wtorek, 13 listopada 2012

Tylko ty jedyny: 45. Strata



Dni mijały leniwie, monotonnie. Okazało się, że wcale nie tak trudno jest się przyzwyczaić do odosobnienia, a przynajmniej mnie. Z każdym dniem było coraz lepiej, ćwiczyłam znalezione w książkach zaklęcia i dbałam, żeby temperatura w namiocie nie spadała. Starałam się też nie dopuścić, by zabrakło nam jedzenia, w razie potrzeby podwajałam jego ilość zaklęciem, choć nie mogłam robić tego w nieskończoność. Było całkiem znośnie. Całkiem. No właśnie.
Kiedy zaczął się nowy rok, przyszły mrozy. Ciężko było utrzymać stałą temperaturę w namiocie, choć bardzo się starałam. Ubierałam Nicky’ego bardzo ciepło, czasem nawet wydawało mi się, że zbyt ciepło. Nie mogłam niestety powiedzieć tego samego o sobie. Starałam się nie zachorować, ale czy mogłam walczyć z tym, co nieuniknione? Pozostawało mi bronić się na wszelkie możliwe sposoby, ale pozostawało faktem, że było mi wiecznie zimno i czułam się niekoniecznie dobrze.
Musiałam się stąd wynieść. Musiałam powziąć dalsze kroki, bo nie było sensu tego ciągnąć. Przede wszystkim potrzebowałam dobrego planu, całymi dniami więc myślałam. Musiałam przenieść się do miasta, do ludzi, wynająć jakieś małe mieszkanie na mugolskim osiedlu i znaleźć źródło dochodów, jakiekolwiek. Miałam przy sobie trochę galeonów, które przezornie zabrałam Wiadomo Komu jakiś czas temu. Nie wydawało mi się, żeby cokolwiek zauważył. Na dodatek miałam jeszcze swoje własne oszczędności. Pozostawało mi zamienić to na mugolskie pieniądze, ale w tym celu musiałabym odwiedzić Ulicę Pokątną, co wciąż odwlekałam. Jednym z powodów było to, że oznaczało to powrót, ale chyba ten najgłówniejszy był taki, że w banku Gringotta pracował Bill. Kto wie, co by było, gdybym przypadkiem się na niego natknęła? Chciałam tego uniknąć, naprawdę tak dla każdego było lepiej. Odwlekałam więc całą wyprawę, jak mogłam najdłużej, a tymczasem dni mijały, robiło się coraz zimniej - styczeń w tym roku był wyjątkowo mroźny. Kiedy było już naprawdę źle, próbowałam ogrzewać namiot zaklęciami, ale bardzo uszczuplało to moje i tak wątłe siły - podtrzymywanie zaklęć ochronnych, wbrew pozorom, bardzo męczyło.
Naprawdę potrzebowałam zmian, i to szybko, więc zaczęłam planować całą podróż na Pokątną. Powinnam załatwić to jak najszybciej i jak najsprawniej, tyle że wciąż miałam wątpliwości - czy zostawić namiot tutaj, czy zabrać go ze sobą? Co z Nicolasem? Czy powinnam go ciągnąć ze sobą, czy też zostawić samego? To głupie, żebym go zostawiała, niepoważne, nieodpowiedzialne i z pewnością karygodne, ale z drugiej strony wtedy szybciej udałoby mi się wszystko załatwić. Wciąż miałam wątpliwości. Załóżmy, że bym go zostawiła. A gdyby nagle się obudził? Gdyby został zdany sam na siebie? A gdyby coś mu się stało? Owszem, nie umiał ani chodzić, ani raczkować, ani nawet siadać, bo było na to o wiele za wcześnie, ale przecież mogło stać się cokolwiek!
