał standardowej kontroli. Po dłużących się w nieskończoność sekundach
odzyskał swoją własność i już niczym niezatrzymywany dostał się razem z falą
czarodziejów do pierwszej z brzegu wolnej windy. Pod sufitem, wokół lampy,
krążyła chmara fioletowych samolocików. Od wielu lat w Ministerstwie nic się
nie zmieniło, no może poza samym Ministrem Magii. Obecnie urząd ten piastował
Stanford Walker, były auror, szczęśliwy mąż Jessiki Walker, jednej z
najbardziej wpływowych i wszędobylskich czarownic, a równocześnie ojciec miss
tygodnika Czarownica – Charlene
Walker, którą tak podziwiała Nadine. Nicolas zawsze twierdził, że Ministerstwo
coraz bardziej się pogrąża, mimo tak usilnego przekonywania społeczeństwa, że
wszystko zmierza ku lepszej przyszłości.
Wysiadł na
odpowiednim piętrze i ruszył przed siebie korytarzem. Nie zwracał uwagi na
pojedyncze, wbijane w niego spojrzenia przypadkowych ludzi. Po pierwsze –
wyglądał młodo i wzbudzał zainteresowanie wśród starszych pracowników – zastanawiali
się kim może być i co tu robi. Po drugie – był zupełnie nową osobą i nic
dziwnego, że pojawiały się takie a nie inne reakcje. Po trzecie – może i
niektórzy rozpoznawali go z nagłówków gazet („Nicolas Dracon Malfoy – jedynym dziedzicem fortuny Malfoyów”). W każdym
razie nie zamierzał zgrywać skromnisia, ani też udawać, że w jakikolwiek sposób
się tym przejmuje. Jak chcą, to niech patrzą, taki był jego pogląd na tę
sprawę.
Dotarł do miejsca,
gdzie pełno było drzwi do różnego rodzaju biur. On sam musiał przejść aż na sam
koniec korytarza, gdzie mieścił się gabinet szefa departamentu. Zapukał w
potężne, drewniane drzwi, a potem wszedł do środka. Sekretarka o wściekle rudej
burzy loków i niemodnych okularach podniosła wzrok znad papierów. Gdy tylko go zobaczyła,
jej oczy momentalnie się rozszerzyły, a na policzki wystąpił lekki rumieniec.
- Pan Malfoy –
powiedziała, natychmiast odkładając wszystkie papiery na blat i obchodząc
biurko, by stanąć przed nim z wyciągniętą dłonią. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia
pięć lat. – Witamy na nowym stanowisku! Nazywam się Gillian Smith i jestem
sekre…
Drzwi po prawej
stronie biurka otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich czarodziej o
okrągłej głowie pokrytej łysiejącą czarną czupryną. Miał też śmieszne, małe
wąsiki, ale jego postawa była dumna i wyniosła, a wyraz twarzy srogi.
- Ach, pan Malfoy –
powiedział z entuzjastycznym uśmiechem. – Grace – dodał, zerkając na sekretarkę
– mówiłem, żeby przyprowadzić go od razu do mnie.
Gillian zmieszała
się, a jej policzki pokryły się jeszcze ciemniejszym rumieńcem. Patrzyła w
podłogę.
- Tak jest, panie
Barnes, właśnie to miałam zamiar… - wymamrotała, ale czarodziej jej przerwał,
wpatrując się w Nicolasa.
- Zapraszam do
siebie – powiedział, przesuwając się tak, by zrobić przejście w drzwiach.
Nicolas ostatni raz
omiótł spojrzeniem całe pomieszczenie, po czym skierował się do gabinetu szefa.
Lubił stanowczych i konkretnych ludzi. Minął Gillian, nie zaszczycając jej ani
jednym spojrzeniem. Pięknych dziewczyn miał na pęczki, niby dlaczego miałby
zaprzątać swoją uwagę takim… czymś?
Gillian ze
spuszczoną głową wróciła na swoje miejsce przy biurku. Wzięła do ręki papiery i
całkowicie się nimi zasłoniła. Nie dość, że tak wyczekiwany przez nią Nicolas
nie zwrócił na nią uwagi, to jeszcze szef musiał ją przed nim upokorzyć. Za
wszelką cenę starała się nie rozpłakać. Nienawidziła swojej pracy i swojego
życia.
