Nicolas wepchnął
się do złotej windy, nie zważając na protesty starszych osób, czekających
cierpliwie na zewnątrz. Od samego rana był jakiś niespokojny. Wstał zbyt
wcześnie, zjadł zbyt mało, czekał zbyt długo. A całą noc myślał.
Winda była tak
zatłoczona, że stojący obok otyły jegomość wbijał mu łokieć w żebro. Nicolas
zacisnął usta, by nie wydobyło się z nich jakieś niemiłe słowo. Nie chciał
zwracać na siebie uwagi i zgorszonych spojrzeń wszystkich zgromadzonych.
Zamiast tego spróbował się odrobinę odsunąć, ale szybko uniemożliwiła mu to
stanowczo zbyt mała przestrzeń. Wywrócił oczami, nakazując sobie opanowanie i
cierpliwość.
Winda zatrzymała
się na pierwszym z mijanych pięter, a kilka osób wysiadło. Zrobiło się luźniej,
ale tylko na chwilę, bowiem już na następnym piętrze wsiadło co najmniej tyle
samo ludzi. Otyły czarodziej nadal wbijał mu się w żebro, z pewnością nawet
tego nie zauważając. Nicolas utkwił wzrok w suficie, gdzie mógł obserwować wirujące
samolociki z pieczątką Ministerstwa. Zdziwił się, gdy jeden z nich podleciał
prosto do niego. Ignorując ścisk i protesty sąsiadujących z nim ludzi, rozwinął
go i jego oczom ukazał się tekst.
Lilian twierdzi, że dokumentacja jest niepełna. Idź do
niej i sprawdź, czego brakuje.
T. Barnes
Skłamałby mówiąc,
że nie ucieszył się na tę wiadomość. Dostał możliwość ponownego przyjrzenia się
Departamentowi Tajemnic, a tak długo przecież zastanawiał się, jakim cudem to
osiągnąć, nie wzbudzając niczyich podejrzeń! A tu proszę. Sam szef go tam
wysyła. Widocznie los mu sprzyjał. Najwyraźniej wszystko, i niebo i ziemia,
postanowiło ułatwić mu zadanie. Chciało, by dowiedział się o swoim ojcu. Na
pewno. Po tak wyraźnym znaku nie miał już wątpliwości.
Wysiadł na
odpowiednim piętrze, przepychając się przez tłum ludzi. Miał gdzieś ich
narzekania i oburzone spojrzenia, bo właśnie zbliżał się o krok do swojego
celu. Żwawo przeszedł przez korytarz i dotarł do tego samego miejsca, w którym
był wczoraj – długi korytarz, a przed nim szerokie biurko. Jednak coś się
zmieniło. Tym razem nie było ono puste – przy nim, przeglądając papiery w
świetle mocnej lampy, siedziała młoda dziewczyna o pięknych, jasnobrązowych
lokach. Była tak skupiona na swojej pracy, że nie zauważyła jego wejścia.
Tym razem był
przygotowany na możliwość spotkania jej. Zachował całkowity spokój i obojętny
wyraz twarzy. Opanowanie to klucz do
sukcesu, powtarzał sobie przed wyjściem do pracy. To, że go nie widziała,
było nawet zabawne. Mógł tak stać naprzeciwko niej, obserwując jak jej
delikatne palce prześlizgują się po tekście, jak mruży oczy w skupieniu, jak
odgarnia z twarzy niesforne włosy, które zasłaniają jej widoczność. Im dłużej
na nią patrzył, tym bardziej był nienasycony. Mógłby tak stać całą wieczność,
obserwując ją przy pracy. Świat mógłby się zawalić. Patrzył jak
zahipnotyzowany, podziwiając grację ukrytą w każdym jej ruchu. Na pewno
pochodziła z arystokracji, nie widział innej opcji. Z pewnością otrzymała
solidne wykształcenie, nie tylko szkolne, ale także w obcowaniu z ludźmi. Była
dobrze wychowana, zadbana, może niezbyt przebojowa, ale…
Podniosła wzrok i
aż podskoczyła na jego widok.
