Kilka dni temu nie byłabym
w stanie pomyśleć, że w tej właśnie chwili moje myśli będą się błąkać tylko i
wyłącznie wokół Paryża. Myślałam o ślubie. Myślałam o siostrze Angelique.
Myślałam o hotelu, w którym mamy się zatrzymać i o miejscach, które mamy
zwiedzić. Myślałam o Nicku i o jego przyjaciołach, o Carlu, który tak mnie nie
lubi. Był we mnie niespotykany wręcz entuzjazm. Może to za sprawą tych
wszystkich przekonywań, jak wspaniale będzie w Paryżu? Budząc się rano, nie
myślałam o niczym innym. Wszystko kręciło się wokół Paryża. Cieszyłam się, że
miałam przy sobie Nicka podczas rozmowy z mamą.
Weszłam do kuchni,
obejmowana w pasie przez Nicka, który dodawał mi otuchy. Starałam się wybrać
taki moment, w którym oprócz mamy nikogo tam nie będzie. Przeliczyłam się
jednak, bo nie przewidziałam, że akurat mogą wpaść z wizytą Fred i George.
Stanęłam jak wryta na widok bliźniaków siedzących wygodnie przy stole; Fred
nawet oparł nogi o inne krzesło, a George odchylał się do tyłu, bujając się na
dwóch nóżkach. Nie minęła sekunda, kiedy nas zauważyli. Na ich twarzach
wykwitły identyczne, wredne uśmiechy.
- Ho ho ho, kogóż my tu
mamy? - odezwał się Fred. Nie przejmował się zupełnie, że ciskam w niego
piorunami. - Siostrzyczka przyprowadziła narzeczonego.
- Nie przejmuj się nimi
- szepnęłam do Nicka, zażenowana.
W tym samym jeszcze
momencie rozejrzałam się po kuchni. Mamy w niej nie było.
- Gdzie jest mama? -
spytałam.
- Nie ma jej -
odpowiedział inteligentnie George. - Wyszła gdzieś z zakochaną parą Ronusiem i
Hermusią. A co, chcesz jej przedstawić tego, o?
Wywróciłam oczami. Taki
to zawsze problem z tymi bliźniakami. Jakby nie mogli po prostu sobie odpuścić.
Nagle Fred wstał z krzesła i podszedł do nas. Miał na twarzy nawet przyjazny
uśmiech.
- Jestem Fred -
powiedział, wyciągając dłoń w stronę Nicka. - Brat Ginevry. - Wyszczerzył zęby.
- A ten tam to George.
George zamachał wesoło.
Nick sięgnął ręki Freda i potrząsnął nią.
- Nick - powiedział. -
Miło poznać. Ginny sporo o was opowiadała.
Jasne. Bardzo dużo. Po
co tak to wyolbrzymiał? Pewnie, chciał być miły.
- To wiesz też pewnie,
że jesteśmy najlepszymi braciszkami z całego zwierzyńca, co? - spytał George,
nie przestając bujać się na krześle.
Nick uśmiechnął się.
- Obiło mi się o uszy.
- Kiedy mama wyszła? -
zapytałam.
- Dawno.
- Jak dawno?
Bliźniacy zaczęli się
przekrzykiwać.
- Godzinę.
- Minutę.
- Sekundę.
- Setną sekundy.
- Tysięczną sekundy.
- Milionową sekundy.
- Miliardową sekundy.
- Co jest wcześniej,
miliard czy trylion?
- A może bilion?
- Kwadrylion?
- I co tam jesz…
- Dobra, rozumiem! -
wykrzyknęłam zezłoszczona, przerywając im. Nie mogli po prostu odpowiedzieć? -
A ile dokładnie?
Spojrzeli po sobie,
najwyraźniej uzgadniając odpowiedź.
- Pół godziny -
powiedział Fred, na co George, spoglądając na zegarek, dodał:
- I trzy minuty.
- I jakieś dziesięć
sekund - wtrącił Fred, także spoglądając na zegarek.
Wywróciłam oczami.
- Setnych już nie chcę
- uprzedziłam. - Dobra, wystarczy, poczekamy.