Po wielu dniach myślenia poczułam, że znów dopada mnie choroba. Nie było wyjścia - musiałam kupić leki na Pokątnej. Nie mogłam przecież zarazić Nicky’ego, musiałam go utrzymać zdrowego. Zdecydowałam, że zostawię jego i namiot tu, gdzie są, a sama szybko się wymknę i załatwię co trzeba, póki jeszcze na dobre się nie rozłożyłam. Dzień małej wycieczki nadszedł i z wielkim bólem całowałam synka, którego miałam zostawić zupełnie samego - nie chciałam, ale nie miałam wyboru! Na wszelki wypadek rzuciłam na niego zaklęcie ocieplające i możliwie jak najwięcej chroniących. Nakarmiłam go, przewinęłam i poczekałam, aż zaśnie. Miałam nadzieję, że nawet nie zauważy, że mnie nie było. Upewniłam się jeszcze, czy aby na pewno wszystko w namiocie jest w porządku, i dopiero wyszłam na zewnątrz. Lodowaty wiatr szybko sprawił, że zaczęłam dygotać z zimna na całym ciele. Na tyle energicznym krokiem, na ile się dało, brodząc w zaspach śniegu, wyszłam poza granice pola ochronnego, za którym, o ile to w ogóle możliwe, było jeszcze zimniej. Rzuciłam ostatnie spojrzenie namiotowi, ale poza polem był niewidoczny. Starałam się nie myśleć o tym, co by było, gdyby nie udało mi się tu wrócić. Zabroniłam sobie tego typu myśli, bo wprowadzały mnie w stan rozpaczy. Zamknęłam oczy. Wyobraziłam sobie Londyn, zatłoczoną uliczkę i budynek z szyldem Dziurawego Kotła. Nie byłam tam dobre kilka miesięcy. Okręciłam się wokół własnej osi i już, już patrzyłam na dobrze znane miejsce. Było tu cieplej, niż w tej części kraju, w której przebywałam, gdziekolwiek to było. Właściwie w Londynie zawsze było cieplej niż wszędzie. Dziwnie poczułam się stojąc nagle na ulicy, gdy spędziłam pół miesiąca na odludziu. Natychmiast też zatęskniłam do Nicky’ego i zaczęłam umierać ze strachu o niego. Musiałam się pospieszyć.
Weszłam do opustoszałego Dziurawego Kotła i skinęłam głową bezzębnemu barmanowi Tomowi, który powiedział mi dzień dobry. Nie zatrzymując się, wyszłam na małe podwórko i przeszłam przez bramę wiodącą na Ulicę Pokątną. Nie zdziwiłam się, widząc, że jest opustoszała. Po prostu skręciłam w stronę banku, chcąc tylko rozmienić pieniądze.
Czułam się obserwowana, choć starałam się to ignorować. Niedorzeczne było samo myślenie, że ktoś miałby mnie śledzić, przede wszystkim dlatego, że przed wyjściem postarałam się o zmianę swojego wyglądu. Tak więc w chwili obecnej brązowe włosy zebrane miałam w ścisły kok, a moja twarz nabrała zupełnie innego wyrazu - dzięki transmutacji zmieniłam nieco kształt nosa, szczęki i kości policzkowych. Otulona byłam nie w swój zwykły płaszcz, lecz w pelerynę, w której może i było mi zimniej, ale stawałam się mniej rozpoznawalna. Drugim powodem, dla którego nikt nie mógł mnie śledzić, było to, że właściwie nie istniał ku temu powód. Poza tym nie wydawało mi się możliwe, aby ktoś odkrył, gdzie się znajduję akurat w tym momencie.
Starałam się tłumaczyć sobie, jak jestem niemądra, ale niekoniecznie przynosiło to rezultaty. Oddychałam płytko i szybko, zaczynałam też panikować, choć próbowałam niczego po sobie nie pokazać. Świetnie. Nie dość, że umierałam z lęku o Nicolasa, to jeszcze wydawało mi się, że ktoś mnie obserwuje. Chyba zaczynało się to przeradzać w pewnego rodzaju obsesję.
Zatrzymałam się, gdy zobaczyłam śnieżnobiałą fasadę banku. Nie wiedziałam, dlaczego się zawahałam - może dlatego, że bałam się rozpoznania? Nakrycia? Przecież zawsze mogłam uciec. Tam, gdzie obecnie mieszkałam, nikt nie mógł mnie znaleźć, wystarczyło tylko szybko wydostać się z Pokątnej i teleportować do lasu, albo nawet gdziekolwiek. Poza tym nawet gdybym spotkała Billa, a on by mnie rozpoznał, co by to zmieniło? Nie zmusiłby mnie do powrotu do domu, do niczego by mnie nie zmusił, bo był moim bratem, na pewno uszanowałby moją decyzję.
