poniedziałek, 17 grudnia 2012

Ślad: rozdział dziewiąty



Początek dnia nie różnił się niczym od innych. Convalie obudziła się, a na ścianach jej dormitorium tańczyły zielone błyski. Chwilę leżała, próbując przypomnieć sobie swój sen. Pamiętała, że było to coś miłego i miało związek z jej bratem. Ale nic poza tym.
Uczuła gwałtowny smutek, kiedy rzeczywistość stanęła jej przed oczami. Nicolas nie odzywał się do niej. Zapomniał. Nie potrzebował już siostry. I ona z czasem też zapomni, a wtedy przestanie go potrzebować. Kiedyś. A w tym momencie musiała zająć się swoją szkolną rzeczywistością.
Z ciężkim westchnieniem podniosła się z łóżka. Uszykowała się w dość krótkim, jak na nią, czasie i udała się do Wielkiej Sali na śniadanie. Tam również zero zaskoczeń. Samotnie zjadła owsiankę, nie rozglądając się specjalnie po sali. No, może odrobinkę. W pewnym momencie jej wzrok padł na dziewczynę o długich, ciemnorudych włosach. Śmiała się głośno, potrząsając głową. Miedziane refleksy w jej włosach niezaprzeczalnie przyciągały uwagę. Znała ją. Rozejrzała się, próbując w jakiś sposób sobie przypomnieć. Ravenclaw… Czy coś jej to mówiło? Obok rudowłosej siedziała dziewczyna o krótszych, ciemnych, a nawet bardzo ciemnych włosach. Zachowywała się mniej hałaśliwie i z całą pewnością bardziej powściągliwie okazywała swoje emocje. Zaciskała usta, powstrzymując się od śmiechu.
I wtedy go zobaczyła. Pojawił się w jej polu widzenia, przeszedł jeszcze parę kroków i usiadł obok rudej. Teraz już wszystko było dla niej jasne. Ten chłopak z przedziału… Dylan? A także jego przyjaciółki – Ryan i Sue. Natychmiast odwróciła wzrok, zanim mógłby zauważyć, że na niego patrzy.
Nie wiedziała czemu, ale Dylan budził w niej niesamowicie negatywne emocje. Był otwarty, przyjacielski, gotowy do niesienia pomocy, myśląc, że przysłuży się dzięki temu społeczeństwu. Nic bardziej mylnego. Z takim nastawieniem mógł z powodzeniem być pupilkiem ludzi pokroju profesor McGonagall – i z pewnością doskonale sprawdzał się w tej roli. Wszystko robił na pokaz, z pewnością licząc w późniejszym terminie na nagrodę za swoje męki. W opinii Convalie był fałszywy, niewyraźny i przede wszystkim – niepotrzebny. Nienawidziła takich ludzi.
Salę ponownie przeszył bardzo głośny, dziewczęcy śmiech. Kątem oka zauważyła, że to znowu rudowłosa Ryan o bardzo dobrym humorze. Dylan i Sue wtórowali jej, jednak nie tak donośnie. Przyłapała się na tym, że zastanawia się, co ich tak bawi. Zreflektowała się i ostentacyjnie odwróciła głowę w inną stronę, byle tylko nie patrzeć na stół Krukonów. Tak naprawdę ani odrobinę jej to nie interesowało – i tego postanowiła się trzymać. Ona była jednoosobową drużyną.
Westchnęła. Ciągle umieszczała swoje przemyślenia w miejscu, do którego bez problemu mogła sięgnąć, gdy szła na szczyt jednej z wież Hogwartu i otwierała się przed jedyną osobą, którą mogła uznać za przyjaciółkę. Bridget. Jednak w tym roku czekało ją ogromne rozczarowanie – przychodziła tam kilka nocy z rzędu, wmawiając samej sobie, że może jednak tym razem… Ale nie. Bridget musiała już ukończyć Hogwart. Praktycznie nic o sobie nie wiedziały. Nawet nie wiedziała, czy dziewczyna podała jej prawdziwe imię. Gdyby chciała wysłać jej sowę, nie mogła być pewna, że dotrze w odpowiednie ręce. Nie, właściwie to nie miała potrzeby wysyłania żadnych listów. Trudno. Poradzi sobie bez niej. Takie bywało życie.
Po kilku chwilach zorientowała się, że całkowicie straciła apetyt. Choć kilka minut wcześniej nałożyła sobie na talerz tost, który następnie posmarowała masłem i dżemem, odsunęła jedzenie od siebie. Zjedzona poprzednio owsianka podjechała jej do gardła, ale szybko zapanowała nad sobą i własnymi reakcjami. Opuszkami palców otarła łzy, które nagromadziły się w jej oczach. Nie miała pojęcia dlaczego.