- To jednak bardzo
poważna sprawa - powiedział nagle poważny Fred, kiedy razem z Nickiem
kierowałam się do stołu.
- Co? - spytałam,
patrząc prosto na niego. Nie miałam zielonego pojęcia, o co mu chodzi.
- Fred właśnie próbuje
powiedzieć - przejął stery George - że my myślimy, że to jest tatusiek.
- Co?! - krzyknęłam.
Nick objął mnie
mocniej. Kątem oka dostrzegłam, że wargi mu drżą, jakby właśnie powstrzymywał
się od śmiechu.
- George właśnie
powiedział, że uważamy, że mały bobo, który sobie siedzi tam - wskazał na mój
brzuch - jest sprawką tego. - Tym razem wskazał na Nicka.
- To jak,
zmajstrowaliście dzieciaka?
- Nie -
odpowiedzieliśmy równocześnie, tyle że z inną intonacją. Ja stanowczo i ze
złością, za którą kryło się „jeszcze jedno słowo, a zamorduję”, a Nick
niepewnie i jakby… przepraszająco? Za co on przepraszał? Za to, że moi bracia
musieli być aż takimi przygłupami? Obrzuciłam go morderczym spojrzeniem, ale
nie patrzył na mnie. I wtedy zrozumiałam, w czym rzecz: Nick cały czas mnie
obejmował. No tak, to mogło tak wyglądać. Wyswobodziłam się szybko. Jak na
ironię przypomniałam sobie podejrzenia Rona co do Nicka. Przygryzłam wargi,
żeby nie zacząć krzyczeć i opadłam na krzesło. Nick usiadł obok mnie i chwycił
pod stołem moją rękę. No dobrze, nie odtrąciłam go tylko dlatego, że dodawał mi
otuchy.
Bliźniacy mieli
zawiedzione miny.
- No to kto? - spytał z
pretensją George.
- To moja sprawa i nie
zamierzam wam mówić - powiedziałam tonem urażonej księżniczki. Zadrżałam na
myśl o tym, że mówię im, czyje to jest dziecko. Gdyby to był ktokolwiek, ktokolwiek
inny… Czy trzymałabym to wtedy w tajemnicy?
- A może ty wiesz? -
zwrócił się do Nicka Fred. Widać chwytał się każdej deski ratunku.
Nick uśmiechnął się jak
najbardziej szczerze.
- Nie, niestety. Jest
bardzo skryta. - Zerknął na mnie.
- Pomyślałby kto, że to
jakiś ostatni idiota, skoro nie chce mówić - wtrącił George.
- Albo wielki,
nabzdyczony, bardzo, bardzo ważny bubek, skoro go tak broni - dodał Fred.
Gdybym nie była zła jak
osa, pewnie bym się uśmiechnęła. Fred prawie trafił, ale nie broniłam Malfoya.
Broniłam własnej skóry.
- A już myślałem, że
się czegoś dowiemy - pożalił się George. - A tu znowu nic.
- Zobaczymy za kilka
miesięcy, pewnie będzie kopia bubka, to będzie można ocenić, który to, i
takiego sprać.
- Pomożesz nam? -
spytał z nadzieją George.
- Jasne - powiedział
Nick. - Jak tylko go namierzycie, to wiecie, do kogo się zwrócić.
- Ty to jesteś równy
gość! - Zadowolony Fred podszedł i przybił piątkę Nickowi, po czym usiadł z
drugiej jego strony. George wyszczerzył się z drugiego końca stołu. Nie
wytrzymałam.
- Przestańcie! -
krzyknęłam. - Boże, dlaczego wszyscy faceci to tacy idioci?!
- Oj, oj, będzie krzyk
- skomentował Fred.
- I ryk - dodał George.
- Ja tam, bracie, wolę
się ulotnić. - Fred miał bardzo zakłopotaną minę. Jasne. Pewnie w środku śmiał
się w najlepsze. - Nigdy nie wiadomo, co wpadnie do głowy zaciążonej Ginny.
- Chyba pójdę z tobą -
odpowiedział konspiracyjnym szeptem George. - Jak była wredna wcześniej, to co
dopiero teraz?