Mimo racjonalnych argumentów nie potrafiłam zrobić kroku przed siebie. Coś mnie blokowało. Pod wpływem ułamka myśli odwróciłam się i poszłam w drugą stronę. Kierowałam się do apteki, w końcu lekarstwa były równie ważne, jak pieniądze. Ulica była pusta, zresztą nawet nie przyszłoby mi do głowy myśleć, że będzie inaczej. Pośpieszyłam przed siebie, nie rozglądając się na boki. Serce waliło mi jak młotem, ale nie umiałam i nie próbowałam tego wyjaśnić. Nogi same mnie prowadziły i nawet nie zauważyłam, w którym momencie dotarłam na miejsce.
Apteka, jak wszystko wokół, była opustoszała. Jak zawsze pachniało w niej różnymi rodzajami ziół i składnikami potrzebnymi do eliksirów. Z ulgą odczułam na ciele zmianę temperatury, bo choć w Londynie było cieplej, temperatura nadal nie wzrastała powyżej zera.
- W czym mogę pomóc? - zapytała niemal natychmiast ekspedientka. Nawet nie zdążyłam się jeszcze dobrze rozejrzeć.
Podeszłam wolno do lady, zerkając na wszystkie strony. Nic nie potrafiło zmienić tego, że czułam się tu zupełnie nie na miejscu. Cały czas powracałam też myślami do Nicky’ego, a strach o niego nie pozwalał mi dostatecznie się skupić.
- Potrzebuję czegoś na wzmocnienie - powiedziałam cicho. - Wie pani, taki mróz, dzieci łatwo się przeziębiają.
Ekspedientka zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, dość dyskretnie, ale nie na tyle, żebym nie zauważyła, i poczułam się zmieszana swoimi słowami. Z pewnością nie wyglądałam na stateczną matkę.
- Ma pani dzieci? - spytała, potwierdzając moje domysły.
Jej głos nie wydawał się być nieuprzejmy czy też zbytnio wścibski, nawet nie naganny. Przyjrzałam się uważnie. Z pewnością nigdy wcześniej nie widziałam jej tutaj, musiała więc być nową pracownicą. Miała może około trzydziestu lat, nawet niecałe. Pofarbowane na kruczoczarno włosy były idealnie proste, a oczy obwiodła ciemną kreską. Nie wzbudzała mojej sympatii.
- Tak, jedno - odpowiedziałam zwięźle. Nie zamierzałam się jej zwierzać, widziałam jednak wciąż na sobie jej wzrok. - Mam dwadzieścia lat - dodałam sugestywnie. Oderwała w końcu wzrok ode mnie i zaczęła przeglądać fiolki stojące na półce za jej plecami.
Z rosnącym niepokojem obserwowałam ją. Czy musiała się aż tak ślimaczyć? Czas płynął, nie mogłam pozwolić sobie na jakiekolwiek opóźnienia.
- Ile dziecko ma lat? - spytała, biorąc do ręki dwie fiolki, jedną ze szkarłatnym, drugą z fiołkowym płynem.
- Niecałe trzy miesiące.
Pokiwała w milczeniu głową i odstawiła fiolkę ze szkarłatną zawartością, stawiając na ladzie tę z fiołkową.
- Proszę podawać mu to dwa razy dziennie po jednej kropli, rozcieńczone z wodą. Coś jeszcze? - spytała.
Przez chwilę się wahałam, ale jednak zdecydowałam nie odwlekać tego.
- I coś… mocnego. Dla osoby ze słabym zdrowiem.
- Do jakiej kwoty? - chciała wiedzieć, znów lustrując mnie wzrokiem. O co tym razem jej chodziło?
- Nieważne - odpowiedziałam, opierając się o ladę i robiąc pewną siebie minę. - Żeby tylko dobrze działało.
Zmarszczyła czoło, zastanawiając się, a potem schyliła się i wyciągnęła spod lady trzy fiolki, każdą w innym odcieniu niebieskiego. Wskazała na najjaśniejszą, a później na najciemniejszą.