* * *

Coleen obudziła się w bardzo złym humorze. Na dzień dobry kopnęła w swój kufer, co zaowocowało bólem w prawej stopie. Następnie, już w pokoju wspólnym, nawrzeszczała na jakichś pierwszoroczniaków, którzy zajęli jej ulubioną kanapę. Gdy uciekli, niemożliwie zmęczona opadła na dopiero co zwolnione miejsce. W tej sytuacji znalazła ją Rosalie.
- Masz minę, jakbyś kogoś udusiła – powiedziała w ramach powitania, sadowiąc się obok niej. – Niezbyt korzystną.
Coleen wywróciła oczami, nie patrząc nawet na przyjaciółkę.
- Rose, odpuść, okej? Nie mam dzisiaj humoru.
Kątem oka zauważyła, jak blondynka wznosi do góry ręce.
- Okej – odpowiedziała – ale nie musisz na mnie warczeć.
- Coleen, niedobrze jest w taki sposób zaczynać dzień – odezwał się za jej plecami głos, po którym rozpoznała Amarie. – Myśl pozytywnie.
- Dajcie mi spokój – powiedziała, opierając wygodnie głowę o oparcie i zamykając oczy.
- Co się dzieje? – usłyszała kolejny głos, tym razem męski. Westchnęła ciężko, gdy wyczuła, że Lucas podchodzi coraz bliżej.
- Zrobimy tak – zaproponowała, otwierając na chwilę oczy i łypiąc na wszystkich po kolei groźnym wzrokiem. – Wszyscy wyjdziecie stąd i pomaszerujecie na śniadanie, a ja tu zostanę i będę się relaksować w samotności.
Spotkała się z wycelowanymi w sufit oczami, wzruszeniami ramion, mamrotaniem pod nosem. Wszyscy jednak niewerbalnie porozumieli się co do tego, że należy ją zostawić w spokoju. Amarie położyła jej dłoń na ramieniu.
- Jak ci przejdzie, dołącz do nas – powiedziała.
Coleen od niechcenia kiwnęła głową i ponownie zamknęła oczy. Towarzystwo skierowało się do wyjścia, a ona w końcu miała upragniony spokój. Nie wyspała się. Nie odrobiła pracy domowej na transmutację, a Nadine uparcie milczała. Miała wrażenie, że siostra po prostu chce jej zrobić na złość. To wszystko składało się na jej złe samopoczucie i najchętniej zostałaby tego dnia w dormitorium – ale nie mogła pozwolić sobie na to, żeby ludzie zaczęli o niej gadać. W złym znaczeniu. Żeby zaczęli snuć insynuacje, dlaczego nie ma jej na lekcjach. Żeby obgadywali ją za plecami. Nie, stanowczo nie mogła do tego dopuścić. Poza tym nie była osobą, która odpuszcza sobie wszystko tylko dlatego, że zdarzył jej się gorszy dzień.
Przeciągnęła się i otworzyła oczy. Ledwo powstrzymała się od krzyknięcia, kiedy naprzeciwko siebie, na fotelu, zobaczyła wpatrzoną w nią Ivy.
- Chcesz, żebym dostała zawału? – spytała, kładąc dłoń w miejscu, gdzie znajdowało się jej serce.
- Nie – odpowiedziała spokojnie Ivy. – Chcę tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.
- I co, w porządku? – zironizowała, próbując przywrócić swojemu oddechowi normalną szybkość.
- Ty mi to powiedz – stwierdziła jej rozmówczyni, krzyżując ręce na piersiach.
Wpatrywała się w nią intensywnym wzrokiem, próbując ją zanalizować – jak to Ivy. Zawsze próbowała doszukać się czegoś więcej, niż widziała. Uwielbiała odkrywać, a zwykłego człowieka potrafiła przejrzeć na podstawie krótkiej obserwacji. Może to całkowicie nietwarzowe okulary jej w tym pomagały? Wszystko jedno – czasem Coleen po prostu się jej bała.
Wzruszyła ramionami.
- Tak, wszystko w porządku – odpowiedziała, patrząc jej prosto w oczy.
Ivy zmarszczyła brwi.
- Na pewno? – spytała z powątpiewaniem. – Mam wrażenie, że czymś się gryziesz. Myślę, że ma to sporo wspólnego z twoją siostrą, ale nie tylko. Col, po prostu… - Nachyliła się i spojrzała jej prosto w oczy. – Powiedz mi, co cię gryzie. Przecież wiesz, że możesz na mnie liczyć.
