poniedziałek, 17 grudnia 2012

Ślad: rozdział dziesiąty



Nicolas wepchnął się do złotej windy, nie zważając na protesty starszych osób, czekających cierpliwie na zewnątrz. Od samego rana był jakiś niespokojny. Wstał zbyt wcześnie, zjadł zbyt mało, czekał zbyt długo. A całą noc myślał.
Winda była tak zatłoczona, że stojący obok otyły jegomość wbijał mu łokieć w żebro. Nicolas zacisnął usta, by nie wydobyło się z nich jakieś niemiłe słowo. Nie chciał zwracać na siebie uwagi i zgorszonych spojrzeń wszystkich zgromadzonych. Zamiast tego spróbował się odrobinę odsunąć, ale szybko uniemożliwiła mu to stanowczo zbyt mała przestrzeń. Wywrócił oczami, nakazując sobie opanowanie i cierpliwość.
Winda zatrzymała się na pierwszym z mijanych pięter, a kilka osób wysiadło. Zrobiło się luźniej, ale tylko na chwilę, bowiem już na następnym piętrze wsiadło co najmniej tyle samo ludzi. Otyły czarodziej nadal wbijał mu się w żebro, z pewnością nawet tego nie zauważając. Nicolas utkwił wzrok w suficie, gdzie mógł obserwować wirujące samolociki z pieczątką Ministerstwa. Zdziwił się, gdy jeden z nich podleciał prosto do niego. Ignorując ścisk i protesty sąsiadujących z nim ludzi, rozwinął go i jego oczom ukazał się tekst.

Lilian twierdzi, że dokumentacja jest niepełna. Idź do niej i sprawdź, czego brakuje.
T. Barnes

Skłamałby mówiąc, że nie ucieszył się na tę wiadomość. Dostał możliwość ponownego przyjrzenia się Departamentowi Tajemnic, a tak długo przecież zastanawiał się, jakim cudem to osiągnąć, nie wzbudzając niczyich podejrzeń! A tu proszę. Sam szef go tam wysyła. Widocznie los mu sprzyjał. Najwyraźniej wszystko, i niebo i ziemia, postanowiło ułatwić mu zadanie. Chciało, by dowiedział się o swoim ojcu. Na pewno. Po tak wyraźnym znaku nie miał już wątpliwości.
Wysiadł na odpowiednim piętrze, przepychając się przez tłum ludzi. Miał gdzieś ich narzekania i oburzone spojrzenia, bo właśnie zbliżał się o krok do swojego celu. Żwawo przeszedł przez korytarz i dotarł do tego samego miejsca, w którym był wczoraj – długi korytarz, a przed nim szerokie biurko. Jednak coś się zmieniło. Tym razem nie było ono puste – przy nim, przeglądając papiery w świetle mocnej lampy, siedziała młoda dziewczyna o pięknych, jasnobrązowych lokach. Była tak skupiona na swojej pracy, że nie zauważyła jego wejścia.
Tym razem był przygotowany na możliwość spotkania jej. Zachował całkowity spokój i obojętny wyraz twarzy. Opanowanie to klucz do sukcesu, powtarzał sobie przed wyjściem do pracy. To, że go nie widziała, było nawet zabawne. Mógł tak stać naprzeciwko niej, obserwując jak jej delikatne palce prześlizgują się po tekście, jak mruży oczy w skupieniu, jak odgarnia z twarzy niesforne włosy, które zasłaniają jej widoczność. Im dłużej na nią patrzył, tym bardziej był nienasycony. Mógłby tak stać całą wieczność, obserwując ją przy pracy. Świat mógłby się zawalić. Patrzył jak zahipnotyzowany, podziwiając grację ukrytą w każdym jej ruchu. Na pewno pochodziła z arystokracji, nie widział innej opcji. Z pewnością otrzymała solidne wykształcenie, nie tylko szkolne, ale także w obcowaniu z ludźmi. Była dobrze wychowana, zadbana, może niezbyt przebojowa, ale…
Podniosła wzrok i aż podskoczyła na jego widok.
- Dzień dobry, Annelise – powiedział, uśmiechając się lekko.
Zmrużyła oczy.
- Długo tak stoisz? – spytała niezbyt przyjaźnie. – Fajnie było, co?
Wzruszył ramionami, starając się pokazać, jaki to jest wyluzowany.
- Chwilę – odpowiedział jej. – Ładnie wyglądasz taka skupiona.