- Ten lek działa najwolniej, ale ma najlepsze rezultaty. Ten za to działa natychmiastowo, ale krótkotrwale.
Uniosłam brew. Czas mnie naglił.
- Krótkotrwale? To znaczy?
Zrobiła minę znawcy i przyjrzała się uważnie zawartości fiolki.
- Ten eliksir raczej chwilowo zatrzymuje, niż zwalcza ewentualne oznaki choroby. Dobrze się sprawdza, gdy trzeba natychmiast powrócić do zdrowia, ale trzeba się liczyć z tym, że choroba wraca. Częste stosowanie powoduje też skutki uboczne w postaci ospałości i nierzadko depresji.
Zastanowiłam się. Z jednej strony, gdyby lek potrafił szybko zahamować rozwój choroby, byłoby mniejsze prawdopodobieństwo, że zarażę Nicolasa, ale z drugiej strony chyba naprawdę wolałam się wyleczyć.
- A jak działa ten? - zapytałam, wskazując na środkowy eliksir, o którego działaniu mi nie opowiedziała.
Spojrzała na fiolkę, a później na mnie.
- Wydaje się być najlepszym rozwiązaniem, usuwa objawy przeziębienia w ciągu dwóch dni, pozostaje tylko złe samopoczucie. Ale wygląda mi pani na osobę zdesperowaną, proponowałabym więc ten - wskazała na najjaśniejszy - bo po kilku dniach znika wszystko jak ręką odjął, lub ten - tym razem wskazała na najciemniejszy - bo działa ze skutkiem natychmiastowym.
Och, nie miałam czasu na rozważanie, który z eliksirów powinnam kupić. Zdenerwowałam się, że ekspedientka wszystko tak opóźnia.
- Potrzebuję czegoś, co zapobiegnie rozwijającej się chorobie i wzmocni mnie na przyszłość.
Przez chwilę milczała, a potem, jakby z wahaniem, sięgnęła pod ladę, a później z ociąganiem postawiła fiolkę z tak ciemnym, że niemal czarnym płynem na blacie.
- Zapewniam, że nie jest tani - mruknęła w międzyczasie.
Westchnęłam.
- Nieważne. Biorę ten i tamten fioletowy.
Po kolejnych kilku minutach udało mi się wydostać z apteki. Moje fundusze uszczupliły się nieco, ale przynajmniej miałam pewność, że będziemy oboje zdrowi. Potrzebowałam jeszcze jedzenia, ale postanowiłam załatwić to w mugolskim sklepie w najbliższym czasie, wiedziałam, że tak wyjdzie taniej. Teraz potrzebowałam jeszcze tylko pieniędzy.
W pewnym momencie przystanęłam, uświadamiając sobie coś. Spojrzałam na księgarnię Esy i Floresy, majaczącą po mojej lewej. Wiedziałam, że właśnie tu pracuje Hermiona, pozostawało tylko pytaniem, czy w tym właśnie momencie jest tuż obok, czy nie. Jakaś dziwna siła ciągnęła mnie, by to sprawdzić. Co ci zależy?, szeptała do mnie. Jesteś przebrana. Nie rozpozna cię. Po prostu wejdziesz tam, sprawdzisz czy jest i jak się miewa, a potem pójdziesz dalej… Ledwo zmusiłam się, żeby zostać w miejscu. Wiedziałam, że Hermiona by mnie rozpoznała, nie było szansy, żebym pozostała przez nią niezauważona, nawet mimo małej pomocy czarów.
Wiele kosztowało mnie ruszenie w stronę banku Gringotta. Wciąż odwracałam się, jakbym chciała zawrócić, sprawdzić. Ale przecież nie mogłam! Wmawiałam sobie, że to samobójstwo, nie mogłam tak się ujawniać! Chciałam odciąć się od wszystkiego. Nie powinno mnie nawet tutaj być, samo to już było błędem. Czy naprawdę chciałam popełnić następny?
Nicolas, zdrowy rozsądek szepnął mi do ucha. Nicolas.
- Tak, tak, racja… - mruknęłam.