Coleen zawahała się. Co niby miała jej powiedzieć? To śmieszne. Nic jej nie było. Całkowicie panowała nad sobą i swoim życiem i nie potrzebowała żadnej analizy osobowości. Nie, nie i jeszcze raz nie.
- Wiem, Ivy – powiedziała spokojnie, starając się bardzo, żeby na jej twarzy nie drgnął najmniejszy mięsień. Wstała i poklepała przyjaciółkę po ramieniu. – Dzięki.
Po tych słowach podniosła rzuconą wcześniej na ziemię torbę i ruszyła w stronę wyjścia z pokoju, żeby udać się na śniadanie.

* * *

Lekcje obrony przed czarną magią nigdy nie były dla Convalie czymś ciekawym. Ot, zwyczajny, nudny przedmiot, który nie sprawiał jej specjalnych trudności, ale też i nie pasjonował. Brakowało mu „tego czegoś”. Może to po prostu wina człowieka, który prowadził zajęcia. Profesor Kennessey był niski, przysadzisty i bez przerwy ocierał chusteczką swoją błyszczącą łysinę. Nie potrafił zupełnie zapanować nad klasą, a w krytycznych momentach udawał, że niczego nie zauważa. Ciekawych sytuacji nie brakowało, jak zwykle na zajęciach, w których uczestniczyli Ślizgoni. W tym roku w klasach było odrobinę spokojniej, niż w poprzednich latach. Po serii ostrych konfliktów między Ślizgonami a Gryfonami z jej rocznika, prawie całkowicie wyeliminowano z planu zajęć łączenie tych dwóch grup. Większość lekcji mieli teraz z Krukonami, nieliczne z Gryfonami, a pozostałe z Puchonami. Convalie było to w sumie obojętne. Aż do chwili, gdy zauważyła, że Dylan się jej przygląda.
Czuła na sobie ten palący, brązowy wzrok. Nawet kiedy nie patrzyła w tamtą stronę, potrafiła wyobrazić sobie jego twarz. Nie miała pojęcia, co oznacza goszczący na niej wyraz, wiedziała tylko, że wcale jej się to nie podoba. Dlaczego nie mógł zostawić jej w spokoju? Nigdy nawet nie rozmawiali. Nie znał jej. Nie istniał powód, dla którego miałby się nią w ogóle interesować. Chyba że za punkt honoru postawił sobie doprowadzanie jej do skraju wytrzymałości, bo to akurat wychodziło mu wspaniale.
Czego ten człowiek od niej chciał? Nie była mu nic winna, on jej też nie. Dlaczego wciąż się jej przyglądał? Czuła, jak pod wpływem tego natarczywego spojrzenia jej policzki przybierają różowy odcień. Chciała skupić się na swoich pospiesznie bazgrolonych notatkach, ale słowa profesora tylko wpadały jednym uchem, od razu wypadając drugim. Przyłapywała się na tym, że jej myśli wciąż krążą wokół Krukona. Zresztą jak mogła o nim zapomnieć, kiedy po jej karku przechodziły dreszcze, bo wciąż czuła na sobie jego wzrok? O co mu w ogóle chodziło? Psychopata jakiś?
Koło jej ucha śmignął mały, papierowy samolocik. Wykonał zgrabną pętelkę w powietrzu i wylądował dwie ławki przed nią. Spojrzała kontrolnie na starego Kennesseya, ale ten był zbyt zajęty pokazywaniem czegoś na wykresie sporządzonym na podstawie podręcznika. Nuda. Popatrzyła ponownie na miejsce, gdzie wylądował samolot. Dostrzegła miedzianorude, długie włosy. Znów Ryan. Nie myśląc o tym, co właśnie ma zamiar zrobić, odwróciła głowę do tyłu. Była przekonana, że samolocik pochodził od Dylana, który właśnie się w nią wgapia, ale… Chłopak całkowicie niezainteresowany nią sporządzał notatki. Nieco zbita z tropu prześlizgnęła się wzrokiem po uczniach, a wtedy samolocik znów śmignął tuż obok niej. Wylądował przed nosem Sue Griffin, czarnowłosej przyjaciółki Ryan.