- Dzień dobry,
Annelise – powiedział, uśmiechając się lekko.
Zmrużyła oczy.
- Długo tak stoisz?
– spytała niezbyt przyjaźnie. – Fajnie było, co?
Wzruszył ramionami,
starając się pokazać, jaki to jest wyluzowany.
- Chwilę –
odpowiedział jej. – Ładnie wyglądasz taka skupiona.
- Przepraszam –
praktycznie weszła mu w słowo – ale z kim ja mam właściwie do czynienia?
Wypiął dumnie
pierś, szykując się do odpowiedzi.
- Nicolas Dracon
Malfoy, asystent szefa Departamentu Przestrzegania Prawa, do usług.
Na dodatek skłonił
się lekko, prezentując swoje dobre maniery. Anne nie wyglądała jednak na
zachwyconą jego wystąpieniem.
- Jasne,
przyszedłeś naprawić wasz błąd.
Wstała energicznie
i zaczęła przeszukiwać szuflady swojego ogromnego biurka. Nicolas przyglądał
jej się chwilę, ale stwierdził, że to zbyt mało. Podszedł do niej po cichu i
stanął za jej plecami.
- Spotkaliśmy się
na Pokątnej – powiedział do jej ucha. – Pamiętasz?
Drgnęła.
- Czy mógłbyś z
łaski swojej mi nie przeszkadzać? – spytała, nie przerywając swojego zajęcia.
Uśmiechnął się na te słowa. Pamiętała.
- Dlaczego tak
szybko wtedy uciekłaś? – drążył.
- Nie wiem, o czym
mówisz – odpowiedziała automatycznie.
Trudna, sklasyfikował ją w swojej głowie. Chyba nie szybko mi pomoże.
- Kiedy chciałem z
tobą porozmawiać, stwierdziłaś, że nie możesz.
W końcu zmusił ją
do tego, by odwróciła się przodem do niego. Zdziwiło go jednak to, że w jej
oczach zobaczył zdecydowanie i pewność siebie. Spodziewał się raczej czegoś
innego… ale sam nie wiedział czego.
- Bo nie mogłam –
powiedziała, otwierając tuż przed jego nosem ładną teczkę. Wyglądała na nową.
Chciała uciąć tę
rozmowę, widział to wyraźnie, ale nie mógł jej na to pozwolić. Nie mógł tak po
prostu sobie odpuścić. Tylko ona była w stanie mu pomóc.
- Szkoda –
stwierdził. – Ale myślę, że możemy to sobie odbić. Co byś powiedziała na kawę?
Spojrzała na niego
jak na karalucha, ale z zadowoleniem zauważył w jej spojrzeniu odrobinę
zaciekawienia.
- Nie piję kawy –
odpowiedziała.
- To może herbatę?
– naciskał. M u s i a ł zdobyć jej
zaufanie. Nie było innego wyjścia. A tylko przez spotkanie i rozmowę mógł to
wszystko osiągnąć.
- Może kiedyś –
powiedziała już nieco mniej napastliwie, a jej twarz złagodniała. Ucieszył się
w duchu, a jego wnętrzności wykonały z radości salto, ale na zewnątrz niczego
po sobie nie pokazał.
- Może dzisiaj? –
próbował dalej.
- Dzisiaj nie mogę.
- Zamachała mu przed oczami teczką. – Tutaj są papiery z dopiskami Lilian.
Następnym razem przynieś kompletną dokumentację.
Spojrzał na nią
jeszcze raz z nadzieją.
- To może jutro?
Albo w weekend?
Westchnęła, kręcąc
przecząco głową.
- Niczego nie mogę
ci obiecać.