* * *
Coleen od dłuższego
czasu miała poważne podejrzenia co do mózgu swojej siostry. Wszystko wskazywało
na to, że zaginął on w niewyjaśnionych okolicznościach. Na ogół wyrachowana,
dumna, wyniosła Nadine Baker stała się głupią małolatą. Chichotała denerwująco,
nie traciła pogody ducha, nie interesowała się gnębieniem innych i znacznie
uszczupliła konto rodziców. A wszystko przez jednego Nicolasa Malfoya. Coleen
nienawidziła go z całego serca, nie, nie tylko dlatego, że parę miesięcy temu
upokorzył ją jak jeszcze nikt wcześniej, nie tylko dlatego, że grał w jakieś
chore gierki, umawiając się z jej siostrą, ale też i dlatego, że był jednym z
najpopularniejszych chłopaków Hogwartu i… niemożliwie ją to denerwowało.
Nienawidziła w nim wszystkiego, od kępy artystycznie ułożonych, blond włosów,
aż po nieprzeciętnej urody siostrę. Convalie Malfoy i Coleen Baker były jak
ogień i woda i nienawidziły się od pierwszego dnia w Hogwarcie. To również był
wielki minus dla Nicolasa.
Słysząc wesołe
podśpiewywanie Nadine z korytarza, zirytowana Coleen zakryła twarz poduszką.
Nie mogła uwierzyć, jak można być tak głupim i tak ślepym. Owszem, może i
zazdrościła Nadine, tak odrobinę, ale o wiele mocniej się o nią martwiła. Tak,
wiedziała, że to jej własne życie i ma z nim prawo robić, co jej się żywnie
podoba, nawet popełniać ten jeden z najgorszych błędów zwanych Malfoyem, ale
nie potrafiła milczeć. Siostra jednak uparcie nie chciała jej słuchać. Trudno.
Powinny się zająć każda swoimi sprawami. Zresztą Coleen już za kilka dni miała
powrócić do Hogwartu i nie zobaczyć Nadine aż do ferii świątecznych. Wydawało
jej się, że to niewyobrażalnie długo.
Hogwart. Szkoła jak
szkoła, mnóstwo nauki, sprawdzianów, prac domowych… Jednak miała w sobie coś
niesamowitego. Niepowtarzalną atmosferę i klimat, coś, co sprawiało, że każdy
uczeń lubił tam wracać. Coleen nigdy tego nie rozgryzła. Lubiła swój dom
rodzinny, ale to właśnie Hogwart był jej bliższy. Był jak dom, tyle że w życiu
by się do tego nie przyznała przed swoimi przyjaciółmi, do których była tak
przyzwyczajona, że… no cóż, czuła się w ich towarzystwie tak, jakby byli jej
rodziną.
Rosalie. Gdyby
Coleen miała określić ją jednym słowem, bez zastanowienia nazwałaby ją
flirciarą. Znały się od pierwszego dnia w Hogwarcie, ba, od pierwszej minuty
spędzonej w ekspresie Hogwart-Londyn! Rosalie była dla niej jak siostra.
Wyglądała jak porcelanowa laleczka, ale w jej przypadku bardzo trafne było
stwierdzenie, że pozory mylą. Ta filigranowa dziewczyna potrafiła zgotować
prawdziwe piekło komuś, kto zalazł jej za skórę.
Amarie. Latynoska o
pełnych kształtach, mająca niewytłumaczalny pociąg do wróżbiarstwa. Wierzyła w
los, przeznaczenie, uważała, że nic w życiu nie dzieje się przypadkowo. O, z
pewnością była ona specyficzną postacią, ale właśnie za to Coleen tak bardzo ją
kochała. Może nie była jej aż tak bliska, jak Rosalie, ale nadal zajmowała
szczególne miejsce w jej sercu.