- Przepraszam – praktycznie weszła mu w słowo – ale z kim ja mam właściwie do czynienia?
Wypiął dumnie pierś, szykując się do odpowiedzi.
- Nicolas Dracon Malfoy, asystent szefa Departamentu Przestrzegania Prawa, do usług.
Na dodatek skłonił się lekko, prezentując swoje dobre maniery. Anne nie wyglądała jednak na zachwyconą jego wystąpieniem.
- Jasne, przyszedłeś naprawić wasz błąd.
Wstała energicznie i zaczęła przeszukiwać szuflady swojego ogromnego biurka. Nicolas przyglądał jej się chwilę, ale stwierdził, że to zbyt mało. Podszedł do niej po cichu i stanął za jej plecami.
- Spotkaliśmy się na Pokątnej – powiedział do jej ucha. – Pamiętasz?
Drgnęła.
- Czy mógłbyś z łaski swojej mi nie przeszkadzać? – spytała, nie przerywając swojego zajęcia. Uśmiechnął się na te słowa. Pamiętała.
- Dlaczego tak szybko wtedy uciekłaś? – drążył.
- Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedziała automatycznie.
Trudna, sklasyfikował ją w swojej głowie. Chyba nie szybko mi pomoże.
- Kiedy chciałem z tobą porozmawiać, stwierdziłaś, że nie możesz.
W końcu zmusił ją do tego, by odwróciła się przodem do niego. Zdziwiło go jednak to, że w jej oczach zobaczył zdecydowanie i pewność siebie. Spodziewał się raczej czegoś innego… ale sam nie wiedział czego.
- Bo nie mogłam – powiedziała, otwierając tuż przed jego nosem ładną teczkę. Wyglądała na nową.
Chciała uciąć tę rozmowę, widział to wyraźnie, ale nie mógł jej na to pozwolić. Nie mógł tak po prostu sobie odpuścić. Tylko ona była w stanie mu pomóc.
- Szkoda – stwierdził. – Ale myślę, że możemy to sobie odbić. Co byś powiedziała na kawę?
Spojrzała na niego jak na karalucha, ale z zadowoleniem zauważył w jej spojrzeniu odrobinę zaciekawienia.
- Nie piję kawy – odpowiedziała.
- To może herbatę? – naciskał. M u s i a ł  zdobyć jej zaufanie. Nie było innego wyjścia. A tylko przez spotkanie i rozmowę mógł to wszystko osiągnąć.
- Może kiedyś – powiedziała już nieco mniej napastliwie, a jej twarz złagodniała. Ucieszył się w duchu, a jego wnętrzności wykonały z radości salto, ale na zewnątrz niczego po sobie nie pokazał.
- Może dzisiaj? – próbował dalej.
- Dzisiaj nie mogę. - Zamachała mu przed oczami teczką. – Tutaj są papiery z dopiskami Lilian. Następnym razem przynieś kompletną dokumentację.
Spojrzał na nią jeszcze raz z nadzieją.
- To może jutro? Albo w weekend?
Westchnęła, kręcąc przecząco głową.
- Niczego nie mogę ci obiecać.

* * *

Co ja najlepszego narobiłam?, myślała Convalie, pokonując kolejne zakręty korytarzy. Dzisiaj postrzegała już wszystko zupełnie inaczej, niż poprzedniego dnia. Wczoraj potrzebowała kogoś, by dowiedzieć się, że jest, że żyje. Po to, aby być… Dzisiaj wszystkie te pragnienia przestały być ważne… właściwie to przestały już istnieć.
Dzisiaj czuła się silna. Mogła stawić czoła wszystkiemu i wszystkim. Nie potrzebowała pocieszenia, nie potrzebowała bliskości drugiego człowieka. Ze wszystkim mogła poradzić sobie sama. Było już dobrze.
Wchodząc do Wielkiej Sali miała ogromną nadzieję, że nie spotka w niej Dylana. Było jej wstyd za siebie. Dała się przytulać, pozwoliła na słowa pocieszenia szeptane do jej ucha, na otarcie łez, na pytania, które przytomnie pozostawiła bez odpowiedzi…
Gdy się uspokoiła, odprowadził ją pod samo wejście do pokoju wspólnego. Już wtedy czuła, że zrobiła coś wbrew sobie. Uciekała spojrzeniem, zachowywała dystans. Pożegnała się chłodno i zniknęła w środku. Wtedy widziała go po raz ostatni.