Zerwali się obaj z
miejsc równocześnie.
- To nara - rzucił
Fred. - Sorry, że cię tak z nią zostawiamy, serio, naprawdę nam przykro…
- Nie ma sprawy -
odpowiedział Nick. - Chyba sobie zasłużyłem.
- Do zobaczyska! -
krzyknął George i razem z Fredem uciekli po schodach na górę.
I o co im chodziło?
Ale już po chwili
zrozumiałam.
W drzwiach wejściowych
stał Ron. Pobladłam. Jeszcze nigdy aż tak nie pragnęłam być ignorowana.
Na szczęście moje życzenie
spełniło się. Ron chwycił za łokieć Hermionę, która pojawiła się tuż za nim, i
poprowadził ją do schodów. Oczy miała wielkości spodków. Chciała chyba coś
wykrztusić, ale zdziwienie jej na to nie pozwalało. Zamiast tego pomachała do
nas.
- Kto to? - spytał
Nick, kiedy tylko zniknęli nam z widzenia.
- Mój brat idiota, Ron,
i jego dziewczyna, Hermiona - wyjaśniłam najbardziej wyzutym z emocji głosem,
na jaki było mnie stać. Nie wiedziałam, czy zaraz się nie rozpłaczę.
- Ta Hermiona, która
była twoją przyjaciółką?
Przytaknęłam.
- Tak, ta sama.
Nick nic już nie
powiedział, tylko utkwił wzrok w drzwiach. Podążyłam za jego wzrokiem. Stała
tam mama.
- Cześć, mamo -
powiedziałam, przybierając na twarz uśmiech. - To mój znajomy, Nick.
- Dzień dobry -
powiedział.
- Dzień dobry -
odpowiedziała mama. - To u niego tak często znikasz?
Poczułam, jak rumieniec
wpełza na moje policzki. Aż cud, że przez całą rozmowę z bliźniakami się nie
pojawił. Przytaknęłam. Nick trącił mnie lekko pod stołem. Ach, tak. Paryż.
- Ehm, mamo? Mam takie
jedno pytanie. Widzisz… - Mama przyglądała mi się podejrzliwie. Zaczęłam mówić
bardzo szybko. - Mojej znajomej siostra bierze niedługo ślub i chciała zabrać
paru znajomych. I ja… mogłabym też?
Mama świdrowała mnie
wzrokiem, żeby odezwać się po kilku sekundach, podczas których zaciskałam
nerwowo palce na dłoni Nicka. Miałam nadzieję, że nie za mocno.
- Dlaczego miałabym nie
pozwolić ci iść na ślub? - spytała. - Jasne, że możesz.
Nie zamierzałam jednak
tego wykorzystywać. Mama nie wiedziała, że ślub jest w Paryżu, a nie chciałam
potem rzucać oskarżeń typu „przecież mi pozwoliłaś!”. Wolałam postawić sprawę
jasno, toteż wzięłam głęboki wdech i powiedziałam:
- No tak, ale… ten ślub
jest w Paryżu.
Mama znieruchomiała.
Prawie widziałam, co dzieje się w jej głowie. Już wiedziała, po co
przyprowadziłam Nicka. Na odważkę. Walczyła ze sobą. Czy zostać dobrą matką i
pozwolić, czy też nie? Odchrząknęła.
- Ginny, przecież
wiesz, że nie mamy pieniędzy… - powiedziała przepraszająco.
Wiedziałam, że wysunie
ten argument. Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale Nick postanowił się
wtrącić.
- Zapewniam panią, że
wszystkie koszty podróży i utrzymania pokryje siostra mojej przyjaciółki,
przyszła panna młoda. Ma dość pieniędzy, żeby sobie na to pozwolić. Zaręczam
też, że Ginny włos z głowy nie spadnie, kiedy będzie pod naszą, to znaczy moją
i Angelique, a także jej chłopaka, Carla, opieką. Także Cornélie, siostra
Angelique, dołoży wszelkich starań, żeby Ginny czuła się dobrze i bezpiecznie.
Jej narzeczony jest lekarzem, więc w razie potrzeby zaopiekuje się Ginny.