Co ona w ogóle sobie myślała? Wróciła do swoich notatek, zła na samą siebie. Czy wszystko musiało się kręcić wokół niej? Możliwe, że wcale na nią nie patrzył. Możliwe, że po prostu tego chciała i dlatego właśnie wydawało jej się, że tak jest. W każdym razie wyszła na idiotkę. Nikt jej się nie przyglądał, nikt jej nie obgadywał za plecami, wszyscy mieli ją totalnie gdzieś – tak jak powinno być.
Nadal nie mogła się jednak skupić na notatkach. Do jej wyczulonych uszu dotarł cichy, znajomy śmiech. Spojrzała w lewo, gdzie, jak się spodziewała, zauważyła Coleen ze swoją świtą. Najdalej od niej siedziała blond włosa Rosalie, a tuż za nią Lucas, który przechylał się w jej stronę i szeptał coś do ucha. Nieco bliżej siedziała Amarie, latynoska, pogrążona w rozmowie z Coleen. To właśnie Baker chichotała, spoglądając w jej kierunku. Convalie posłała jej pełne wyższości spojrzenie i odwróciła głowę, usłyszała jednak urywane szepty:
- …mówią, że jej matka… psychicznie chora… nie dziwię się… spakował manatki… nawiał, pewnie tak samo jak ojciec… dziwaczka…
- Mój ojciec nie żyje – warknęła Convalie, wzbudzając tym zainteresowanie siedzących najbliżej osób. Przeklinała siebie w myślach za brak opanowania, ale mimo to kontynuowała: - Nie masz pojęcia, jak wygląda życie mojej rodziny, więc nie wypowiadaj się.
Coleen uśmiechała się głupkowato, mrużąc oczy.
- Tak się składa, że moja siostra sypia z twoim bratem – syknęła, starając się dobrać taką głośność, aby zajęty swoim wykładem profesor niczego nie usłyszał. – I wiem o nim więcej niż ty.
Convalie za wszelką cenę starała się nie pokazać, że ubodła ją ta informacja. Nicolas? Z siostrą Coleen? Tamtą długonogą Nadine, naczelną zdzirą Slytherinu? A ona nic o tym nie wiedziała? Baker musiała blefować…
- Nie wiesz nic o moim bracie – odpowiedziała. – Nie znasz go.
- Ach tak? – spytała Coleen, wyzywająco unosząc do góry brew. – Sprawdź mnie.
Convalie prychnęła.
- Nie będę cię w żaden sposób sprawdzać, Baker, daj mi spokój i zajmij się swoimi sprawami.
Czarnowłosa zaśmiała się. Nikt w pobliżu już nie notował, każdy był ciekaw, jak rozwinie się ta konwersacja. Convalie nie miała ochoty na robienie widowiska. Coleen wręcz przeciwnie.
- Czy to prawda, że twoja matka biega do psychiatryka? – spytała.
Convalie zgromiła ją wzrokiem.
- Nie wiem, o czym mówisz i zapewniam cię, że musisz mieć złe źródło informacji. A nawet jeśli, to i tak nie powinno cię to interesować.
- Moje źródło jest dobre. – Uśmiechnęła się, prezentując rządek swoich śnieżnobiałych zębów. – Wiem też, że grób twojego tatuśka jest pusty. No dalej, przyznaj, psychiczna matka zadźgała go nożem i zakopała w ogródku?
Convalie nie mogła uwierzyć, jak daleko sięga ludzka podłość. Nie dość, że żmija opowiadała historyjki wyssane z palca, to jeszcze zaśmiewała się z nich do rozpuku! Patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zrozumieć, jak można być tak zepsutą, tak zapatrzoną w siebie egoistką, którą bawią problemy innych. Cudowna czystokrwista, pożal się Merlinie czarownica od siedmiu boleści.
Otworzyła usta, żeby powiedzieć… coś – cokolwiek, jednak nie było jej to dane.
- Odwal się od niej, Baker – usłyszała. I nie musiała się nawet odwracać, żeby wiedzieć, że te słowa wypowiedział Dylan. I to na tyle głośno, że przykuł tym uwagę nauczyciela.
- Bo co mi zrobisz? – spytała prowokacyjnie Coleen, patrząc w jego stronę z niesłabnącym uśmieszkiem. – Naślesz kolegów z drużyny? Oj West, czy my już tego kiedyś nie przerabialiśmy?
Zaintrygowana Convalie spojrzała w tył. Dylan patrzył na Baker wzrokiem, który mógłby spalić wszystko po drodze. Poza tym był całkowicie spokojny, rozluźniony i opanowany.
- Jakiś problem? – spytał profesor Kennessey, podchodząc w ich stronę. Widocznie skupiali na sobie zbyt dużo uwagi i zachowywali się stanowczo zbyt głośno. – Czy komuś nudzi się na tyle, że chce otrzymać szlaban na wypełnienie czasu? No, słucham?
Wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę tablicy, a wzrok utkwili w swoich notatkach, starając się sprawiać wrażenie bardzo nimi zainteresowanych. Tylko Convalie nie mogła oderwać wzroku od Dylana, Dylan od Coleen, a Coleen od Convalie.
Nie miała prawa mówić w ten sposób o jej rodzinie. Nie miała prawa wtrącać się w jej osobiste sprawy. On z kolei nie miał prawa stawać w jej obronie. Nie potrzebowała tego. Może jednak instynkt ją nie omylił? Może rzeczywiście wpatrywał się w nią przez całą lekcję? Co go to obchodziło?
W klasie panowała cisza. Po kilku niezręcznych sekundach przerwała ją jednak panna Baker.
- Nic się nie stało, panie profesorze – powiedziała przymilnie. – Po prostu właśnie uświadamiałam pannie Malfoy, że mimo posiadania nie do końca normalnej rodziny, powinna zachowywać się jak normalny uczeń.
Słowo „normalny” podkreśliła nie tylko intonacją, ale i zadziornym mrugnięciem. Tego było dla Convalie za wiele. Po raz pierwszy od bardzo dawna straciła panowanie nad sobą. Czym to było spowodowane? Wzmianką o matce, bracie, ojcu? O nich wszystkich razem? Co tak bardzo ją zabolało? Czy słowa Coleen? Czy może to, że sama wiedziała, że jej rodzina nie jest zwyczajna? Pragnęła mieć oboje rodziców, pragnęła, żeby mama była szczęśliwa, ale mimo żałoby po swoim mężu, którą ciągle nosiła w sercu, była najdzielniejszą i najwspanialszą matką na świecie. Nie była szalona, była po prostu… smutna. A Nicolas? Cóż, opuścił je, wyrzekł się ich… ale to był tylko i wyłącznie jego wybór i nikt nie mógł go kwestionować. A tym bardziej nie Coleen Baker.
Wstała, zaciskając pięści. Dziewczyna siedząca za nią pisnęła. To chyba była Ivy, przyjaciółka Coleen. Dlaczego siedziała tak daleko od grupki? Jakoś niespecjalnie ją to interesowało…
- A może, panie profesorze – powiedziała donośnie – należałoby uświadomić pannie Baker, że mimo oczywistych braków sprawnie działających szarych komórek, nadal można normalnie funkcjonować, nie zatruwając życia innym swoją nachalną i niepotrzebną nikomu osobą?
- Dziewczęta… - powiedział błagalnie profesor, patrząc to na jedną, to na drugą. Coleen nadal się uśmiechała.
- A może – powiedziała, również wstając – należałoby nauczyć pannę Malfoy, że lepszych się szanuje?
Convalie zaśmiała się głośno.
- Chyba nie mówisz o sobie? – spytała. – Bo jak dla mnie, to znajdujesz się na poziomie sklątki tylnowybuchowej. Wybacz, ale szanować cię nie mam zamiaru.
- Ale, moje panie, po co te kłótnie? – nadal próbował coś wskórać profesor.
- To może uszanujesz to? – warknęła Coleen, w ułamku sekundy wydobywając z kieszeni różdżkę. Nim Convalie zdążyła zareagować, ugodziło w nią zaklęcie, które chwilowo ją oszołomiło. Aż musiała usiąść z powrotem w ławce.
- Panno Baker! – zaprotestował profesor. Nie miał pojęcia, jak zachować się w sytuacji, gdy w klasie dochodzi do użycia zaklęć. – Proszę w tym momencie schować różdżkę i przeprosić pannę Malfoy.
- Gdzie twój honor, Baker? – rozległ się ostry głos Dylana, który również wstał. – Nawet nie miała w ręku różdżki. Równie dobrze mogła być odwrócona do ciebie plecami.
- To nie twoja sprawa, West.
Convalie otrząsnęła się z zamroczenia i podniosła się chwiejnie na nogi. Nie zamierzała odpuścić tej zniewagi. Wycelowała i puściła w stronę przeciwniczki zaklęcie, które sparzyło ją w dłoń. Ta syknęła z bólu i upuściła różdżkę na posadzkę. Convalie uśmiechnęła się z wyższością.
- Baker, Malfoy, dość tego! W tej chwili zająć swoje miejsca i siedzieć cicho, bo jak nie, to dostaniecie szlaban, ja nie żartuję – zirytował się profesor, a następnie wyjął z kieszeni obszernej szaty chustkę w groszki, którą przetarł swoją błyszczącą łysinę.
