Początek dnia nie
różnił się niczym od innych. Convalie obudziła się, a na ścianach jej
dormitorium tańczyły zielone błyski. Chwilę leżała, próbując przypomnieć sobie
swój sen. Pamiętała, że było to coś miłego i miało związek z jej bratem. Ale
nic poza tym.
Uczuła gwałtowny
smutek, kiedy rzeczywistość stanęła jej przed oczami. Nicolas nie odzywał się
do niej. Zapomniał. Nie potrzebował już siostry. I ona z czasem też zapomni, a
wtedy przestanie go potrzebować. Kiedyś. A w tym momencie musiała zająć się
swoją szkolną rzeczywistością.
Z ciężkim
westchnieniem podniosła się z łóżka. Uszykowała się w dość krótkim, jak na nią,
czasie i udała się do Wielkiej Sali na śniadanie. Tam również zero zaskoczeń.
Samotnie zjadła owsiankę, nie rozglądając się specjalnie po sali. No, może
odrobinkę. W pewnym momencie jej wzrok padł na dziewczynę o długich,
ciemnorudych włosach. Śmiała się głośno, potrząsając głową. Miedziane refleksy
w jej włosach niezaprzeczalnie przyciągały uwagę. Znała ją. Rozejrzała się,
próbując w jakiś sposób sobie przypomnieć. Ravenclaw… Czy coś jej to mówiło?
Obok rudowłosej siedziała dziewczyna o krótszych, ciemnych, a nawet bardzo
ciemnych włosach. Zachowywała się mniej hałaśliwie i z całą pewnością bardziej
powściągliwie okazywała swoje emocje. Zaciskała usta, powstrzymując się od
śmiechu.
I wtedy go
zobaczyła. Pojawił się w jej polu widzenia, przeszedł jeszcze parę kroków i
usiadł obok rudej. Teraz już wszystko było dla niej jasne. Ten chłopak z
przedziału… Dylan? A także jego przyjaciółki – Ryan i Sue. Natychmiast
odwróciła wzrok, zanim mógłby zauważyć, że na niego patrzy.
Nie wiedziała
czemu, ale Dylan budził w niej niesamowicie negatywne emocje. Był otwarty,
przyjacielski, gotowy do niesienia pomocy, myśląc, że przysłuży się dzięki temu
społeczeństwu. Nic bardziej mylnego. Z takim nastawieniem mógł z powodzeniem
być pupilkiem ludzi pokroju profesor McGonagall – i z pewnością doskonale
sprawdzał się w tej roli. Wszystko robił na pokaz, z pewnością licząc w
późniejszym terminie na nagrodę za swoje męki. W opinii Convalie był fałszywy,
niewyraźny i przede wszystkim – niepotrzebny. Nienawidziła takich ludzi.
Salę ponownie
przeszył bardzo głośny, dziewczęcy śmiech. Kątem oka zauważyła, że to znowu
rudowłosa Ryan o bardzo dobrym humorze. Dylan i Sue wtórowali jej, jednak nie
tak donośnie. Przyłapała się na tym, że zastanawia się, co ich tak bawi.
Zreflektowała się i ostentacyjnie odwróciła głowę w inną stronę, byle tylko nie
patrzeć na stół Krukonów. Tak naprawdę ani odrobinę jej to nie interesowało – i
tego postanowiła się trzymać. Ona była jednoosobową drużyną.
Westchnęła. Ciągle
umieszczała swoje przemyślenia w miejscu, do którego bez problemu mogła
sięgnąć, gdy szła na szczyt jednej z wież Hogwartu i otwierała się przed jedyną
osobą, którą mogła uznać za przyjaciółkę. Bridget. Jednak w tym roku czekało ją
ogromne rozczarowanie – przychodziła tam kilka nocy z rzędu, wmawiając samej
sobie, że może jednak tym razem… Ale nie. Bridget musiała już ukończyć Hogwart.
Praktycznie nic o sobie nie wiedziały. Nawet nie wiedziała, czy dziewczyna
podała jej prawdziwe imię. Gdyby chciała wysłać jej sowę, nie mogła być pewna,
że dotrze w odpowiednie ręce. Nie, właściwie to nie miała potrzeby wysyłania
żadnych listów. Trudno. Poradzi sobie bez niej. Takie bywało życie.
Po kilku chwilach
zorientowała się, że całkowicie straciła apetyt. Choć kilka minut wcześniej
nałożyła sobie na talerz tost, który następnie posmarowała masłem i dżemem, odsunęła
jedzenie od siebie. Zjedzona poprzednio owsianka podjechała jej do gardła, ale
szybko zapanowała nad sobą i własnymi reakcjami. Opuszkami palców otarła łzy,
które nagromadziły się w jej oczach. Nie miała pojęcia dlaczego.