Lucas. Znali się od
dziecka. Ich rodziny kiedyś żyły w bardzo bliskiej przyjaźni. Później dorośli
się pokłócili, ale ona i Lucas pozostali przyjaciółmi. Lucas miał hopla na
punkcie quidditcha i własnego wyglądu. Gdyby go nie znała, z pewnością
porównywałaby go do Malfoya. Zmieniał dziewczyny jak rękawiczki. Ale Coleen
wiedziała, że Lucas tak naprawdę nie chce ranić żadnej z nich. Po prostu próbował
znaleźć swój ideał. Lucas był dobrym człowiekiem i jeszcze lepszym
przyjacielem.
Grono najbliższych
jej ludzi zamykała Ivy. Zakładała na nos śmieszne okulary i związywała włosy w
koński ogon. Razem z Rosalie już kilka razy próbowały namówić ją do zmiany
swojego wyglądu, przekonując ją, że jest naprawdę śliczna i gdyby tylko
chciała, mogłaby mieć każdego chłopaka w Hogwarcie. Ale ona kochała tylko
książki. Często była nieobecna i trudno było za nią nadążyć. Mimo to
pozostawała jej bardzo bliska.
Tak, Coleen kochała
Hogwart. Już nie mogła się doczekać kolejnego roku, obfitującego w nowe,
ciekawe doświadczenia. Chciała już usiąść w fotelu w pokoju wspólnym. Chciała
rzucić jakąś kąśliwą uwagę pod adresem Convalie. Chciała zemścić się na niej za
czyny jej brata. Właściwie gdyby ktoś spytał ją, dlaczego jej nienawidzi, nie
umiałaby odpowiedzieć. Tak wyszło. A kogoś nienawidzić musiała. Tak po prostu.
Coleen usłyszała
pukanie do drzwi i odrzuciła od siebie poduszkę, którą zakrywała głowę. Usiadła
prosto.
- Proszę –
powiedziała.
Do pokoju weszła
Nadine. Miała na sobie najkrótszą sukienkę, jaką Coleen w życiu widziała, a do
tego buty na tak wysokim obcasie, że ona sama już dawno by się przewróciła.
- Eee… Nad?
Nadine wywróciła
oczami.
- Daj spokój,
Coleen, nie mam czasu na twoje gadki umoralniające. Chciałam pożyczyć twoją
srebrną torebkę.
Pachniało od niej
drogimi perfumami, tak mocnymi, że Coleen aż zakaszlała. Biedny Malfoy, przeleciało jej przez głowę mimo woli. Wstała i
podeszła do swojej szafy, by wydobyć z niej malutkie, połyskujące cudeńko.
Rzuciła torebkę Nadine, która złapała ją w momencie, gdy zbliżała się
niebezpiecznie do jej głowy.
- Mogłaś ją po
prostu podać – powiedziała z wyrzutem.
Coleen zmierzyła
całą jej postać wściekłym wzrokiem.
- Stwierdziłam, że
jeśli zbliżę się do ciebie, to zarażę się głupotą.
Nadine odrzuciła do
tyłu swoje ciemne włosy.
- Po prostu mi
zazdrościsz.
Po tych słowach
wyszła z pokoju, zamykając za sobą dokładnie drzwi. Coleen długo patrzyła w
miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała siostra.
- Nie wiem, może
masz trochę racji – powiedziała zamkniętym drzwiom. – Ale to nie zmienia faktu,
że mózg ci do końca wyparował.
* * *
Pierwszym, co
zrobiła Ginny po powrocie do Londynu, było udanie się na ulicę Pokątną. Upiła
właśnie łyk całkowicie zimnej już kawy, kiedy ktoś opadł na krzesło przy jej
stoliku w kawiarni. Odstawiła filiżankę, uniosła wzrok i zdziwiła się, widząc
Demelzę. Przyjaciółka miała ręce pełne różnego rodzaju mniejszych i większych
pakunków, a jej włosy wysypywały się spod ciasnego koka. Mimo widocznego
zmęczenia wyglądała na niezwykle ożywioną.
- Widziałam go –
powiedziała zamiast przywitania.
Ginny przestała się
zastanawiać, skąd u licha Demelza wzięła się właśnie w tym miejscu i dlaczego
wtedy, kiedy ona spokojnie piła kawę, natychmiast zwracając uwagę na jej słowa.