Coleen spojrzała na Convalie morderczym wzrokiem, schyliła się po swoją różdżkę, a następnie ostentacyjnie zajęła swoje miejsce, rozmasowując czerwoną pręgę, którą pozostawiło na jej dłoni zaklęcie. Convalie wiedziała, że już za kilka minut ślad zniknie. Krew w jej żyłach wrzała, domagając się więcej. Coleen zasługiwała na wszystko, co najgorsze. Drżącymi rękami schowała jednak różdżkę do kieszeni i usiadła.
- Panie West? – ponaglił profesor jedyną osobę, która pozostawała jeszcze na stojąco.
Chłopak obrzucił Baker zdegustowanym spojrzeniem, mając przy tym minę, jakby było mu niedobrze. Usiadł.
W tym momencie zadzwonił dzwonek.
Convalie zamknęła oczy, w myślach wznosząc modły dziękczynne, bo nie wiedziała, jak długo wytrzyma, siedząc w tym miejscu cicho i nieruchomo. Na drżących nogach wstała i spakowała swoje rzeczy do torby, a później, jako jedna z pierwszych, opuściła w pośpiechu salę. Gdy tylko skręciła za róg, zaczęła biec. Wszystko się w niej gotowało. Nie wiedziała już, czy chce krzyczeć, płakać, śmiać się? Jedyne, czego była pewna, to że musi się uspokoić. Mijała mnóstwo ludzi, których nigdy nie poznała, twarzy, których nie rozpoznawała – osób, które nic dla niej nie znaczyły. Najboleśniejsze było to, że nie miała nikogo, kto mógłby ją w takiej sytuacji pocieszyć, kto zatrzymałby ją, powiedział kilka miłych słów, zapewnił, że nie ma się czym przejmować. Kogoś, kto potrafiłby ją wysłuchać, kogoś, komu mogłaby powierzyć swoje najskrytsze myśli, lęki, żale…
Wpadła do sekretnego przejścia za gobelinem i oparła się o oświetloną nędzną pochodnią ścianę. Ukryła twarz w dłoniach. Kim była? Po co żyła? I dlaczego inni radzili sobie w świecie doskonale, a ona jedna – nie?
Usłyszała szelest. Podskoczyła ze strachu, wypatrując źródła dźwięku. Ktoś wszedł za nią, ktoś zamierzał skorzystać ze skrótu. Nie powinna tutaj stać, nie powinna dać się przyłapać… W panice rzuciła się do ucieczki, całkowicie na oślep, ale czyjaś silna dłoń pochwyciła jej nadgarstek.
- Convalie – powiedział cicho spokojny głos. – Convalie, spójrz na mnie.
Usta jej drżały. Dała się złapać w takiej beznadziejnej sytuacji, gdy była tak roztrzęsiona, tak totalnie nie panowała nad sobą i tak niewiele brakowało, żeby się rozpłakała… Co za wstyd.
Odwróciła się powoli, nie mając innego wyjścia. Mogła przynajmniej udać, że nic jej nie rusza, że jest silna i twarda. Spojrzała ostrym wzrokiem na Dylana. Przybiegł za nią – musiał biec, jego klatka piersiowa unosiła się niespokojnie, włosy miał lekko rozwiane, a policzki zaróżowione. Ona musiała wyglądać podobnie.
- Co tu robisz? – niemal szepnęła, unosząc nieco głowę, żeby móc spojrzeć w jego brązowe oczy.
- Ratuję cię – odpowiedział, znajdując jej drugą rękę. Teraz już trzymał obie w silnym uścisku, nie pozwalając jej nawet pomyśleć o ucieczce.
- Nie potrzebuję ratunku – powiedziała. – Nie potrzebuję nikogo. Odczep się ode mnie, Dylan.
Pokręcił głową, wpatrując się intensywnie w jej oczy.
- Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo się mylisz.
To stało się tak szybko. Puścił jej dłonie i objął w pasie. Zesztywniała, ale to był odruch – wtuliła się w jego szatę i rozpłakała się, pozwalając mu na szeptanie do ucha słów pocieszenia i głaskanie po włosach. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz było jej tak dobrze.

* * *

- Jak ci idzie? – spytał Barnes, wtykając do jego gabinetu okrągłą głowę z czarną czupryną.
Nicolas podniósł wzrok znad biurka zawalonego papierami i spojrzał na swojego szefa. Zmusił się do uśmiechu.