* * *
Coleen obudziła się
w bardzo złym humorze. Na dzień dobry kopnęła w swój kufer, co zaowocowało
bólem w prawej stopie. Następnie, już w pokoju wspólnym, nawrzeszczała na
jakichś pierwszoroczniaków, którzy zajęli jej ulubioną kanapę. Gdy uciekli,
niemożliwie zmęczona opadła na dopiero co zwolnione miejsce. W tej sytuacji
znalazła ją Rosalie.
- Masz minę, jakbyś
kogoś udusiła – powiedziała w ramach powitania, sadowiąc się obok niej. –
Niezbyt korzystną.
Coleen wywróciła oczami,
nie patrząc nawet na przyjaciółkę.
- Rose, odpuść,
okej? Nie mam dzisiaj humoru.
Kątem oka
zauważyła, jak blondynka wznosi do góry ręce.
- Okej –
odpowiedziała – ale nie musisz na mnie warczeć.
- Coleen, niedobrze
jest w taki sposób zaczynać dzień – odezwał się za jej plecami głos, po którym
rozpoznała Amarie. – Myśl pozytywnie.
- Dajcie mi spokój
– powiedziała, opierając wygodnie głowę o oparcie i zamykając oczy.
- Co się dzieje? –
usłyszała kolejny głos, tym razem męski. Westchnęła ciężko, gdy wyczuła, że
Lucas podchodzi coraz bliżej.
- Zrobimy tak –
zaproponowała, otwierając na chwilę oczy i łypiąc na wszystkich po kolei
groźnym wzrokiem. – Wszyscy wyjdziecie stąd i pomaszerujecie na śniadanie, a ja
tu zostanę i będę się relaksować w
samotności.
Spotkała się z
wycelowanymi w sufit oczami, wzruszeniami ramion, mamrotaniem pod nosem.
Wszyscy jednak niewerbalnie porozumieli się co do tego, że należy ją zostawić w
spokoju. Amarie położyła jej dłoń na ramieniu.
- Jak ci przejdzie,
dołącz do nas – powiedziała.
Coleen od
niechcenia kiwnęła głową i ponownie zamknęła oczy. Towarzystwo skierowało się
do wyjścia, a ona w końcu miała upragniony spokój. Nie wyspała się. Nie
odrobiła pracy domowej na transmutację, a Nadine uparcie milczała. Miała
wrażenie, że siostra po prostu chce jej zrobić na złość. To wszystko składało
się na jej złe samopoczucie i najchętniej zostałaby tego dnia w dormitorium –
ale nie mogła pozwolić sobie na to, żeby ludzie zaczęli o niej gadać. W złym
znaczeniu. Żeby zaczęli snuć insynuacje, dlaczego nie ma jej na lekcjach. Żeby
obgadywali ją za plecami. Nie, stanowczo nie mogła do tego dopuścić. Poza tym
nie była osobą, która odpuszcza sobie wszystko tylko dlatego, że zdarzył jej
się gorszy dzień.
Przeciągnęła się i
otworzyła oczy. Ledwo powstrzymała się od krzyknięcia, kiedy naprzeciwko
siebie, na fotelu, zobaczyła wpatrzoną w nią Ivy.
- Chcesz, żebym
dostała zawału? – spytała, kładąc dłoń w miejscu, gdzie znajdowało się jej
serce.
- Nie –
odpowiedziała spokojnie Ivy. – Chcę tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.
- I co, w porządku?
– zironizowała, próbując przywrócić swojemu oddechowi normalną szybkość.
- Ty mi to powiedz
– stwierdziła jej rozmówczyni, krzyżując ręce na piersiach.
Wpatrywała się w
nią intensywnym wzrokiem, próbując ją zanalizować – jak to Ivy. Zawsze
próbowała doszukać się czegoś więcej, niż widziała. Uwielbiała odkrywać, a
zwykłego człowieka potrafiła przejrzeć na podstawie krótkiej obserwacji. Może
to całkowicie nietwarzowe okulary jej w tym pomagały? Wszystko jedno – czasem
Coleen po prostu się jej bała.
Wzruszyła
ramionami.
- Tak, wszystko w
porządku – odpowiedziała, patrząc jej prosto w oczy.
Ivy zmarszczyła
brwi.
- Na pewno? –
spytała z powątpiewaniem. – Mam wrażenie, że czymś się gryziesz. Myślę, że ma
to sporo wspólnego z twoją siostrą, ale nie tylko. Col, po prostu… - Nachyliła
się i spojrzała jej prosto w oczy. – Powiedz mi, co cię gryzie. Przecież wiesz,
że możesz na mnie liczyć.