Ponadto…
Nick opowiadał o
podróży i pobycie w Paryżu. Słuchając go czułam, jak opuszczają mnie wszelkie
wątpliwości. Chciałam i mogłam pojechać. A on mi w tym pomagał. Ciągle coś dla
mnie robił. A co ja robiłam dla niego? Zanim zdążyłam się nad tym zastanowić,
usłyszałam odpowiedź mamy.
- Widzę, że
podchodzicie do tego bardzo odpowiedzialnie. Oczywiście, Ginny może pojechać. A
teraz przepraszam was, muszę zrobić pranie.
Z tymi słowami mama
zniknęła na piętrze. Nick uśmiechnął się do mnie triumfalnie. W odpowiedzi
ścisnęłam jego dłoń jeszcze mocniej, niż dotychczas. Skrzywił się lekko.
Poczułam się usatysfakcjonowana.
- Popisywałeś się -
mruknęłam.
- Tylko trochę -
przyznał.
Musiałam jeszcze coś
wiedzieć.
- Narzeczony Cornélie
naprawdę jest… tym… lekarzem, czy to był taki blef?
Lekarz był
odpowiednikiem uzdrowiciela, prawda? Nick zrobił obrażoną minę.
- Ależ oczywiście, że
jest, jak myślisz, mógłbym narazić cię na jakiekolwiek niebezpieczeństwo?
Udałam wielce
naburmuszoną i odwróciłam głowę w drugą stronę. Nie miałam pojęcia, o co mu
chodzi z tym całym zapewnianiem mi bezpieczeństwa.
Byłam też częstym gościem
w domu Nicka. Tak jak i Angelique. Radziłam się jej co do ubrań, które powinnam
wziąć, a także innych rzeczy. Przybliżyła mi też, jak wyglądać będzie podróż,
gdzie będziemy mieszkać i co będziemy robić.
- Polecimy samolotem.
Tak będzie najszybciej i najprościej - powiedziała pewnego dnia. - Wylatujemy…
czekaj… - Sięgnęła do przewieszonej przez oparcie krzesła kuchennego torebki i
zaczęła w niej szperać, mrucząc coś do siebie. W końcu wyciągnęła notes. - To
był… - Kartkowała notes, aż dotarła do odpowiedniej strony. - Hm, lecimy za
tydzień w środę, o ósmej wieczorem. Nie bierz za dużo rzeczy. - Uśmiechnęła się
szeroko. - Zrobimy sobie zakupy w Paryżu.
Jęknęłam cicho.
- To było faux pas - stwierdziłam.
- Przepraszam, nie
chciałam. – Angelique wyglądała na szczerze skruszoną. – Błagam o wybaczenie!
Wywróciłam oczami.
Łatwo mówić komuś, kto ma talię osy. Ciekawe co by powiedziała, gdyby w
okolicach brzucha zrobił jej się wielki balon.
- Po prostu… -
ciągnęła. – Weź jakieś swoje stare ubrania. Albo nie. Kupimy to, co ci się
spodoba, a po ciąży po prostu do tego rozmiaru schudniesz.
Parsknęłam śmiechem.
- Jasne. Pstryknę palcami
– zademonstrowałam – i już. To nie takie proste schudnąć, wiesz?
Angelique wzruszyła
ramionami.
- Będziesz musiała.
- A gdzie będziemy
pomieszkiwać? – zmieniłam spiesznie temat. – Słyszałam od Nicka, że w jakimś
hotelu…
- Taa, takim jednym…
Cholernie drogim.
Zakrztusiłam się własną
śliną.
- Drogim? – wydusiłam.
- Co proszę?
Angelique poruszyła się
niespokojnie. Wyglądała na zmieszaną.
- Cholera, miałam ci
tego nie mówić.
Załatwiłam
też wszystko u uzdrowiciel Bone.
- Do Paryża, hę? No to
baw się dobrze.
Miałam jednak
wątpliwości.
- Czy to na pewno
bezpieczne? Czy dziecku nic…
- Absolutnie nic.
Radziłabym tylko wybrać miejsce na środku samolotu. I pamiętaj, że teleportacja
nie wchodzi w grę.