- Doskonale. Za kilka minut powinienem z tym skończyć.
Barnes pokiwał z uznaniem głową.
- Bardzo dobrze. Kiedy skończysz, zanieś proszę dokumentację Lilian z Departamentu Tajemnic. Z niecierpliwością czeka na owoce naszej kilkutygodniowej pracy.
Nicolas skinął głową, a w jego myślach pojawił się nowy pomysł. Eureka! Do tej pory przeszukiwał tylko archiwalne dokumenty z działu Przestrzegania Prawa. A gdyby tak dostać się do Departamentu Tajemnic…?
Nie, przecież to niemożliwe. Tylko Niewymowni wchodzili do środka. Nikt inny nie miał dostępu do tajnych dokumentów. Zwłaszcza tych niedotyczących tej konkretnej osoby. Co z tego, że Draco był jego ojcem? Nie miał pozwolenia na szperanie w jego aktach. O ile jakiekolwiek tam posiadają… No ale skoro nie znalazł nic ani w z trudem zdobytych zapiskach z Kwatery Głównej Aurorów, ani w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Czarów, ani w bardzo obszernej dokumentacji Wizengamotu, której przejrzenie zabrało mu trzy noce, podczas których modlił się, aby nikt go nie przyłapał, ani nawet w bardzo chaotycznych papierach Brygady Uderzeniowej... Musiał się z tym pogodzić – jego departament nie zawierał żadnych informacji o Draconie Malfoyu. Nieważne, czy byłby zwyczajnym pracownikiem, czy zastępcą, asystentem, czy może nawet szefem – takie dokumenty po prostu nie istniały. Nie mógł jednak się poddać. Musiał dalej wytrwale szukać. A Departament Tajemnic wydał mu się idealnym miejscem. Wszystko, co Ministerstwo chciałoby ukryć, wymazać z kart historii czarodziejów – musiało być właśnie tam. Z drugiej strony nie mógł jednak przekonać się do myśli, żeby jego ojciec zrobił coś, co umieściłoby jego akta w tamtym miejscu. Mimo swojego podziwu dla jego osoby, raczej wyobrażał go sobie jako kogoś wiodącego normalną, nudną egzystencję. Przecież matka nigdy w życiu nie związałaby się z kryminalistą! No dobrze, przesadził. Ale tak bardzo chciał, żeby okazało się, że jego ojciec był niezwykły, a przecież wiedział, że gdyby był kimś znanym, to już dawno natknąłby się na jakiś ślad po nim…
- Oczywiście, zaniosę te papiery Lilian – potwierdził, będąc myślami bardzo daleko od wykrzywionej uśmiechem samozadowolenia twarzy swojego szefa.
- Skoro już kończysz, zostawię cię i pójdę do domu. Klucz od gabinetu tradycyjnie zostaw Grace.
Nicolas skinął głową po raz kolejny, zbyt zajęty własnymi myślami, by skupiać się na innych. Gdy Barnes wyszedł, jego pióro zawisło o kilka cali nad pergaminem. Jak się dostać do Departamentu Tajemnic?, zadawał sobie w myślach pytanie. Czy uda mi się to dzisiaj? Czy może będę musiał odczekać parę dni, zaplanować…
Przede wszystkim potrzebował znajomości w Departamencie. Zmarszczył brwi i, nieco rozkojarzony, skończył wreszcie dokumentację. Wstał i zarzucił na plecy przewieszoną wcześniej przez oparcie krzesła pelerynę. Pozbierał wszelkie zwoje pergaminów, które znajdowały się na jego biurku, i z pełnymi rękoma wyszedł z gabinetu.
- Ja zamknę! – zaoferowała się Gillian, sekretarka, która natychmiast zerwała się ze swojego stanowiska. Była tak uczynna, że Nicolasowi czasem zbierało się na wymioty.
- Dziękuję, Gillian – wysapał znad stosu papierzysk. Z pewnością poradziłby sobie sam, no ale dobrze, niech jej będzie…
Krótko pożegnał się z dziewczyną i wyszedł na opustoszały o tej godzinie korytarz, wiodący do wind. Jego kroki odbijały się echem od ścian, dudniąc mu w uszach niczym najgłośniejsze bębny. Dotarł do złotych krat. Winda podjechała, skrzypiąc tak okropnie, że aż ciarki przeszły mu po plecach. Pośpiesznie wsiadł do środka. Przy suficie fruwało kilka opatrzonych pieczątkami samolocików. Winda ruszyła, hałasując nieznośnie. Nie słyszał już nawet własnych myśli, choć usilnie starał się coś wykombinować. W końcu znalazł się na właściwym piętrze. Wyszedł na korytarz i ruszył przed siebie. Wokół było cicho, ciemno i pusto. Szedł jednostajnie, starając się panować nad swoim podekscytowaniem. Zbliżał się do celu, czuł to. Wiedział, że już za kilka chwil coś w jego życiu się zmieni. Musiało, po prostu to był moment, w którym wpadnie na właściwy trop, przestanie błądzić po omacku.