Coleen zawahała
się. Co niby miała jej powiedzieć? To śmieszne. Nic jej nie było. Całkowicie
panowała nad sobą i swoim życiem i nie potrzebowała żadnej analizy osobowości.
Nie, nie i jeszcze raz nie.
- Wiem, Ivy –
powiedziała spokojnie, starając się bardzo, żeby na jej twarzy nie drgnął
najmniejszy mięsień. Wstała i poklepała przyjaciółkę po ramieniu. – Dzięki.
Po tych słowach
podniosła rzuconą wcześniej na ziemię torbę i ruszyła w stronę wyjścia z
pokoju, żeby udać się na śniadanie.
* * *
Lekcje obrony przed
czarną magią nigdy nie były dla Convalie czymś ciekawym. Ot, zwyczajny, nudny przedmiot,
który nie sprawiał jej specjalnych trudności, ale też i nie pasjonował.
Brakowało mu „tego czegoś”. Może to po prostu wina człowieka, który prowadził
zajęcia. Profesor Kennessey był niski, przysadzisty i bez przerwy ocierał
chusteczką swoją błyszczącą łysinę. Nie potrafił zupełnie zapanować nad klasą,
a w krytycznych momentach udawał, że niczego nie zauważa. Ciekawych sytuacji
nie brakowało, jak zwykle na zajęciach, w których uczestniczyli Ślizgoni. W tym
roku w klasach było odrobinę spokojniej, niż w poprzednich latach. Po serii
ostrych konfliktów między Ślizgonami a Gryfonami z jej rocznika, prawie
całkowicie wyeliminowano z planu zajęć łączenie tych dwóch grup. Większość
lekcji mieli teraz z Krukonami, nieliczne z Gryfonami, a pozostałe z Puchonami.
Convalie było to w sumie obojętne. Aż do chwili, gdy zauważyła, że Dylan się
jej przygląda.
Czuła na sobie ten
palący, brązowy wzrok. Nawet kiedy nie patrzyła w tamtą stronę, potrafiła
wyobrazić sobie jego twarz. Nie miała pojęcia, co oznacza goszczący na niej
wyraz, wiedziała tylko, że wcale jej się to nie podoba. Dlaczego nie mógł
zostawić jej w spokoju? Nigdy nawet nie rozmawiali. Nie znał jej. Nie istniał
powód, dla którego miałby się nią w ogóle interesować. Chyba że za punkt honoru
postawił sobie doprowadzanie jej do skraju wytrzymałości, bo to akurat
wychodziło mu wspaniale.
Czego ten człowiek
od niej chciał? Nie była mu nic winna, on jej też nie. Dlaczego wciąż się jej
przyglądał? Czuła, jak pod wpływem tego natarczywego spojrzenia jej policzki
przybierają różowy odcień. Chciała skupić się na swoich pospiesznie
bazgrolonych notatkach, ale słowa profesora tylko wpadały jednym uchem, od razu
wypadając drugim. Przyłapywała się na tym, że jej myśli wciąż krążą wokół
Krukona. Zresztą jak mogła o nim zapomnieć, kiedy po jej karku przechodziły
dreszcze, bo wciąż czuła na sobie jego wzrok? O co mu w ogóle chodziło?
Psychopata jakiś?
Koło jej ucha
śmignął mały, papierowy samolocik. Wykonał zgrabną pętelkę w powietrzu i
wylądował dwie ławki przed nią. Spojrzała kontrolnie na starego Kennesseya, ale
ten był zbyt zajęty pokazywaniem czegoś na wykresie sporządzonym na podstawie
podręcznika. Nuda. Popatrzyła ponownie na miejsce, gdzie wylądował samolot.
Dostrzegła miedzianorude, długie włosy. Znów Ryan. Nie myśląc o tym, co właśnie
ma zamiar zrobić, odwróciła głowę do tyłu. Była przekonana, że samolocik
pochodził od Dylana, który właśnie się w nią wgapia, ale… Chłopak całkowicie
niezainteresowany nią sporządzał notatki. Nieco zbita z tropu prześlizgnęła się
wzrokiem po uczniach, a wtedy samolocik znów śmignął tuż obok niej. Wylądował
przed nosem Sue Griffin, czarnowłosej przyjaciółki Ryan.
Co ona w ogóle
sobie myślała? Wróciła do swoich notatek, zła na samą siebie. Czy wszystko
musiało się kręcić wokół niej? Możliwe, że wcale na nią nie patrzył. Możliwe,
że po prostu tego chciała i dlatego
właśnie wydawało jej się, że tak jest.