Po raz ostatni spojrzałam na księgarnię, a później odwróciłam się z zaciętą miną. Szłam przed siebie, coraz szybciej i szybciej. Gdy przed moimi oczami ponownie ukazała się fasada banku, niemal musiałam się zmusić, by nie zacząć biec. Zwolniłam i starałam się uspokoić oddech i przypomnieć sobie, po co tu jestem. Potrzebuję pieniędzy. To wszystko. Nic innego mnie nie interesuje. W sali głównej przebywają tylko gobliny. Nie ma żadnych szans na przypadkowe spotkanie z Billem, czy też Fleur, która przecież także pracowała w banku. Spokój, tylko spokój, koncentracja i całkowite skupienie.
Weszłam do środka ze ściśniętym gardłem i natychmiast uderzyło mnie wielkie, bogate wnętrze. W przeszłości zawsze podziwiałam główną salę, podziwiałam cały bank - był przecudny! Teraz jednak wzdrygnęłam się. Przeszłość, przeszłość…
Niepewnym krokiem podeszłam do jednego z kontuarów. Goblin o wyjątkowo nieprzyjaznym wyrazie twarzy spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
- Dzień dobry - powiedziałam cicho. Jak wszędzie, tak i tutaj czułam się nie na miejscu. - Chciałam wymienić pieniądze.
Goblin zatarł ręce i przystąpił do transakcji. Przez cały czas marzyłam tylko, żeby jak najszybciej się stąd wydostać. Starałam się nie rozglądać niespokojnie, żeby nie zwrócić uwagi goblina na moje podejrzane zachowanie. Nie chciałam, żeby posądzono mnie o jakieś brudne interesy, czy coś w tym stylu. Musiałam jak najszybciej wrócić do Nicky’ego. Ze strachu o niego ledwo słyszałam, co mówi do mnie goblin.
Kiedy zamiast galeonów kieszenie miałam pełne mugolskich pieniędzy, pośpiesznie opuściłam bank. Czułam nieopisaną ulgę. Żadnego Billa. Żadnej Fleur. Żadnych podejrzeń. Nareszcie wyszłam na zewnątrz i zmierzałam ku bramie do Dziurawego Kotła. Jednak nie wszystko mogło być w porządku - chyba po prostu los się na mnie uwziął. Z daleka pod księgarnią Esy i Floresy zobaczyłam dwie postaci. Przystanęłam, a serce zaczęło walić mi jeszcze mocniej, niż do tej pory.
W pierwszej chwili zupełnie nie wiedziałam, co zrobić. Rozważałam natychmiastowy odwrót lub schowanie się gdzieś w pobliżu, ale i także nie pokazanie nic po sobie - mogłam po prostu udać, że są dla mnie zupełnie obcymi ludźmi, że się nimi nie przejmuję, a potem po prostu przejść koło nich. Najbardziej kusiła mnie ucieczka, ale coś nadal trzymało mnie w miejscu. Nie mogłam panikować i zwiewać, przecież od razu byłoby wiadomo, że coś jest nie tak! Przemogłam się i zrobiłam krok do przodu, po nim następny i następny, bardzo wolno, a z każdym z nich musiałam się pilnować, żeby iść normalnie - tak jakbym dopiero uczyła się chodzić! W końcu zbliżyłam się na tyle, żeby usłyszeć strzępy rozmowy. Nie wiedziałam, gdzie podziać wzrok, więc utkwiłam go przed sobą, starając się nagle nie przyspieszyć, nie pobiec do przodu, żeby mieć to już za sobą.
- …jeżeli ma rację. Ale ja jakoś nie mogę się z tym zgodzić - mówiła Angelique, odgarniając z twarzy swoje blond włosy. - Gdyby to było takie proste, to już dawno mielibyśmy jakiś trop, jakąś wskazówkę…
- Mimo wszystko myślę, że można mu zaufać - przerwała jej Hermiona, która nieobecnym wzrokiem patrzyła gdzieś w przestrzeń.
Angelique poruszyła się niespokojnie.
- Tak, ale… sama nie wiem.