Dotarł do drzwi, za którymi znajdował się wydział łączący cały departament ze światem. Zapukał i pośpiesznie wszedł do środka. Znalazł się w korytarzu, ciągnącym się po jego prawej i lewej stronie, a tuż przed nim wyrastało szerokie biurko. Pusto. Zmarszczył brwi. Nie powinien tam ktoś stać i uważać na takich, jak on?
Podszedł bliżej, rzucając kontrolne spojrzenia w każdą stronę korytarza. Widział drzwi, prowadzące do gabinetów, ale nie słyszał żadnych głosów, żadnych kroków, żadnych śladów ludzkiej działalności w tym dziale. Ośmielony, położył papiery na biurku i okrążył je. Jego oczom ukazało się całe mnóstwo szafek i szuflad. Szybko zabrał się do przeglądania ich zawartości. Nic ciekawego, same suche raporty na temat prowadzonych w Departamencie badań, niezawierające konkretnych informacji, które mogłyby cokolwiek mu powiedzieć. Były tam również inne papiery, dotyczące spraw administracyjnych, które w ogóle go nie interesowały. Zawiedziony, zamknął ostatnią szufladę. W tym momencie usłyszał kroki. Szybko okrążył biurko i stanął po właściwej dla niego stronie. Przybrał kamienny wyraz twarzy, kiedy zbliżyła się do niego kobieta w średnim wieku, przez której brązowe włosy prześwitywały nieliczne pasma siwizny.
- Co tu robisz? – spytała ostro.
- Dzień dobry, szukam Lilian, muszę dostarczyć jej tę dokumentację – powiedział, serwując kobiecie swój najbardziej czarujący uśmiech, który nie objął oczu. Zamrugała.
- Och… no… tak… hm… Lilian… Lilian to ja.
Zaśmiał się w duchu. Tak łatwo było ją złagodzić! To dziecinnie proste…
- Z Departamentu Przestrzegania Prawa – wyjaśnił, zbierając pozostawione przez siebie na biurku papiery i wyciągając je w jej stronę. – Pan Barnes mówił, że to bardzo pilne.
- No tak, rzeczywiście – odpowiedziała kobieta, przyglądając się to stosowi pergaminów, to Nicolasowi. Jej policzki zdobił lekki rumieniec. Odchrząknęła. – Annelise? – zawołała.
Jakieś drzwi otworzyły się z trzaskiem, a później zamknęły. Rozległy się lekkie, pośpieszne kroki, a chwilę później jego oczom ukazała się ona. Anne. Zapomniał już, po co przyszedł. Zapomniał, że miał zrobić coś więcej, niż tylko oddać dokumentację. Widział, że ona też go poznała. Z zaróżowionymi policzkami podeszła do niego, unikając jego wzroku i przejęła pergaminy.
- Znieś to Oliverowi, on będzie wiedział, gdzie jest odpowiednie miejsce – zakomenderowała Lilian, a Nicolas poczuł do niej coś w rodzaju antypatii. Loki Anne mignęły mu przed oczami, gdy odwróciła się i odeszła.
Stał tak, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.
- Dziękuję… - zaczęła Lilian, przyglądając mu się pytająco.
- Nicolas – podpowiedział.
Lilian pokiwała głową.
- Dziękuję, Nicolasie. Możesz już iść.
Oprzytomniał odrobinę.
- Tak, rzeczywiście. W takim razie… - Uśmiechnął się, starając się panować nad swoją mimiką. – Do zobaczenia, Lilian.
Kobieta odwzajemniła uśmiech i pomachała mu na pożegnanie.
- Mam nadzieję, że będziesz częściej wpadać – dodała na odchodnym.
Och, tak, pomyślał. Niezmiernie często.
A gdy już wyszedł na korytarz, obrzucał siebie samego najgorszymi wyzwiskami za to, że dał się tak łatwo omamić, że tak łatwo zapomniał o wszystkim i zaniechał swojej misji. To nie mogło się więcej powtórzyć. Zacisnął dłonie w pięści. To jeszcze nie koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)