- Widziałaś… kogo?
– spytała ostrożnie. Z Demelzą nigdy nie było nic wiadomo. Im starsza, tym
bardziej zdziczała, jak określił ją kiedyś Ronald. Tyle że Ron nie wiedział
rzeczy, które nie pozwoliłyby mu na tak głupie komentarze.
Oczy Demelzy
zaświeciły niezdrowym blaskiem. Z rozmachem położyła pakunki na stole,
ściągając na siebie niezadowolone spojrzenie kelnerki. W ogóle się tym nie
przejęła.
- JEGO –
powiedziała dobitnie, wykonując dziwny ruch ręką - coś pomiędzy wskazaniem za
okno a machnięciem lekceważąco.
Ginny westchnęła.
- Colina –
podrzuciła.
Demelza zatkała
sobie uszy rękami zupełnie jak dziecko. Brakowało jeszcze tylko, żeby zaczęła
nucić coś pod nosem, ale mamrotała tylko coś niewyraźnie.
Ginny musiała
przyznać, że miło było choć na chwilę oderwać się od własnych spraw – od pracy,
od domu, od dzieci i życia. Przyjrzała się uważnie szykownemu kostiumowi
szytemu na miarę. Demelza była dziennikarką, zupełnie jak ona, w pracy jednak
nieczęsto miały okazję, żeby się spotkać i porozmawiać.
- Był z NIĄ –
wymamrotała Demelza w miarę wyraźnie.
Ginny wywróciła
oczami. Oczywiście, że był z NIĄ, Leanne Creevey była jego żoną od dobrych
kilkunastu lat, a Demelza nadal nie potrafiła się z tym pogodzić. Były do
siebie podobne – miłość zniszczyła życie im obu i może dlatego tak dobrze
rozumiały siebie nawzajem. Obie nadal kochały, choć były to uczucia całkowicie
irracjonalne.
Dlatego zrobiła
współczującą minę i położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki.
- Demelzo, ja…
- Przestań –
warknęła, strącając jej dłoń. – Litujesz się nade mną. Nie potrzebuję litości.
Nie potrzebuję faceta! – Ostatnie zdanie wykrzyknęła na całą kawiarnię,
ściągając w ich stronę ciekawskie spojrzenia.
Ginny wywróciła
oczami, a później zgromiła przyjaciółkę wzrokiem. Ta w ogóle się tym nie
przejęła. Była już bardzo zajęta piciem kawy stojącej przed Ginny.
- Potrzebuję
kofeiny… - mruczała.
Ginny westchnęła.
Nie skończyły jeszcze tematu Colina, a Demelza już udawała, że takiego nie
zaczęły. Zawsze po chwili wylewności następowały u niej chwile wypierania się
własnych uczuć. Ginny wcale nie była tym zdziwiona, a nawet nie potrafiła jej
potępiać. Miłość naprawdę miała siłę niszczącą, a dowodem na to była siedząca
tuż obok niej kobieta, na pozór radosna, spełniona, ambitna i pewna siebie,
kobieta sukcesu… a tak naprawdę wielka przegrana w walce o miłość. Demelza żyła
wspomnieniami o szczęściu i nie potrafiła dopuścić do siebie myśli, że mogłaby
być równie szczęśliwa, jak kiedyś z Colinem, z kimś zupełnie innym. Jeśli już
szła na randkę, zachowywała się na niej karygodnie, zniechęcając do siebie
każdego biednego faceta, który nie potrafił zrozumieć, o co jej chodzi. To była
cała Demelza czasów obecnych – na niedziele i święta pojawiała się na obiedzie
u rodziców, w tygodniu harowała ponad siły, a w dni wolne użalała się nad sobą.
Ginny naszła nagła refleksja, że sama nie jest od niej dużo lepsza. Oparła
łokcie na stole i położyła brodę na dłoniach. Obie były żałosne.
- Demelzo… -
zaczęła znowu. – Ile my mamy lat?
Demelza kaszlnęła,
odstawiła szklankę na stół i zamachała dłońmi z idealnie wypielęgnowanymi
paznokciami.