* * *
Co ja najlepszego narobiłam?, myślała Convalie,
pokonując kolejne zakręty korytarzy. Dzisiaj postrzegała już wszystko zupełnie
inaczej, niż poprzedniego dnia. Wczoraj potrzebowała kogoś, by dowiedzieć się,
że jest, że żyje. Po to, aby być… Dzisiaj wszystkie te pragnienia przestały być
ważne… właściwie to przestały już istnieć.
Dzisiaj czuła się
silna. Mogła stawić czoła wszystkiemu i wszystkim. Nie potrzebowała
pocieszenia, nie potrzebowała bliskości drugiego człowieka. Ze wszystkim mogła
poradzić sobie sama. Było już dobrze.
Wchodząc do
Wielkiej Sali miała ogromną nadzieję, że nie spotka w niej Dylana. Było jej
wstyd za siebie. Dała się przytulać, pozwoliła na słowa pocieszenia szeptane do
jej ucha, na otarcie łez, na pytania, które przytomnie pozostawiła bez
odpowiedzi…
Gdy się uspokoiła,
odprowadził ją pod samo wejście do pokoju wspólnego. Już wtedy czuła, że
zrobiła coś wbrew sobie. Uciekała spojrzeniem, zachowywała dystans. Pożegnała
się chłodno i zniknęła w środku. Wtedy widziała go po raz ostatni.
Odetchnęła z ulgą,
gdy nie dostrzegła go przy stole Krukonów. Taka sytuacja nie powinna się
powtórzyć już nigdy więcej. Straciła chwilowo kontrolę, ale to tylko dlatego,
że Baker wytrąciła ją z równowagi. Teraz
już wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie. Ba, szczerze w to wierzyła!
Zawsze była samowystarczalna. Od kiedy tylko dostała się do Hogwartu, jeszcze
jako rozpieszczona księżniczka, nauczyła się dbać o siebie. Wyłączała
instynkty, które ciągnęły ją do innych. Nicolas miał swoje towarzystwo. Nie
chciała mu przeszkadzać. Wiedziała, że młodsze siostry mogą być irytujące i
bardzo przeszkadzające. Zawsze to on musiał wykonywać pierwszy krok. Nie
chciała go do niczego zmuszać. Po pewnym czasie jednak przestał zabiegać o jej
uwagę. Rozczarował ją. Myślała, że jest jego ukochaną siostrzyczką, że nic ich
nigdy nie rozdzieli, że już zawsze będzie nad nią czuwał… Miała tylko
jedenaście lat. Gdy skończyła dwanaście, a potem trzynaście, utwierdziła się w
przekonaniu, że brat nie potrzebuje jej do szczęścia.
Kolejnym z
rozczarowań było jej kuzynostwo. Wszyscy trafili do Gryffindoru. Molly, która
była jej właściwie obojętna i Victoire, z którą również nie utrzymywała
większych kontaktów. Obie o rok od niej starsze. Jej rówieśnicy – Louis, który
jako dziecko ciągał ją za włosy i wyzywał od chudzielców, milczący Jervis i
jego siostra bliźniaczka, Juliette. Juliette, z którą kiedyś się przyjaźniła, a
która wzgardziła nią, gdy trafiły do wrogich sobie domów. Rok młodsi Roxanne i
Timothy, dzieci odpowiednio: wujka Freda i wujka George’a. Z Roxanne kiedyś
bawiła się na plaży w księżniczki. Timothy zawsze psuł im zamki z piasku. A
później młodsza o kolejny rok Dominique, „beksa”, a także jeszcze młodsza Lucy,
która zawsze kojarzyła jej się z kolorowymi czapeczkami. Wszyscy ci, z którymi
bawiła się w przeszłości, wylądowali w Gryffindorze. A ona jedna była inna.
Został jej tylko Nicolas, który… miał swoje własne towarzystwo.