Pokiwałam głową.
- Tak, tak, wiem,
oczywiście.
Miałam już wszystko
dopięte na ostatni guzik. No, prawie. Brakowało mi jeszcze kilku niezbędnych
rzeczy, takich na przykład jak suknia na ślub. Nie chciałam kupować wszystkiego
na ostatnią chwilę, w Paryżu, toteż tego dnia zamierzałam udać się na Pokątną
na małe zakupy. Potrzebowałam jeszcze butów, może torebki, może jakichś ozdób
do włosów... No i chciałam zaopatrzyć się w parę ubrań ciążowych, bo z
większości już powyrastałam. I przydałoby jakoś się pokazać w paryskim
towarzystwie, zamiast łazić w łachmanach. Moim jedynym problemem były
pieniądze. Nie chciałam prosić rodziców o zbyt wiele i i tak miałam wyrzuty
sumienia, że bez szemrania dali mi potrzebną kwotę. Postanowiłam pochodzić
trochę po sklepach z używaną odzieżą, nie tylko tych czarodziejskich. Było mi
strasznie głupio, że wydaję pieniądze od tak sobie, ale co mogłam poradzić...
Przyszykowałam się i
siecią fiuu dostałam się do Dziurawego Kotła. Był to dla mnie
najbezpieczniejszy sposób poruszania się. Teleportacja była ogromnym
obciążeniem dla człowieka, to przez ten ucisk przy transportowaniu, a ponadto
dochodziło ryzyko, wzmożone ciążą, rozszczepienia się, co było wyjątkowo groźne
dla dziecka. Kobiety ciężarne używały jej tylko w momentach zagrożenia życia,
co nie zdarzało się zbyt często. A poza tym i tak nie mogłam się teleportować,
bo nie miałam jeszcze ukończonych siedemnastu lat. W pierwszym semestrze
mieliśmy jakieś próbne lekcje, przyspieszone poprzez ryzyko ataków Voldemorta,
ale nie miałam jeszcze licencji. A poza tym cholernie się tego bałam.
Zachowałam szczególną
ostrożność przy wychodzeniu z kominka, bowiem parę lat wstecz zdarzało mi się
po prostu z impetem z niego wypadać. Na szczęście obyło się bez takich wypadków.
Obciążona brzuchem jakoś wolniej wirowałam w sieci kominkowej i łatwej było mi
kierować sposobem wychodzenia. Otrzepałam się z resztek popiołu i rozejrzałam
po pomieszczeniu. Po chwili przypomniało mi się, że nie powinnam stać przy
kominku, bo w każdej chwili może z niego wypaść kolejny podróżnik. Odskoczyłam
nerwowo, ale nikt nowy nie przybywał. Odetchnęłam z ulgą i jeszcze raz omiotłam
wzrokiem salę. Było prawie pusto. Stary barman Tom stał za barem, przecierając
ścierką szklanki. W kącie siedziało kilka groźnie wyglądających czarownic z
mocnym makijażem i niesamowicie długimi, czarnymi paznokciami. Miały na głowach
czarne, spiczaste tiary. Włosy każdej z nich były niemożliwie wręcz brudne i
potargane. Powstrzymałam wzdrygnięcie. W innym kącie siedział samotny
czarodziej, czytający jakąś gazetę. I to by było na tyle. Westchnęłam. Gdzie
ten tętniący życiem Dziurawy Kocioł sprzed lat? Przeklęty Voldemort. Że też
musiał się odrodzić.
Szybkim krokiem przeszłam
przez pomieszczenie, żeby wyjść na mały dziedziniec, prowadzący na ulicę
Pokątną. Wysunęłam różdżkę z rękawa i dotknęłam nią odpowiednią cegłę. Mur
rozstąpił się, tworząc bramę. Przeszłam przez nią i stanęłam na starej ulicy.
Schowałam różdżkę z powrotem do rękawa. I tak nie mogłam jej używać.