Czy to normalne, żeby prawie dusić się, oddychając, a także słyszeć własne serce głośniej, niż swoje kroki? Czy to normalne utrzymywać kamienny wyraz twarzy bez trudu, gdy wszystko w środku ciebie topnieje, gdy myślisz, że nie wytrzymasz dłużej, że się poddasz?
- Myślisz, że wszystko w porządku? - spytała cicho Hermiona, a w jej głosie usłyszałam zmartwienie.
Angelique nie odpowiedziała. Zerknęłam w ich stronę. Wbijała wzrok w ziemię. Hermiona zaczerpnęła powietrza.
- Daj spokój, po prostu tak mówię. Na pewno wszystko jest okej. Nie ma powodu do zmartwień.
Wydawało mi się, że próbuje równocześnie przekonać samą siebie.
Czułam, że oblewa mnie zimny pot. Gdy przechodziłam tuż koło nich, naszła mnie chęć, żeby się odezwać, dołączyć do rozmowy, nawiązać kontakt, powiedzieć, żeby się nie martwiły… Chodziło o mnie, prawda? Czy tu chodziło o mnie?
Angelique drgnęła. Kątem oka zauważyłam, że utkwiła we mnie wzrok. Wstrzymałam oddech, a żołądek skręcił mi się ze strachu, ale starałam się nie przyspieszyć. Musiałam wytrzymać jej spojrzenie, nie mogłam pokazać, że cokolwiek mnie to obchodzi! Krok za krokiem, krok za krokiem, odliczałam w myślach.
Odwróciła się. Wypuściłam z płuc powietrze, niemal się nim krztusząc. Nie przyśpieszaj!, nakazałam sobie. Nawet nie próbuj! Wiele wysiłku kosztowało mnie dotarcie za róg, gdzie mogłam spokojnie odetchnąć. Oparłam się o ścianę, zamykając oczy i przykładając dłoń do klatki piersiowej. Uspokój się.
Mój pech. Widziałam dwie tak bliskie mi przyjaciółki, które, jak na złość, najwyraźniej rozmawiały akurat o mnie! Nerwowo przygładziłam brązowe włosy. Nie rozpoznały mnie. Nie było szans, przecież od razu by mnie zatrzymały, gdyby tak było…
Przypomniałam sobie wzrok Angelique. A może jednak…? Odepchnęłam się od ściany i ruszyłam w stronę bramy. Jeśli czegokolwiek się domyśliła, lepiej żeby mnie tu nie było. Szłam coraz szybciej i szybciej, aż w końcu puściłam się biegiem. Wbiegłam do Dziurawego Kotła i dopiero tam zwolniłam, żeby nie budzić podejrzeń u barmana. Czułam się jak na talerzu, kiedy przechodziłam obok baru.
- Do widzenia - powiedziałam nieco roztrzęsionym głosem, a później wypadłam na londyńską ulicę i odetchnęłam głęboko. Musiałam jeszcze tylko zajść do jakiegoś marketu, a później wrócić do namiotu, do Nicky’ego.
Merlinie, żeby tylko wszystko u niego było w porządku…

* * *

W aptece tego dnia nie było dużego ruchu, toteż ekspedientka, Loren Halfgood, zdziwiła się, gdy pojawił się już drugi klient w ciągu jednej godziny. Odłożyła pod ladę czasopismo, które czytała od rana, a później zwróciła się do klienta.
- W czym mogę pomóc? - spytała, a później zetknęła swoje czarne włosy za ucho.
Mężczyzna rozejrzał się dokładnie, nim podszedł do lady i powiedział cicho:
- Wie pani, szukam kogoś. Może mogłaby mi pani pomóc?
Był młody i przystojny i wbijał w nią przenikliwy wzrok. Zaczerwieniła się - nie była przyzwyczajona do tego typu klientów.
- To zależy - odpowiedziała, a później zatrzepotała rzęsami. - Nie wiem, kogo pan szuka.
Mężczyzna nachylił się do niej. Ich twarze znalazły się bardzo blisko. Loren czuła, jak mocno bije jej serce. Wstrzymała oddech, gdy otworzył usta.
- Opowie mi pani o swoich dzisiejszych klientach?