No cóż, była
jeszcze Natalie. Młodsza od niej o dwa lata, nieco jeszcze dziecinna, ale – w
przeciwieństwie do reszty – Krukonka. Natalie nie należała tak naprawdę do
rodziny, ale ich matki przyjaźniły się od wielu, wielu lat. Właściwie to Ginny,
Hermiona i Angelique mogłyby być uznawane za siostry. Zawsze zachęcały swoje
dzieci do przyjaźni. Przez wiele lat im się to udawało. Nicolas, Convalie,
Jervis, Juliette i Natalie. Każdy miał swoje miejsce w tej całej gromadce.
Nicolas, jako ten najstarszy, cieszył się największym poważaniem. Wszyscy
zawsze się go słuchali i ślepo wypełniali jego polecenia. Podziwiali go. Natalie
z kolei, najmłodsza, zawsze była otaczana największą opieką. Jervis, który
nigdy nie mówił zbyt wiele, robił za najpoważniejszego z nich wszystkich, no i
za najrozsądniejszego. Zawsze też mówił prawdę rodzicom, dlatego często narażał
się na nieprzychylne spojrzenia przyjaciół. Uważał on Nicolasa za swój
autorytet, chciał być taki jak on, robić to co on i spędzać czas tylko z nim.
Convalie i Juliette były zaś najlepszymi przyjaciółkami. Zawsze się wspierały.
Convalie po cichu jej zazdrościła – miała oboje rodziców, chodziła w odwiedziny
do mnóstwa osób, no i miała przepiękne loki. Ale nikt jak Convalie nie
przyciągał uwagi dorosłych. Była śliczna, drobna, grzeczna i nie miała ojca.
Wystarczyło, by wychować ją na najbardziej rozpieszczoną z nich wszystkich.
Czasem miała
wrażenie, że te dziecięce lata bardziej odsuwały ją od życia, niż go uczyły.
Żyła w bańce mydlanej, która nagle prysła, a ona nie potrafiła odnaleźć się w
tej innej rzeczywistości. Ale z czasem było coraz lepiej. Przyzwyczaiła się do
swojej nowej sytuacji i musiała przyznać, że radziła sobie całkiem nieźle.
Jednak poprzedniego dnia stało się coś, co nie powinno mieć miejsca. Musiała
jak najszybciej wyrzucić to ze swoich myśli i ze swoich wspomnień. Musiała
schować Dylana Westa głęboko na dnie szuflady oznaczonej etykietką „Zapomnieć”.
Skupiła się
maksymalnie na swoim śniadaniu, ignorując zupełnie to, co działo się dookoła.
Całą swoją energię włożyła w to, aby unikać patrzenia w stronę stołu
Ravenclawu. Nie chciała widzieć brązowych oczu Dylana, zawsze gotowych do
pomocy. Nie chciała słyszeć śmiechu jego rudowłosej przyjaciółki i myśleć o
kraju pochodzenia tej czarnowłosej. Po prostu mogliby zrobić jej przysługę i
przestać istnieć. Na pewno by się nie obraziła.
Straciła apetyt,
gdy jej wymysły stały się rzeczywistością. Z głową wbitą w podłogę skierowała
się ku drzwiom. Czuła na sobie wzrok Dylana, który konsumował swoje śniadanie.
Nie chciała tego. Był zbyt nachalny, zbyt przyjazny, zbyt otwarty. Tak inny od
niej samej. Tak bardzo nieupoważniony do wstępu do jej świata.
Minęła drzwi.
Przyspieszyła kroku, żeby nie kusić losu, ale… Czyjaś dłoń zacisnęła się na jej
ramieniu. Doskonale wiedziała, kto to jest.
- Gdzie tak
pędzisz? – spytał radośnie Dylan. Odwróciła się powoli i spojrzała na niego. Zmierzwione,
brązowe włosy, wbite w nią pytająco brązowe oczy, zacięty wyraz twarzy…
Wzruszyła
ramionami, a później wyswobodziła się z jego uścisku.