- Co cię naszło? Nie
wiesz, ile masz lat? – spytała zgryźliwie.
Ginny zapatrzyła
się w jakiś punkt za oknem.
- Trzydzieści pięć
– powiedziała cicho. – Czuję się jak stara, zgrzybiała baba z tuzinem wnuków na
karku.
Demelza
zachichotała.
- Nie kracz –
powiedziała. – Z twojego syna wyrosło niezłe ziółko. Zupełnie jak… - urwała, bo
Ginny zgromiła ją wzrokiem. – Jasne, jasne – stwierdziła, unosząc ręce w geście
obronnym. – Tylko ty tu możesz próbować prawić gadki.
Ginny westchnęła i
ukryła twarz w dłoniach. Miała już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Jeszcze
tylko brakowało tego, żeby się tu rozpłakała. Nie miała Draco i nie miała już
Nicky’ego. Została jej tylko Convalie, a ona ją od siebie odpychała. Jak
mogła?!
- Oj Gin, przestań
– mówiła Demelza. – Przestań się użalać nad sobą, to i ja przestanę. No, już.
Ginny podniosła
głowę i wbiła wzrok w przyjaciółkę. Obie były głupie. Nagle wpadł jej do głowy
genialny pomysł. Zachichotała.
- Co? – Demelza nie
miała pojęcia, o co jej chodzi.
- Wezmę się w garść
– obiecała – ale pod jednym warunkiem. – Robins wbiła w nią wyczekujące
spojrzenie. – Coś za coś. Ja zaczynam żyć teraźniejszością, ale ty też. Umówisz
się w końcu z Johannem.
Demelza sapnęła z
poirytowaniem.
- Mowy nie ma! Ja…
Ginny uniosła brew.
- Tak?
- Ja…
Demelza sapnęła po
raz drugi i trzeci. W końcu spojrzała na nią ze zrezygnowaniem.
- Okej, niech ci
będzie. – A potem się uśmiechnęła. – Ale ty umówisz się z Dannym.
Ginny jęknęła. Że
też przyszło jej do głowy coś tak głupiego!
- To jak,
rezygnujesz? Poddajesz się? – drążyła Demelza.
Ginny zrobiła
nadąsaną minę.
- Oczywiście, że
nie.
W końcu miała swój
honor. A przez jedno małe spotkanie mogła się przemęczyć, tak po prostu – dla
udowodnienia sobie samej, że wszystko może być w porządku.
* * *
Lato dłużyło się
Convalie niemiłosiernie, ale na szczęście już dobiegało końca. Miała dość
swojego kuzynostwa, gwaru Nory, i chociaż było to lepsze od ciszy domu,
przedłużająca się wizyta u dziadków stawała się coraz bardziej męcząca.
Odetchnęła więc z ulgą, gdy Ginny w końcu oświadczyła, że wraca na dobre.
Jeszcze tego samego dnia, gdy dostała list, spakowała się dokładnie i po kilka
razy sprawdziła każde pomieszczenie w domu, by upewnić się, że niczego nie
zapomniała. W końcu usiadła bezczynnie na łóżku i wpatrywała się w krajobraz za
oknem. Cieszyła się, że przypadł jej właśnie ten pokój – dawny pokój matki.
Czuła się w ten sposób bardziej z nią związana, jakkolwiek dziwnie mogło to
brzmieć, nawet w jej głowie.
Brakowało jej mamy.
Pamiętała chwile, kiedy piekły razem ciasto świąteczne, kiedy budowały zamki z
piasku, kiedy Ginny czytała jej bajki na dobranoc. Mama była dzielna. Convalie
zabrało dużo czasu, zanim zorientowała się, że jest ona nieszczęśliwa. Ginny
dobrze grała swoją rolę, jednak córka znała ją zbyt dobrze, by się na to nadal
nabierać. Chciała pomóc, chciała zrobić wszystko, by była szczęśliwa. Teraz
zostały tylko one dwie. Nie miała nikogo innego, w kim mogłaby znaleźć oparcie,
a przecież Convalie już za niedługo wracała do Hogwartu. Martwiła się o mamę –
co będzie, jak znów zostanie sama? Czy kiedy wróci na święta, nadal będzie to
ta sama osoba?