W każdym razie wyszła na idiotkę. Nikt jej się nie przyglądał, nikt jej nie
obgadywał za plecami, wszyscy mieli ją totalnie gdzieś – tak jak powinno być.
Nadal nie mogła się
jednak skupić na notatkach. Do jej wyczulonych uszu dotarł cichy, znajomy
śmiech. Spojrzała w lewo, gdzie, jak się spodziewała, zauważyła Coleen ze swoją
świtą. Najdalej od niej siedziała blond włosa Rosalie, a tuż za nią Lucas,
który przechylał się w jej stronę i szeptał coś do ucha. Nieco bliżej siedziała
Amarie, latynoska, pogrążona w rozmowie z Coleen. To właśnie Baker chichotała,
spoglądając w jej kierunku. Convalie posłała jej pełne wyższości spojrzenie i
odwróciła głowę, usłyszała jednak urywane szepty:
- …mówią, że jej matka… psychicznie chora… nie
dziwię się… spakował manatki… nawiał, pewnie tak samo jak ojciec… dziwaczka…
- Mój ojciec nie
żyje – warknęła Convalie, wzbudzając tym zainteresowanie siedzących najbliżej
osób. Przeklinała siebie w myślach za brak opanowania, ale mimo to
kontynuowała: - Nie masz pojęcia, jak wygląda życie mojej rodziny, więc nie
wypowiadaj się.
Coleen uśmiechała
się głupkowato, mrużąc oczy.
- Tak się składa,
że moja siostra sypia z twoim bratem – syknęła, starając się dobrać taką
głośność, aby zajęty swoim wykładem profesor niczego nie usłyszał. – I wiem o
nim więcej niż ty.
Convalie za wszelką
cenę starała się nie pokazać, że ubodła ją ta informacja. Nicolas? Z siostrą
Coleen? Tamtą długonogą Nadine, naczelną zdzirą Slytherinu? A ona nic o tym nie
wiedziała? Baker musiała blefować…
- Nie wiesz nic o
moim bracie – odpowiedziała. – Nie znasz go.
- Ach tak? –
spytała Coleen, wyzywająco unosząc do góry brew. – Sprawdź mnie.
Convalie prychnęła.
- Nie będę cię w
żaden sposób sprawdzać, Baker, daj mi spokój i zajmij się swoimi sprawami.
Czarnowłosa
zaśmiała się. Nikt w pobliżu już nie notował, każdy był ciekaw, jak rozwinie
się ta konwersacja. Convalie nie miała ochoty na robienie widowiska. Coleen
wręcz przeciwnie.
- Czy to prawda, że
twoja matka biega do psychiatryka? – spytała.
Convalie zgromiła
ją wzrokiem.
- Nie wiem, o czym
mówisz i zapewniam cię, że musisz mieć złe źródło informacji. A nawet jeśli, to
i tak nie powinno cię to interesować.
- Moje źródło jest
dobre. – Uśmiechnęła się, prezentując rządek swoich śnieżnobiałych zębów. –
Wiem też, że grób twojego tatuśka jest pusty. No dalej, przyznaj, psychiczna
matka zadźgała go nożem i zakopała w ogródku?
Convalie nie mogła
uwierzyć, jak daleko sięga ludzka podłość. Nie dość, że żmija opowiadała
historyjki wyssane z palca, to jeszcze zaśmiewała się z nich do rozpuku!
Patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zrozumieć, jak można być
tak zepsutą, tak zapatrzoną w siebie egoistką, którą bawią problemy innych.
Cudowna czystokrwista, pożal się Merlinie czarownica od siedmiu boleści.
Otworzyła usta,
żeby powiedzieć… coś – cokolwiek, jednak nie było jej to dane.
- Odwal się od
niej, Baker – usłyszała. I nie musiała się nawet odwracać, żeby wiedzieć, że te
słowa wypowiedział Dylan. I to na tyle głośno, że przykuł tym uwagę
nauczyciela.
- Bo co mi zrobisz?
– spytała prowokacyjnie Coleen, patrząc w jego stronę z niesłabnącym
uśmieszkiem. – Naślesz kolegów z drużyny? Oj West, czy my już tego kiedyś nie
przerabialiśmy?
Zaintrygowana
Convalie spojrzała w tył. Dylan patrzył na Baker wzrokiem, który mógłby spalić
wszystko po drodze. Poza tym był całkowicie spokojny, rozluźniony i opanowany.
- Jakiś problem? –
spytał profesor Kennessey, podchodząc w ich stronę. Widocznie skupiali na sobie
zbyt dużo uwagi i zachowywali się stanowczo zbyt głośno. – Czy komuś nudzi się
na tyle, że chce otrzymać szlaban na wypełnienie czasu? No, słucham?