Odetchnęła z ulgą, gdy nie dostrzegła go przy stole Krukonów. Taka sytuacja nie powinna się powtórzyć już nigdy więcej. Straciła chwilowo kontrolę, ale to tylko dlatego, że Baker wytrąciła ją z równowagi. Teraz już wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie. Ba, szczerze w to wierzyła! Zawsze była samowystarczalna. Od kiedy tylko dostała się do Hogwartu, jeszcze jako rozpieszczona księżniczka, nauczyła się dbać o siebie. Wyłączała instynkty, które ciągnęły ją do innych. Nicolas miał swoje towarzystwo. Nie chciała mu przeszkadzać. Wiedziała, że młodsze siostry mogą być irytujące i bardzo przeszkadzające. Zawsze to on musiał wykonywać pierwszy krok. Nie chciała go do niczego zmuszać. Po pewnym czasie jednak przestał zabiegać o jej uwagę. Rozczarował ją. Myślała, że jest jego ukochaną siostrzyczką, że nic ich nigdy nie rozdzieli, że już zawsze będzie nad nią czuwał… Miała tylko jedenaście lat. Gdy skończyła dwanaście, a potem trzynaście, utwierdziła się w przekonaniu, że brat nie potrzebuje jej do szczęścia.
Kolejnym z rozczarowań było jej kuzynostwo. Wszyscy trafili do Gryffindoru. Molly, która była jej właściwie obojętna i Victoire, z którą również nie utrzymywała większych kontaktów. Obie o rok od niej starsze. Jej rówieśnicy – Louis, który jako dziecko ciągał ją za włosy i wyzywał od chudzielców, milczący Jervis i jego siostra bliźniaczka, Juliette. Juliette, z którą kiedyś się przyjaźniła, a która wzgardziła nią, gdy trafiły do wrogich sobie domów. Rok młodsi Roxanne i Timothy, dzieci odpowiednio: wujka Freda i wujka George’a. Z Roxanne kiedyś bawiła się na plaży w księżniczki. Timothy zawsze psuł im zamki z piasku. A później młodsza o kolejny rok Dominique, „beksa”, a także jeszcze młodsza Lucy, która zawsze kojarzyła jej się z kolorowymi czapeczkami. Wszyscy ci, z którymi bawiła się w przeszłości, wylądowali w Gryffindorze. A ona jedna była inna. Został jej tylko Nicolas, który… miał swoje własne towarzystwo.
No cóż, była jeszcze Natalie. Młodsza od niej o dwa lata, nieco jeszcze dziecinna, ale – w przeciwieństwie do reszty – Krukonka. Natalie nie należała tak naprawdę do rodziny, ale ich matki przyjaźniły się od wielu, wielu lat. Właściwie to Ginny, Hermiona i Angelique mogłyby być uznawane za siostry. Zawsze zachęcały swoje dzieci do przyjaźni. Przez wiele lat im się to udawało. Nicolas, Convalie, Jervis, Juliette i Natalie. Każdy miał swoje miejsce w tej całej gromadce. Nicolas, jako ten najstarszy, cieszył się największym poważaniem. Wszyscy zawsze się go słuchali i ślepo wypełniali jego polecenia. Podziwiali go. Natalie z kolei, najmłodsza, zawsze była otaczana największą opieką. Jervis, który nigdy nie mówił zbyt wiele, robił za najpoważniejszego z nich wszystkich, no i za najrozsądniejszego. Zawsze też mówił prawdę rodzicom, dlatego często narażał się na nieprzychylne spojrzenia przyjaciół. Uważał on Nicolasa za swój autorytet, chciał być taki jak on, robić to co on i spędzać czas tylko z nim. Convalie i Juliette były zaś najlepszymi przyjaciółkami. Zawsze się wspierały. Convalie po cichu jej zazdrościła – miała oboje rodziców, chodziła w odwiedziny do mnóstwa osób, no i miała przepiękne loki. Ale nikt jak Convalie nie przyciągał uwagi dorosłych. Była śliczna, drobna, grzeczna i nie miała ojca. Wystarczyło, by wychować ją na najbardziej rozpieszczoną z nich wszystkich.