Właściwie
przygnębienie Ginny zaczęło się pogłębiać, od kiedy Convalie po raz pierwszy
pojechała do Hogwartu. Wtedy pierwszy raz została tak naprawdę sama, a wiadomo,
że w samotności odradzają się najgorsze koszmary. Miała wyrzuty sumienia,
chociaż doskonale wiedziała, że akurat na tę sytuację nic nie może poradzić.
Jak bardzo chciała,
żeby Ginny była chociaż trochę weselsza! Ta osoba, która żegnała ją,
zostawiając w te wakacje u dziadków, w niczym nie przypominała tej ze wspomnień
z dzieciństwa. Convalie była jednak bezradna. Wiedziała, że dopóki Ginny nie
będzie chciała przyjąć pomocy, to nikt nie będzie w stanie jej pomóc. Pozostało
jej tylko czekać na cud.
Inną kwestią, która
wciąż i wciąż nurtowała Convalie, była sprawa Nicolasa. Budziła się co rano i
schodziła na śniadanie, a pierwszymi słowami kierowanymi przez nią do babci
były: „przyszedł do mnie może jakiś list?”. Co jakiś czas przyłapywała się też
na spoglądaniu w okno. Nie próbowała nawet udawać przed samą sobą, że nie
wypatruje tam sowy. Bardzo ciążyło jej to milczenie, ale była przekonana, że
gdyby Nicolas chciał nawiązać z nią kontakt, to po prostu by się do niej
odezwał… Aż do teraz.
Convalie była już
tym wszystkim zmęczona. To były jedne z najgorszych wakacji w jej życiu i
szczerze mówiąc marzyła o jak najszybszym powrocie do Hogwartu, gdzie miała o
wiele mniej zmartwień i czasu na rozmyślania. Była zmęczona do tego stopnia, że
poddała się i sięgnęła po pióro i pergamin. Czas sprawdzić, ile tak naprawdę
znaczy dla brata.
Napisanie listu nie
zajęło jej dużo czasu. Zresztą nie był on zbyt długi, a słowa same wypływały
spod jej ręki. Może to kwestia wieloletniego prowadzenia pamiętnika, tak czy
inaczej Convalie zawsze łatwo przychodziło pisanie. O wiele łatwiej, niż
mówienie. Nie wyrażając myśli i uczuć na głos, mogła się bardziej otworzyć,
mogła wszystko przelać na papier i dopiero wtedy uwalniała się od tego, co ją
trapiło. Taka po prostu była.
Nick,
Cały czas myślę o Tobie i nie mogę zapomnieć o tym, co
miało miejsce jakiś czas temu. Przepraszam, że wtedy Cię nie wsparłam, ale… nie
mogłam. Proszę, zrozum mnie, kocham bardzo i mamę i Ciebie i nie umiałabym
stanąć po żadnej ze stron. Odwrócenie się od któregoś z was złamałoby mi serce.
Nie mogę przestać zastanawiać się, gdzie mieszkasz, jak
żyjesz, czy wszystko u Ciebie w porządku? Braciszku – tęsknię. Nawet nie
zdajesz sobie sprawy, jak po Twoim odejściu zrobiło się… beznadziejnie.
Wszystko jest beznadziejne. Nie wiem, czy to przypadkiem świat się nie wali.
Odezwij się do mnie, proszę. Chciałabym nadal mieć z
Tobą kontakt, gdziekolwiek jesteś, cokolwiek robisz, jakkolwiek pokierujesz
swoim życiem.
Całuję,
Convalie
Gdy skończyła, bez
czytania złożyła list na pół i wyruszyła na poszukiwania sowy. Posłużyła się
puchaczem babci i, nim zdążyła się rozmyślić, wysłała go w drogę. Treść listu
nadal jednak przewijała się przez jej głowę, przypominając o sobie przez cały
czas, jakby ktoś na okrągło puszczał jeden i ten sam film. Nie była pewna, czy
dobrze zrobiła, ale już nie mogła się wycofać. Pozostało tylko czekanie na
odpowiedź. Miała nadzieję, że brat nie każe jej długo czekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)