Wszyscy jak na
komendę odwrócili się w stronę tablicy, a wzrok utkwili w swoich notatkach,
starając się sprawiać wrażenie bardzo nimi zainteresowanych. Tylko Convalie nie
mogła oderwać wzroku od Dylana, Dylan od Coleen, a Coleen od Convalie.
Nie miała prawa
mówić w ten sposób o jej rodzinie. Nie miała prawa wtrącać się w jej osobiste sprawy. On z kolei nie miał
prawa stawać w jej obronie. Nie potrzebowała tego. Może jednak instynkt ją nie
omylił? Może rzeczywiście wpatrywał się w nią przez całą lekcję? Co go to
obchodziło?
W klasie panowała
cisza. Po kilku niezręcznych sekundach przerwała ją jednak panna Baker.
- Nic się nie
stało, panie profesorze – powiedziała przymilnie. – Po prostu właśnie
uświadamiałam pannie Malfoy, że mimo posiadania nie do końca normalnej rodziny,
powinna zachowywać się jak normalny
uczeń.
Słowo „normalny”
podkreśliła nie tylko intonacją, ale i zadziornym mrugnięciem. Tego było dla
Convalie za wiele. Po raz pierwszy od bardzo dawna straciła panowanie nad sobą.
Czym to było spowodowane? Wzmianką o matce, bracie, ojcu? O nich wszystkich
razem? Co tak bardzo ją zabolało? Czy słowa Coleen? Czy może to, że sama
wiedziała, że jej rodzina nie jest zwyczajna? Pragnęła mieć oboje rodziców,
pragnęła, żeby mama była szczęśliwa, ale mimo żałoby po swoim mężu, którą
ciągle nosiła w sercu, była najdzielniejszą i najwspanialszą matką na świecie.
Nie była szalona, była po prostu… smutna. A Nicolas? Cóż, opuścił je, wyrzekł
się ich… ale to był tylko i wyłącznie jego wybór i nikt nie mógł go
kwestionować. A tym bardziej nie Coleen Baker.
Wstała, zaciskając
pięści. Dziewczyna siedząca za nią pisnęła. To chyba była Ivy, przyjaciółka
Coleen. Dlaczego siedziała tak daleko od grupki? Jakoś niespecjalnie ją to
interesowało…
- A może, panie
profesorze – powiedziała donośnie – należałoby uświadomić pannie Baker, że mimo
oczywistych braków sprawnie działających szarych komórek, nadal można normalnie funkcjonować, nie zatruwając
życia innym swoją nachalną i niepotrzebną nikomu osobą?
- Dziewczęta… -
powiedział błagalnie profesor, patrząc to na jedną, to na drugą. Coleen nadal
się uśmiechała.
- A może –
powiedziała, również wstając – należałoby nauczyć pannę Malfoy, że lepszych się
szanuje?
Convalie zaśmiała
się głośno.
- Chyba nie mówisz
o sobie? – spytała. – Bo jak dla mnie, to znajdujesz się na poziomie sklątki
tylnowybuchowej. Wybacz, ale szanować cię nie mam zamiaru.
- Ale, moje panie,
po co te kłótnie? – nadal próbował coś wskórać profesor.
- To może
uszanujesz to? – warknęła Coleen, w ułamku sekundy wydobywając z kieszeni
różdżkę. Nim Convalie zdążyła zareagować, ugodziło w nią zaklęcie, które
chwilowo ją oszołomiło. Aż musiała usiąść z powrotem w ławce.
- Panno Baker! –
zaprotestował profesor. Nie miał pojęcia, jak zachować się w sytuacji, gdy w
klasie dochodzi do użycia zaklęć. – Proszę w tym momencie schować różdżkę i
przeprosić pannę Malfoy.
- Gdzie twój honor,
Baker? – rozległ się ostry głos Dylana, który również wstał. – Nawet nie miała
w ręku różdżki. Równie dobrze mogła być odwrócona do ciebie plecami.
- To nie twoja
sprawa, West.
Convalie otrząsnęła
się z zamroczenia i podniosła się chwiejnie na nogi. Nie zamierzała odpuścić
tej zniewagi. Wycelowała i puściła w stronę przeciwniczki zaklęcie, które
sparzyło ją w dłoń. Ta syknęła z bólu i upuściła różdżkę na posadzkę. Convalie
uśmiechnęła się z wyższością.
- Baker, Malfoy,
dość tego! W tej chwili zająć swoje miejsca i siedzieć cicho, bo jak nie, to
dostaniecie szlaban, ja nie żartuję – zirytował się profesor, a następnie wyjął
z kieszeni obszernej szaty chustkę w groszki, którą przetarł swoją błyszczącą
łysinę.