- Do pokoju
wspólnego Ślizgonów – powiedziała chłodno, podkreślając ostatnie słowo. Chciała
mu dać do zrozumienia, jak bardzo się różnią. To, że ona mieszka w lochach, a
on na szczycie wieży. Że nie są do siebie ani odrobinę podobni.
- Odprowadzę cię –
zaproponował, wykonując krok w jej stronę. Natychmiast cofnęła się o dwa.
- Nie, dziękuję –
odpowiedziała, odwróciła się na pięcie i niemal pobiegła przed siebie. Błagała
w myślach, aby za nią nie poszedł. Ręce jej się trzęsły. Ta krótka konfrontacja
wystarczyła, aby zepsuć cały jej dobry humor. Zachwiać odzyskaną równowagę.
Potrzebowała spokoju, czy to tak
ciężko zrozumieć? Najwyraźniej dla niektórych było to nie do pojęcia.
* * *
Ostatnio często
bywała zmęczona. Tak jak i tym razem, kładła się na kanapie „na sekundkę”, to
przymykając, to otwierając oczy, a w końcu sen zwyciężał. Śniły jej się różne
rzeczy. Wszystko zaczęło się od momentu, kiedy zaczęła chodzić na wizyty do
psychologa. Była to dla niej ciężka decyzja i jeszcze cięższe przeżycia.
Wiedziała, z czym to się wiąże, i właśnie dlatego tak długo zwlekała. Ale
pewnego dnia obudziła się z myślą, że musi koniecznie coś zmienić w swoim
życiu. Koniec kłamstw, koniec przemilczeń, koniec uciekania przed samą sobą.
Przemogła się i wylądowała w gabinecie, który z założenia miał przypominać
przytulny salonik. Uchylone okna, przez które wpadał wiatr, nie dawały jednak
wystarczająco dużo powietrza. A może to po prostu reakcja jej organizmu na
stresujące sytuacje – takie jak ta.
Demony przeszłości
zawisły nad jej głową. Było jej potwornie wstyd, ale podczas pierwszej wizyty
po prostu się rozpłakała, nie będąc w stanie wymówić na głos imienia Draco. Z
czasem zaczęło być lepiej. Już opowiedziała pani Cooper większość swojej
historii. Starała się sprytnie omijać fragmenty, w których główną rolę odegrał
Draco, ale tamta była nieugięta.
Niestety postępy
miały swoje negatywne działanie, jeśli chodzi o sny. Śpiąc, przeżywała to
wszystko jeszcze raz, każde miłe i niemiłe chwile. Myślała, że tak wiele już
zapomniała, ale jednak jej pamięć okazała się być trwalsza, niż jej się
wydawało. Wszystko do niej wracało. Po każdym miłym śnie budziła się z
załzawionymi policzkami. Po niemiłym budziła się z krzykiem. W to wszystko
wplątane były jeszcze ich dzieci. Teraz już z premedytacją potrafiła zamknąć
oczy i wyobrażać sobie ich rysy, a później porównywać z Draconem. Porównywała
też charaktery. Nicolas był do niego strasznie podobny. Ta sama twarz, te same
włosy, takie same miny, gesty. Tylko oczy się nie zgadzały. Te brązowe tęczówki
odziedziczył po niej. Po niej miał też swoją impulsywność, upór i zawziętość.
Lub, jak kto wolał – głupotę. Zrobiła w życiu tyle błędów, a teraz on popełniał
własne. Ona nie wyciągnęła wniosków. A on…?
Tęskniła za nim.
Ale znała siebie i znała jego. Mimo ogólnych cech, które odziedziczył po
Draconie, jego sposób myślenia był podobny do jej. Uciec od wszystkiego. Zacząć
coś od nowa, nie oglądając się za siebie. Wciąż próbować, nie poddawać się… I
wiedziała, że nikt i nic go nie powstrzyma. Miała tylko nadzieję, że szybko
oprzytomnieje i uzmysłowi sobie, że popełnia ogromny błąd, którego w
przyszłości może żałować.