Czasem miała wrażenie, że te dziecięce lata bardziej odsuwały ją od życia, niż go uczyły. Żyła w bańce mydlanej, która nagle prysła, a ona nie potrafiła odnaleźć się w tej innej rzeczywistości. Ale z czasem było coraz lepiej. Przyzwyczaiła się do swojej nowej sytuacji i musiała przyznać, że radziła sobie całkiem nieźle. Jednak poprzedniego dnia stało się coś, co nie powinno mieć miejsca. Musiała jak najszybciej wyrzucić to ze swoich myśli i ze swoich wspomnień. Musiała schować Dylana Westa głęboko na dnie szuflady oznaczonej etykietką „Zapomnieć”.
Skupiła się maksymalnie na swoim śniadaniu, ignorując zupełnie to, co działo się dookoła. Całą swoją energię włożyła w to, aby unikać patrzenia w stronę stołu Ravenclawu. Nie chciała widzieć brązowych oczu Dylana, zawsze gotowych do pomocy. Nie chciała słyszeć śmiechu jego rudowłosej przyjaciółki i myśleć o kraju pochodzenia tej czarnowłosej. Po prostu mogliby zrobić jej przysługę i przestać istnieć. Na pewno by się nie obraziła.
Straciła apetyt, gdy jej wymysły stały się rzeczywistością. Z głową wbitą w podłogę skierowała się ku drzwiom. Czuła na sobie wzrok Dylana, który konsumował swoje śniadanie. Nie chciała tego. Był zbyt nachalny, zbyt przyjazny, zbyt otwarty. Tak inny od niej samej. Tak bardzo nieupoważniony do wstępu do jej świata.
Minęła drzwi. Przyspieszyła kroku, żeby nie kusić losu, ale… Czyjaś dłoń zacisnęła się na jej ramieniu. Doskonale wiedziała, kto to jest.
- Gdzie tak pędzisz? – spytał radośnie Dylan. Odwróciła się powoli i spojrzała na niego. Zmierzwione, brązowe włosy, wbite w nią pytająco brązowe oczy, zacięty wyraz twarzy…
Wzruszyła ramionami, a później wyswobodziła się z jego uścisku.
- Do pokoju wspólnego Ślizgonów – powiedziała chłodno, podkreślając ostatnie słowo. Chciała mu dać do zrozumienia, jak bardzo się różnią. To, że ona mieszka w lochach, a on na szczycie wieży. Że nie są do siebie ani odrobinę podobni.
- Odprowadzę cię – zaproponował, wykonując krok w jej stronę. Natychmiast cofnęła się o dwa.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała, odwróciła się na pięcie i niemal pobiegła przed siebie. Błagała w myślach, aby za nią nie poszedł. Ręce jej się trzęsły. Ta krótka konfrontacja wystarczyła, aby zepsuć cały jej dobry humor. Zachwiać odzyskaną równowagę. Potrzebowała spokoju, czy to tak ciężko zrozumieć? Najwyraźniej dla niektórych było to nie do pojęcia.

* * *

Ostatnio często bywała zmęczona. Tak jak i tym razem, kładła się na kanapie „na sekundkę”, to przymykając, to otwierając oczy, a w końcu sen zwyciężał. Śniły jej się różne rzeczy. Wszystko zaczęło się od momentu, kiedy zaczęła chodzić na wizyty do psychologa. Była to dla niej ciężka decyzja i jeszcze cięższe przeżycia. Wiedziała, z czym to się wiąże, i właśnie dlatego tak długo zwlekała. Ale pewnego dnia obudziła się z myślą, że musi koniecznie coś zmienić w swoim życiu. Koniec kłamstw, koniec przemilczeń, koniec uciekania przed samą sobą. Przemogła się i wylądowała w gabinecie, który z założenia miał przypominać przytulny salonik. Uchylone okna, przez które wpadał wiatr, nie dawały jednak wystarczająco dużo powietrza. A może to po prostu reakcja jej organizmu na stresujące sytuacje – takie jak ta.
Demony przeszłości zawisły nad jej głową. Było jej potwornie wstyd, ale podczas pierwszej wizyty po prostu się rozpłakała, nie będąc w stanie wymówić na głos imienia Draco. Z czasem zaczęło być lepiej. Już opowiedziała pani Cooper większość swojej historii. Starała się sprytnie omijać fragmenty, w których główną rolę odegrał Draco, ale tamta była nieugięta.