Coleen spojrzała na
Convalie morderczym wzrokiem, schyliła się po swoją różdżkę, a następnie
ostentacyjnie zajęła swoje miejsce, rozmasowując czerwoną pręgę, którą
pozostawiło na jej dłoni zaklęcie. Convalie wiedziała, że już za kilka minut
ślad zniknie. Krew w jej żyłach wrzała, domagając się więcej. Coleen
zasługiwała na wszystko, co najgorsze. Drżącymi rękami schowała jednak różdżkę
do kieszeni i usiadła.
- Panie West? –
ponaglił profesor jedyną osobę, która pozostawała jeszcze na stojąco.
Chłopak obrzucił
Baker zdegustowanym spojrzeniem, mając przy tym minę, jakby było mu niedobrze.
Usiadł.
W tym momencie
zadzwonił dzwonek.
Convalie zamknęła
oczy, w myślach wznosząc modły dziękczynne, bo nie wiedziała, jak długo
wytrzyma, siedząc w tym miejscu cicho i nieruchomo. Na drżących nogach wstała i
spakowała swoje rzeczy do torby, a później, jako jedna z pierwszych, opuściła w
pośpiechu salę. Gdy tylko skręciła za róg, zaczęła biec. Wszystko się w niej
gotowało. Nie wiedziała już, czy chce krzyczeć, płakać, śmiać się? Jedyne,
czego była pewna, to że musi się uspokoić. Mijała mnóstwo ludzi, których nigdy
nie poznała, twarzy, których nie rozpoznawała – osób, które nic dla niej nie
znaczyły. Najboleśniejsze było to, że nie miała nikogo, kto mógłby ją w takiej
sytuacji pocieszyć, kto zatrzymałby ją, powiedział kilka miłych słów, zapewnił,
że nie ma się czym przejmować. Kogoś, kto potrafiłby ją wysłuchać, kogoś, komu
mogłaby powierzyć swoje najskrytsze myśli, lęki, żale…
Wpadła do
sekretnego przejścia za gobelinem i oparła się o oświetloną nędzną pochodnią
ścianę. Ukryła twarz w dłoniach. Kim była? Po co żyła? I dlaczego inni radzili
sobie w świecie doskonale, a ona jedna – nie?
Usłyszała szelest.
Podskoczyła ze strachu, wypatrując źródła dźwięku. Ktoś wszedł za nią, ktoś
zamierzał skorzystać ze skrótu. Nie powinna tutaj stać, nie powinna dać się
przyłapać… W panice rzuciła się do ucieczki, całkowicie na oślep, ale czyjaś
silna dłoń pochwyciła jej nadgarstek.
- Convalie –
powiedział cicho spokojny głos. – Convalie, spójrz na mnie.
Usta jej drżały.
Dała się złapać w takiej beznadziejnej sytuacji, gdy była tak roztrzęsiona, tak
totalnie nie panowała nad sobą i tak niewiele brakowało, żeby się rozpłakała…
Co za wstyd.
Odwróciła się
powoli, nie mając innego wyjścia. Mogła przynajmniej udać, że nic jej nie
rusza, że jest silna i twarda. Spojrzała ostrym wzrokiem na Dylana. Przybiegł
za nią – musiał biec, jego klatka piersiowa unosiła się niespokojnie, włosy
miał lekko rozwiane, a policzki zaróżowione. Ona musiała wyglądać podobnie.
- Co tu robisz? – niemal
szepnęła, unosząc nieco głowę, żeby móc spojrzeć w jego brązowe oczy.
- Ratuję cię –
odpowiedział, znajdując jej drugą rękę. Teraz już trzymał obie w silnym
uścisku, nie pozwalając jej nawet pomyśleć o ucieczce.
- Nie potrzebuję
ratunku – powiedziała. – Nie potrzebuję nikogo. Odczep się ode mnie, Dylan.
Pokręcił głową,
wpatrując się intensywnie w jej oczy.
- Nawet nie masz
pojęcia, jak bardzo się mylisz.
To stało się tak
szybko. Puścił jej dłonie i objął w pasie. Zesztywniała, ale to był odruch –
wtuliła się w jego szatę i rozpłakała się, pozwalając mu na szeptanie do ucha
słów pocieszenia i głaskanie po włosach. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz
było jej tak dobrze.
* * *
- Jak ci idzie? –
spytał Barnes, wtykając do jego gabinetu okrągłą głowę z czarną czupryną.
Nicolas podniósł
wzrok znad biurka zawalonego papierami i spojrzał na swojego szefa. Zmusił się
do uśmiechu.
- Doskonale. Za
kilka minut powinienem z tym skończyć.