A może i nie?
Może jego życie
było teraz lepsze. Nie mogła z góry zakładać, że skończy tak jak ona. Nie był
nią. On sobie poradzi, zupełnie jak Draco.
Z kolei Convalie… Z
tą dziewczyną było coś nie w porządku. Kiedyś była taka radosna. Oczywiście
zawsze pozostawała w cieniu Nicolasa, to był główny rozrabiaka, zawsze skupiał
na sobie uwagę innych. Ona zachowywała się spokojniej, ale miała w sobie tę
radość życia… która nagle zgasła. Convalie zawsze była delikatna. Zawsze bała
się o to, czy poradzi sobie w życiu. Ale kochała ją zbyt mocno, by uświadomić
sobie, że rozpieszczając ją, tylko ją krzywdzi. Chciała być dla niej i matką i
ojcem. A wyszło jej coś w rodzaju pobłażliwej niańki. Jednak córka miała w
oczach takie coś, co kazało jej wierzyć… że ma w sobie sporo z Draco, może
nawet więcej, niż Nicolas. Była spokojna. Chłodno analizowała, wyciągała
wnioski, planowała… Zwykle opanowana. Zaczytana w książkach, inteligentna, o
wielkim potencjale. Po prostu musiała go w niej rozbudzić.
Przetarła oczy i
wstała z kanapy. Strzelające kości zaprotestowały, ale zbyła to śmiechem.
Zaczynała czuć się lekka. Zaczynała być szczęśliwa. Potrafiła pogodzić się tym, że życie toczy się dalej, po prostu
musiała małymi kroczkami odkrywać je na nowo, dążyć do celów, realizować je…
Zaczynała wszystko
od wyjścia z domu. Zakupy z Angelique,
pomyślała z przekąsem. Nie ma to jak
wyzwania.
* * *
Jego głowę
wypełniało tysiące myśli. Tysiące różnych obrazów, a każdy z nich otwierający
przed nim setki możliwości. Każdy zupełnie niemożliwy do wykonania, z góry
skazany na niepowodzenie. Marzenia. Złudzenia. Iluzje mamiące umysł, mamiące…
serce?
W momencie, gdy do
tego wszystkiego dochodziły uczucia, był już całkowicie zgubiony. Zaćmiewały
wszystko. Nie wiedział już, co się z nim dzieje – tracił kontrolę.
Spadał. Świat
wirował. Tysiące różnych barw, połączonych w splątanym strumieniu, niemożliwych
do odczytania, zlewających się i powodujących ból głowy. Nie chciał tego
doświadczać. Potrzebował chwili spokoju, bo im więcej myślał, tym bliżej był
początku, niż końca. Musiał oderwać się od tego wszystkiego choćby na chwilę.
Zapomnieć.
Ciepłe usta
przylgnęły do jego karku, by chwilę później wyszeptać mu do ucha:
- Długo czekałeś?
Obrócił się powoli,
przybierając na twarz uśmiech. Błyskawicznie odnalazł dłonie Nadine i zamknął
je w swoich. Wstał. Coś szarpnęło go w okolicach serca, gdy spojrzał w jej
twarz, w jej szare oczy, patrzące na niego z radością, ale równocześnie rezerwą
i tym niemym pytaniem… oraz błaganiem o nieodrzucanie. W gardle zaczęła mu
rosnąć nieznośna gula. Nie wiedział, co mogła oznaczać, ale miał przeczucie, że
nic dobrego.
Otworzył usta, by
odpowiedzieć na pytanie, ale bał się, że żadne słowa nie będą w stanie z nich
wypłynąć. Zamiast tego pokręcił przecząco głową i – zanim zorientowała się, co
się dzieje – wpił się w jej usta. Szybko odnalazła się w sytuacji i oddała
pocałunek – z początku łagodnie, niepewnie, ale on wciąż naciskał, wciąż było
mu mało…
Gdy zaczął być zbyt
natarczywy, odepchnęła go.