Zdziwiła się, bo jeszcze nikt nigdy nie zadał jej takiego pytania. Odsunęła się o krok i zmierzyła go wzrokiem. Z pewnością był od niej młodszy o parę ładnych lat, ale nie przeszkadzało jej to. Zmarszczyła czoło.
- Dzisiaj nie ma dużego ruchu, ale nie pamiętam wszystkich klientów. Zwykle się im nie przyglądam, ważne, że kupują…
- Ale może coś sobie pani przypomni?
Sięgnął do kieszeni czarnej, skórzanej kurtki i wyjął z niej złotą monetę. Przez chwilę przekładał ją między palcami, a później położył na blacie.
- No to jak? - pogonił.
Loren nie bardzo wiedziała, co właściwie się dzieje, ale chciwym ruchem zagarnęła do siebie galeona. Skoro zamierzał być hojny, postanowiła naciągnąć go na więcej.
- Coś sobie przypominam, ale chyba nie do końca…
Uśmiechnął się i znów sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej kilka galeonów i, jak poprzednio, położył je na blacie.
- Jeśli udzielisz mi odpowiedzi, będą twoje.
Ledwo zarejestrowała jego przejście na „ty”. W zdumieniu wpatrywała się w stosik złotych monet. Mogłaby wziąć je, a po swojej zmianie skoczyć do kilku sklepów. To dopiero nazywał się dobry dzień! Wytężyła pamięć, żeby opowiedzieć mu dokładnie.
- Z samego rana przyszły do mnie dwie starsze panie… - Zerknęła na niego z nadzieją, ale z jego miny wyczytała, że nie jest to oczekiwana przez niego informacja. - Później długo nikt się nie pojawiał, a później przyszedł… hm… taki krępy czarodziej…
Pochylił się nad ladą jeszcze bardziej, zwężając oczy. Zauważyła, że mógł wydawać się groźny, ale ona jakoś się go nie bała.
- Może pomińmy poranek i ograniczmy się do ostatnich godzin - powiedział z naciskiem. Widać było, że zależy mu na czasie.
Loren nabrała powietrza, a później przypomniała sobie o swojej ostatniej klientce.
- Była tu taka kobieta… bo ja wiem, wyglądała młodo, mówiła, że ma dwadzieścia lat.
Coś zmieniło się w jego wyrazie twarzy. Poczuła, że to dobry trop.
- Jak wyglądała?
- Dość wysoka - powiedziała szybko. - Miała brązowe włosy, spięte w kok… - Cieszyła się, że przyjrzała się jej dokładnie, bo mogła teraz łatwo zdobyć kilka galeonów. - Była ubrana w czarną pelerynę. Sylwetka taka… hm, smukła. Wyglądała na trochę przestraszoną i zdesperowaną.
- Co kupiła?
Loren uśmiechnęła się. To akurat pamiętała dokładnie.
- Dwa eliksiry. - Poszukała chwilę i postawiła fiolki z nimi na blacie. - O te.
Mężczyzna przyjrzał się im w milczeniu i zmrużył oczy.
- Mówiła coś konkretnego?
- O tak. - Rzuciła tęskne spojrzenie galeonom. - Ma trzymiesięczne dziecko.
- Ten eliksir sporo kosztuje - zauważył, przyglądając się cenie naklejonej na fiolkę z ciemnogranatowym płynem.
Kiwnęła głową.
- Tak, sporo. Ale, jak mówiłam, wyglądała na zdesperowaną.
Wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. Wyglądał, jakby wiedział już wszystko, co mu potrzebne. Przesunął kupkę monet w jej stronę.
- Są twoje - powiedział, a później omiótł wzrokiem pomieszczenie jeszcze raz. Odwrócił się do niej i mrugnął. Kiedy wyszedł, długo nie mogła się pozbierać.

* * *

Kiedy tylko teleportowałam się niedaleko od namiotu, poczułam, że coś jest nie tak. Z początku nie potrafiłam określić, o co chodzi, był to raczej bezosobowy lęk, zwykłe przeczucie. Jego przyczynę zauważyłam dopiero wtedy, gdy zbliżyłam się do bariery ochronnej.