Barnes pokiwał z
uznaniem głową.
- Bardzo dobrze.
Kiedy skończysz, zanieś proszę dokumentację Lilian z Departamentu Tajemnic. Z
niecierpliwością czeka na owoce naszej kilkutygodniowej pracy.
Nicolas skinął
głową, a w jego myślach pojawił się nowy pomysł. Eureka! Do tej pory
przeszukiwał tylko archiwalne dokumenty z działu Przestrzegania Prawa. A gdyby
tak dostać się do Departamentu Tajemnic…?
Nie, przecież to
niemożliwe. Tylko Niewymowni wchodzili do środka. Nikt inny nie miał dostępu do
tajnych dokumentów. Zwłaszcza tych niedotyczących tej konkretnej osoby. Co z
tego, że Draco był jego ojcem? Nie miał pozwolenia na szperanie w jego aktach.
O ile jakiekolwiek tam posiadają… No ale skoro nie znalazł nic ani w z trudem
zdobytych zapiskach z Kwatery Głównej Aurorów, ani w Urzędzie Niewłaściwego
Użycia Czarów, ani w bardzo obszernej dokumentacji Wizengamotu, której
przejrzenie zabrało mu trzy noce, podczas których modlił się, aby nikt go nie
przyłapał, ani nawet w bardzo chaotycznych papierach Brygady Uderzeniowej...
Musiał się z tym pogodzić – jego departament nie zawierał żadnych informacji o
Draconie Malfoyu. Nieważne, czy byłby zwyczajnym pracownikiem, czy zastępcą,
asystentem, czy może nawet szefem – takie dokumenty po prostu nie istniały. Nie
mógł jednak się poddać. Musiał dalej wytrwale szukać. A Departament Tajemnic
wydał mu się idealnym miejscem. Wszystko, co Ministerstwo chciałoby ukryć,
wymazać z kart historii czarodziejów – musiało być właśnie tam. Z drugiej
strony nie mógł jednak przekonać się do myśli, żeby jego ojciec zrobił coś, co
umieściłoby jego akta w tamtym miejscu. Mimo swojego podziwu dla jego osoby,
raczej wyobrażał go sobie jako kogoś wiodącego normalną, nudną egzystencję.
Przecież matka nigdy w życiu nie związałaby się z kryminalistą! No dobrze,
przesadził. Ale tak bardzo chciał, żeby okazało się, że jego ojciec był
niezwykły, a przecież wiedział, że gdyby był kimś znanym, to już dawno
natknąłby się na jakiś ślad po nim…
- Oczywiście,
zaniosę te papiery Lilian – potwierdził, będąc myślami bardzo daleko od
wykrzywionej uśmiechem samozadowolenia twarzy swojego szefa.
- Skoro już
kończysz, zostawię cię i pójdę do domu. Klucz od gabinetu tradycyjnie zostaw
Grace.
Nicolas skinął
głową po raz kolejny, zbyt zajęty własnymi myślami, by skupiać się na innych.
Gdy Barnes wyszedł, jego pióro zawisło o kilka cali nad pergaminem. Jak się dostać do Departamentu Tajemnic?, zadawał
sobie w myślach pytanie. Czy uda mi się
to dzisiaj? Czy może będę musiał odczekać parę dni, zaplanować…
Przede wszystkim
potrzebował znajomości w Departamencie. Zmarszczył brwi i, nieco rozkojarzony,
skończył wreszcie dokumentację. Wstał i zarzucił na plecy przewieszoną
wcześniej przez oparcie krzesła pelerynę. Pozbierał wszelkie zwoje pergaminów,
które znajdowały się na jego biurku, i z pełnymi rękoma wyszedł z gabinetu.
- Ja zamknę! –
zaoferowała się Gillian, sekretarka, która natychmiast zerwała się ze swojego
stanowiska. Była tak uczynna, że Nicolasowi czasem zbierało się na wymioty.
- Dziękuję, Gillian
– wysapał znad stosu papierzysk. Z pewnością poradziłby sobie sam, no ale
dobrze, niech jej będzie…
Krótko pożegnał się
z dziewczyną i wyszedł na opustoszały o tej godzinie korytarz, wiodący do wind.
Jego kroki odbijały się echem od ścian, dudniąc mu w uszach niczym
najgłośniejsze bębny. Dotarł do złotych krat. Winda podjechała, skrzypiąc tak
okropnie, że aż ciarki przeszły mu po plecach. Pośpiesznie wsiadł do środka.