- Nicolas… jesteśmy
w parku – zauważyła przytomnie.
Było mu gorąco.
Pragnął jej, tu i teraz. Musiał zagłuszyć swoje myśli i uczucia. Pohamował się
z trudem, odsuwając się od niej odrobinę. Zauważył, jak błyszczą jej oczy. Jak
oddycha w przyspieszonym tempie, a na jej policzki wpływa delikatny rumieniec.
Była piękna, miała niesamowicie gładką skórę, którą uwielbiał dotykać. Gdy
czuła się szczęśliwa, jej twarz aż promieniowała, powalała swoją urodą na
łopatki. Wiatr bawił się jej ciemnymi włosami, które smagały policzki. Odkryta
szyja i dekolt nęciły go, a niżej… Merlinie! Musiał się natychmiast uspokoić.
Uśmiechnął się do
niej.
- Jesteś taka
piękna – powiedział, wywołując tym jej cichy śmiech.
- Dziękuję –
odpowiedziała, odnajdując jego rękę. – Dokąd idziemy?
- Zobaczysz.
Nie opierała się,
ufała mu całkowicie. Naiwna,
powiedział do siebie w duchu. Jest cała
moja. Mógł zrobić z nią, co tylko zechce, a ona nie potrafiłaby się
obronić. K o c h a ł a go. Taka słaba…
Przechadzali się
otoczonymi przez drzewa ścieżkami. Dłoń przy dłoni, palce ocierające się o
siebie, spragnione więcej…
Ściemniało się.
Nadine mówiła coś, śmiała się, odrzucała do tyłu swoje niesamowite włosy,
kołysała biodrami, stukając tymi swoimi wysokimi szpilkami… A on starał się z
całych sił, aby myśleć tylko o tym, tylko o niej, tylko o tej chwili. Przecież
to dawało mu szczęście.
Musnął wargami jej
policzek. Jej czoło, nos, brodę, usta…
Bywała taka
idealna… Zbyt idealna. Wolał nie myśleć o tym, ile ust dotykało jej przed nim.
Doskonale wiedziała, jak rozbudzić pragnienia, jak sprawić, by poczuł się jak w
niebie. Stale go nęciła, przyciągała. A on nie miał powodów, by się opierać.
Taka już była jego natura.
Przyparł ją do
drzewa i przeciągnął dłońmi po jej talii, biodrach, a później udach. Ich języki
splatały się ze sobą, tańczyły swój podniebny taniec, nie zważając na nic
innego poza nimi samymi. Tylko to się liczyło. Tylko ta chwila, te emocje,
pragnienia…
Jakimś cudem
usłyszał pospieszne kroki. Dysząc ciężko, oderwał się od rozkojarzonej Nadine i
obejrzał na ścieżkę.
- Co…? – mruknęła.
A on poczuł się,
jakby ktoś wylał na jego głowę kubeł lodowatej wody. Spłynęła po karku, po
plecach, lodowate dreszcze objęły całe jego ciało. Tuż obok nich przeszła Anne.
Nie miał pojęcia, czy go rozpoznała. Nie wiedział, czy kiedykolwiek byłaby w
stanie zwrócić na niego uwagę, ale… na pewno nie po tym. Było mu głupio. Poczuł
się jak obściskujący się wszędzie na widoku smarkacz. Gorzej, poczuł się jak…
Nawet nie wiedział, jakiego użyć słowa. A dopiero co zapraszał ją… Schrzanił
wszystko. Był na siebie wściekły. Jak mógł do tego dopuścić? Teraz będzie
musiał ją przekonać… teraz będzie musiał…
Odwrócił się z
powrotem do Nadine, która tylko czekała na jego usta. Zaatakował z nowymi
falami agresji i namiętności. Nie chciał o tym myśleć.
Taniec ich dusz
skończył się tańcem ciał w sypialni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)