Na gałęzi najbliższego drzewa siedział ptak - nie taki zwykły ptak, była to śnieżnobiała sowa. Serce podskoczyło mi do gardła. Czułam, że mam już dość jak na jeden dzień.
- Hedwiga? - spytałam cicho, chcąc się upewnić. Cały czas miałam nadzieję, że to tylko jakaś głupia pomyłka.
Ale tak nie było.
Sowa sfrunęła z gałęzi, pohukując, a potem usadowiła się na moim ramieniu, wyciągając do mnie nóżkę z listem. Spanikowałam. W pierwszej chwili chciałam strącić sowę i uciec, ale później zrozumiałam, jak głupia jest to myśl. Czułam, że cała krew odpływa mi z twarzy, gdy sięgałam do wstążeczki, którą przymocowany był rulonik. Hedwiga huczała ponaglająco, gdy się wahałam. W końcu list znalazł się w moich rękach. Spodziewałam się, że sowa odleci, ale nie zrobiła tego - nadal siedziała na moim ramieniu, najwyraźniej na coś czekając. Przygryzłam wargi i rozwinęłam pergamin.

Ginny,
Wszyscy się o Ciebie martwimy. Gdzie jesteś? Wyszło jak wyszło, żałujemy, że nie byliśmy z Tobą szczerzy, ale nie sądziliśmy, że możesz tak zareagować. Wróć do domu, porozmawiamy o wszystkim. Czekamy.

Harry, Hermiona i Weasleyowie.

PS: Mamy nadzieję, że wszystko u Ciebie w porządku.

Spojrzałam na Hedwigę, która wpatrywała się we mnie swoimi wielkimi oczami. Poczułam nagły strach. Znalazła mnie. Jeśli sowa mnie znalazła, mógł znaleźć mnie każdy. Musiałam wynieść się stąd jak najszybciej! Cisnęłam list na ziemię i krzyknęłam na Hedwigę:
- Leć stąd! Wynoś się!
W panice starałam się strącić ją z ramienia. Spojrzała na mnie z wyrzutem, a później, wielce urażona, odfrunęła. Rzuciłam się w stronę namiotu, złamałam zaklęcia ochronne i zobaczyłam miejsce, w którym ostatnio spędzałam czas. Musiałam stąd odejść. Nie miałam teraz czasu na zastanawianie się, dokąd. Wbiegłam do środka i spojrzałam na Nicolasa, który, na szczęście, spał. Nie było mnie tylko około godziny. Na szczęście.
Nie myślałam do końca racjonalnie. Po prostu wzięłam synka na ręce i wyszłam z nim przed namiot, który szybko złożyłam zaklęciem, a później wsadziłam do plecaka, który chwyciłam w ostatniej chwili. Przyciskając do siebie Nicky’ego, okręciłam się wokół własnej osi i zniknęłam.

* * *

Trzasnęło. Rozejrzał się ze skupieniem, szukając śladów magii. Wyczuwał ją, wisiała gdzieś w powietrzu.
- Homenum revelio.
Miał rację. Była tu, i to całkiem niedawno. Ścisnął dłonie w pięści. Gdzie była teraz? A już tak niewiele brakowało, po tylu dniach poszukiwań był tak blisko, a jednak się spóźnił. Uderzył z całej siły w pień drzewa, klnąc przy tym soczyście. Dlaczego cały czas prześladował go pech? Czy był na niego z góry skazany?
Kątem oka zobaczył coś na ziemi, innego niż rażąco biały śnieg. Schylił się i sięgnął po to. To był list. List zaadresowany do niej. Zacisnął powieki i poczuł, jak pod nimi zbierają się gorące łzy. Chciał naprawić wszystko, co zepsuł, ale tracił po kolei każdą z możliwych szans. Już nikt mu w nic nie wierzył, nikt nie chciał mu pomóc. Został sam, tak jak wszyscy wróżyli mu od początku.
Kiedyś wydawało mu się, że dobrze jest być panem własnego losu, odpowiadać tylko za siebie i z nikim się nie liczyć. Kiedy poznał smak prawdziwego życia, zrozumiał, co naprawdę się liczy. A teraz stracił to bezpowrotnie i, co gorsza, nie potrafił się z tym pogodzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)