Przy suficie fruwało kilka opatrzonych pieczątkami samolocików. Winda ruszyła,
hałasując nieznośnie. Nie słyszał już nawet własnych myśli, choć usilnie starał
się coś wykombinować. W końcu znalazł się na właściwym piętrze. Wyszedł na
korytarz i ruszył przed siebie. Wokół było cicho, ciemno i pusto. Szedł
jednostajnie, starając się panować nad swoim podekscytowaniem. Zbliżał się do
celu, czuł to. Wiedział, że już za kilka chwil coś w jego życiu się zmieni.
Musiało, po prostu to był moment, w którym wpadnie na właściwy trop, przestanie
błądzić po omacku.
Dotarł do drzwi, za
którymi znajdował się wydział łączący cały departament ze światem. Zapukał i
pośpiesznie wszedł do środka. Znalazł się w korytarzu, ciągnącym się po jego
prawej i lewej stronie, a tuż przed nim wyrastało szerokie biurko. Pusto.
Zmarszczył brwi. Nie powinien tam ktoś stać i uważać na takich, jak on?
Podszedł bliżej,
rzucając kontrolne spojrzenia w każdą stronę korytarza. Widział drzwi,
prowadzące do gabinetów, ale nie słyszał żadnych głosów, żadnych kroków,
żadnych śladów ludzkiej działalności w tym dziale. Ośmielony, położył papiery
na biurku i okrążył je. Jego oczom ukazało się całe mnóstwo szafek i szuflad.
Szybko zabrał się do przeglądania ich zawartości. Nic ciekawego, same suche
raporty na temat prowadzonych w Departamencie badań, niezawierające konkretnych
informacji, które mogłyby cokolwiek mu powiedzieć. Były tam również inne
papiery, dotyczące spraw administracyjnych, które w ogóle go nie interesowały.
Zawiedziony, zamknął ostatnią szufladę. W tym momencie usłyszał kroki. Szybko
okrążył biurko i stanął po właściwej dla niego stronie. Przybrał kamienny wyraz
twarzy, kiedy zbliżyła się do niego kobieta w średnim wieku, przez której
brązowe włosy prześwitywały nieliczne pasma siwizny.
- Co tu robisz? –
spytała ostro.
- Dzień dobry,
szukam Lilian, muszę dostarczyć jej tę dokumentację – powiedział, serwując
kobiecie swój najbardziej czarujący uśmiech, który nie objął oczu. Zamrugała.
- Och… no… tak… hm…
Lilian… Lilian to ja.
Zaśmiał się w
duchu. Tak łatwo było ją złagodzić! To dziecinnie proste…
- Z Departamentu
Przestrzegania Prawa – wyjaśnił, zbierając pozostawione przez siebie na biurku
papiery i wyciągając je w jej stronę. – Pan Barnes mówił, że to bardzo pilne.
- No tak,
rzeczywiście – odpowiedziała kobieta, przyglądając się to stosowi pergaminów,
to Nicolasowi. Jej policzki zdobił lekki rumieniec. Odchrząknęła. – Annelise? –
zawołała.
Jakieś drzwi
otworzyły się z trzaskiem, a później zamknęły. Rozległy się lekkie, pośpieszne
kroki, a chwilę później jego oczom ukazała się ona. Anne. Zapomniał już, po co przyszedł. Zapomniał, że miał
zrobić coś więcej, niż tylko oddać dokumentację. Widział, że ona też go
poznała. Z zaróżowionymi policzkami podeszła do niego, unikając jego wzroku i
przejęła pergaminy.
- Znieś to
Oliverowi, on będzie wiedział, gdzie jest odpowiednie miejsce – zakomenderowała
Lilian, a Nicolas poczuł do niej coś w rodzaju antypatii. Loki Anne mignęły mu
przed oczami, gdy odwróciła się i odeszła.
Stał tak, nie mogąc
wydusić z siebie ani słowa.
- Dziękuję… -
zaczęła Lilian, przyglądając mu się pytająco.
- Nicolas –
podpowiedział.
Lilian pokiwała
głową.
- Dziękuję,
Nicolasie. Możesz już iść.
Oprzytomniał
odrobinę.
- Tak,
rzeczywiście. W takim razie… - Uśmiechnął się, starając się panować nad swoją
mimiką. – Do zobaczenia, Lilian.
Kobieta
odwzajemniła uśmiech i pomachała mu na pożegnanie.
- Mam nadzieję, że
będziesz częściej wpadać – dodała na odchodnym.
Och, tak, pomyślał. Niezmiernie często.
A gdy już wyszedł
na korytarz, obrzucał siebie samego najgorszymi wyzwiskami za to, że dał się
tak łatwo omamić, że tak łatwo zapomniał o wszystkim i zaniechał swojej misji.
To nie mogło się więcej powtórzyć. Zacisnął dłonie w pięści. To jeszcze nie koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)