Niestety postępy miały swoje negatywne działanie, jeśli chodzi o sny. Śpiąc, przeżywała to wszystko jeszcze raz, każde miłe i niemiłe chwile. Myślała, że tak wiele już zapomniała, ale jednak jej pamięć okazała się być trwalsza, niż jej się wydawało. Wszystko do niej wracało. Po każdym miłym śnie budziła się z załzawionymi policzkami. Po niemiłym budziła się z krzykiem. W to wszystko wplątane były jeszcze ich dzieci. Teraz już z premedytacją potrafiła zamknąć oczy i wyobrażać sobie ich rysy, a później porównywać z Draconem. Porównywała też charaktery. Nicolas był do niego strasznie podobny. Ta sama twarz, te same włosy, takie same miny, gesty. Tylko oczy się nie zgadzały. Te brązowe tęczówki odziedziczył po niej. Po niej miał też swoją impulsywność, upór i zawziętość. Lub, jak kto wolał – głupotę. Zrobiła w życiu tyle błędów, a teraz on popełniał własne. Ona nie wyciągnęła wniosków. A on…?
Tęskniła za nim. Ale znała siebie i znała jego. Mimo ogólnych cech, które odziedziczył po Draconie, jego sposób myślenia był podobny do jej. Uciec od wszystkiego. Zacząć coś od nowa, nie oglądając się za siebie. Wciąż próbować, nie poddawać się… I wiedziała, że nikt i nic go nie powstrzyma. Miała tylko nadzieję, że szybko oprzytomnieje i uzmysłowi sobie, że popełnia ogromny błąd, którego w przyszłości może żałować.
A może i nie?
Może jego życie było teraz lepsze. Nie mogła z góry zakładać, że skończy tak jak ona. Nie był nią. On sobie poradzi, zupełnie jak Draco.
Z kolei Convalie… Z tą dziewczyną było coś nie w porządku. Kiedyś była taka radosna. Oczywiście zawsze pozostawała w cieniu Nicolasa, to był główny rozrabiaka, zawsze skupiał na sobie uwagę innych. Ona zachowywała się spokojniej, ale miała w sobie tę radość życia… która nagle zgasła. Convalie zawsze była delikatna. Zawsze bała się o to, czy poradzi sobie w życiu. Ale kochała ją zbyt mocno, by uświadomić sobie, że rozpieszczając ją, tylko ją krzywdzi. Chciała być dla niej i matką i ojcem. A wyszło jej coś w rodzaju pobłażliwej niańki. Jednak córka miała w oczach takie coś, co kazało jej wierzyć… że ma w sobie sporo z Draco, może nawet więcej, niż Nicolas. Była spokojna. Chłodno analizowała, wyciągała wnioski, planowała… Zwykle opanowana. Zaczytana w książkach, inteligentna, o wielkim potencjale. Po prostu musiała go w niej rozbudzić.
Przetarła oczy i wstała z kanapy. Strzelające kości zaprotestowały, ale zbyła to śmiechem. Zaczynała czuć się lekka. Zaczynała być szczęśliwa. Potrafiła pogodzić się  tym, że życie toczy się dalej, po prostu musiała małymi kroczkami odkrywać je na nowo, dążyć do celów, realizować je…
Zaczynała wszystko od wyjścia z domu. Zakupy z Angelique, pomyślała z przekąsem. Nie ma to jak wyzwania.

* * *

Jego głowę wypełniało tysiące myśli. Tysiące różnych obrazów, a każdy z nich otwierający przed nim setki możliwości. Każdy zupełnie niemożliwy do wykonania, z góry skazany na niepowodzenie. Marzenia. Złudzenia. Iluzje mamiące umysł, mamiące… serce?
W momencie, gdy do tego wszystkiego dochodziły uczucia, był już całkowicie zgubiony. Zaćmiewały wszystko. Nie wiedział już, co się z nim dzieje – tracił kontrolę.
Spadał. Świat wirował. Tysiące różnych barw, połączonych w splątanym strumieniu, niemożliwych do odczytania, zlewających się i powodujących ból głowy. Nie chciał tego doświadczać. Potrzebował chwili spokoju, bo im więcej myślał, tym bliżej był początku, niż końca. Musiał oderwać się od tego wszystkiego choćby na chwilę. Zapomnieć.
Ciepłe usta przylgnęły do jego karku, by chwilę później wyszeptać mu do ucha:
- Długo czekałeś?
Obrócił się powoli, przybierając na twarz uśmiech. Błyskawicznie odnalazł dłonie Nadine i zamknął je w swoich. Wstał. Coś szarpnęło go w okolicach serca, gdy spojrzał w jej twarz, w jej szare oczy, patrzące na niego z radością, ale równocześnie rezerwą i tym niemym pytaniem… oraz błaganiem o nieodrzucanie. W gardle zaczęła mu rosnąć nieznośna gula. Nie wiedział, co mogła oznaczać, ale miał przeczucie, że nic dobrego.
Otworzył usta, by odpowiedzieć na pytanie, ale bał się, że żadne słowa nie będą w stanie z nich wypłynąć. Zamiast tego pokręcił przecząco głową i – zanim zorientowała się, co się dzieje – wpił się w jej usta. Szybko odnalazła się w sytuacji i oddała pocałunek – z początku łagodnie, niepewnie, ale on wciąż naciskał, wciąż było mu mało…
Gdy zaczął być zbyt natarczywy, odepchnęła go.
- Nicolas… jesteśmy w parku – zauważyła przytomnie.
Było mu gorąco. Pragnął jej, tu i teraz. Musiał zagłuszyć swoje myśli i uczucia. Pohamował się z trudem, odsuwając się od niej odrobinę. Zauważył, jak błyszczą jej oczy. Jak oddycha w przyspieszonym tempie, a na jej policzki wpływa delikatny rumieniec. Była piękna, miała niesamowicie gładką skórę, którą uwielbiał dotykać. Gdy czuła się szczęśliwa, jej twarz aż promieniowała, powalała swoją urodą na łopatki. Wiatr bawił się jej ciemnymi włosami, które smagały policzki. Odkryta szyja i dekolt nęciły go, a niżej… Merlinie! Musiał się natychmiast uspokoić.
Uśmiechnął się do niej.
- Jesteś taka piękna – powiedział, wywołując tym jej cichy śmiech.
- Dziękuję – odpowiedziała, odnajdując jego rękę. – Dokąd idziemy?
- Zobaczysz.
Nie opierała się, ufała mu całkowicie. Naiwna, powiedział do siebie w duchu. Jest cała moja. Mógł zrobić z nią, co tylko zechce, a ona nie potrafiłaby się obronić. K o c h a ł a  go. Taka słaba…
Przechadzali się otoczonymi przez drzewa ścieżkami. Dłoń przy dłoni, palce ocierające się o siebie, spragnione więcej…
Ściemniało się. Nadine mówiła coś, śmiała się, odrzucała do tyłu swoje niesamowite włosy, kołysała biodrami, stukając tymi swoimi wysokimi szpilkami… A on starał się z całych sił, aby myśleć tylko o tym, tylko o niej, tylko o tej chwili. Przecież to dawało mu szczęście.
Musnął wargami jej policzek. Jej czoło, nos, brodę, usta…
Bywała taka idealna… Zbyt idealna. Wolał nie myśleć o tym, ile ust dotykało jej przed nim. Doskonale wiedziała, jak rozbudzić pragnienia, jak sprawić, by poczuł się jak w niebie. Stale go nęciła, przyciągała. A on nie miał powodów, by się opierać. Taka już była jego natura.
Przyparł ją do drzewa i przeciągnął dłońmi po jej talii, biodrach, a później udach. Ich języki splatały się ze sobą, tańczyły swój podniebny taniec, nie zważając na nic innego poza nimi samymi. Tylko to się liczyło. Tylko ta chwila, te emocje, pragnienia…
Jakimś cudem usłyszał pospieszne kroki. Dysząc ciężko, oderwał się od rozkojarzonej Nadine i obejrzał na ścieżkę.
- Co…? – mruknęła.
A on poczuł się, jakby ktoś wylał na jego głowę kubeł lodowatej wody. Spłynęła po karku, po plecach, lodowate dreszcze objęły całe jego ciało. Tuż obok nich przeszła Anne. Nie miał pojęcia, czy go rozpoznała. Nie wiedział, czy kiedykolwiek byłaby w stanie zwrócić na niego uwagę, ale… na pewno nie po tym. Było mu głupio. Poczuł się jak obściskujący się wszędzie na widoku smarkacz. Gorzej, poczuł się jak… Nawet nie wiedział, jakiego użyć słowa. A dopiero co zapraszał ją… Schrzanił wszystko. Był na siebie wściekły. Jak mógł do tego dopuścić? Teraz będzie musiał ją przekonać… teraz będzie musiał…
Odwrócił się z powrotem do Nadine, która tylko czekała na jego usta. Zaatakował z nowymi falami agresji i namiętności. Nie chciał o tym myśleć.
Taniec ich dusz skończył się tańcem ciał w sypialni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)