Rozejrzałam się dokładnie. Zniknęły słynne tłumy. Zniknął gwar ulicy. Ludzi
było mniej niż zwykle, byli bardziej nerwowi, ostrożniejsi, podchodzili do
wszystkiego z dystansem. Poczułam się tu nagle dziwnie obca. Wiatr świstał,
rozbijając się w wybitych oknach niegdysiejszego sklepu. Ciarki przeszły mi po
plecach. Po raz kolejny w tak niedługim czasie zrobiłam bardzo głupi błąd; nie
powinnam przychodzić tutaj sama. Przełknęłam głośno ślinę i postąpiłam kilka
kroków naprzód. Uspokój się, głupia, powtarzałam sobie w myślach, czując jak
bardzo kołacze mi serce. Starając się ignorować uczucie, że jestem przez kogoś
śledzona, skierowałam się w lewo. Żeby jednak zyskać pewność, przejrzałam się w
jednym z wystawowych okien. Nikt za mną nie podążał. Zwarta grupka czarodziei z
rozbieganym wzrokiem podążała w zupełnie innym kierunku. Jeszcze raz stanowczo
kazałam się sobie uspokoić, ale nie na wiele się to zdało. Wciąż byłam
śledzona. Wciąż, wciąż.
Prawdziwą ulgą było
wejście do sklepu z używanymi szatami. Musiałam zaopatrzyć się właśnie w nie -
były najwygodniejsze i praktycznie ukrywały mój brzuch. Mogłam skryć się
bezpiecznie w ich połach, nie martwiąc się niewygodą. Rzecz jasna, nie mogłam
mieć ich cały czas na sobie. Nie mogłam wyjść sobie do mugolskiego miasta w
szacie czarodzieja, ale wychodziłam z założenia, że będą służyć mi do chodzenia
po domu i ewentualnych wyjść w strefie magicznej, na przykład do Ministerstwa
Magii, jeśli już miałabym tam być, co było bardzo prawdopodobne zważywszy na
to, że już za miesiąc miałam zostać pełnoletnią czarownicą, a za trzy miesiące
matką. Takie szaty przydają się także do odwiedzin w Mungu. A później mogłam po
prostu zawiązać je ciaśniej, kiedy już miał przestać przeszkadzać mi brzuch.
Kupiłam dwa zestawy, jeden standardowy, czarny, drugi dla ożywienia zielony.
Nie kosztowały zbyt dużo, więc odetchnęłam z ulgą, przeliczając pozostałe
pieniądze.
A później znów wyszłam na
ulicę.
Znów to samo. Jakby ktoś
podążał za mną krok w krok, pozostając tylko i wyłącznie moim cieniem, moim
osobistym urojeniem. Obróciłam się, ale ulica za mną była pusta. Ten widok jednak
zamiast mnie uspokoić, przyprawił mnie o szybsze bicie serca. Byłam sama. Sama.
Skręciłam gwałtownie w węższą uliczkę, żeby dostać się na skróty do Eeylopa -
centrum zoologicznego. Mama wymusiła na Ronie pożyczenie Świnki jako środka
komunikacji, a żeby potwierdzić "rezerwację", musiałam kupić trochę
pokarmu dla sów, żeby ostatecznie przekupić mojego kretyńskiego brata. Modliłam
się, żeby uliczka skończyła się jak najszybciej. Czułam jakiś dziwny,
nieuzasadniony lęk, dziwne przeczucie... W końcu wydostałam się na szeroką
ulicę z witrynami sklepowymi pozaklejanymi plakatami śmierciożerców. Krew w
moich żyłach zmroziła się, gdy prosto na mnie spojrzała Bellatriks Lestrange.
Wykrzywiła usta w grymasie, zmrużyła oczy i pochyliła się do przodu. W końcu
zaczęła się szaleńczo śmiać. Gdzieś poza świadomością zarejestrowałam myśl, że
to ciotka Malfoya. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Całą siłą woli zmusiłam się
do odwrócenia wzroku i podążenia do celu. Szłam szybko. Minęłam kolejną
spanikowaną grupkę i weszłam do sklepu. Z pewnością wywoływałam zdziwienie,
może nawet zaciekawienie. Oto drobna, rudowłosa dziewczyna w obszernym,
czarnym, wypłowiałym płaszczu do ziemi idzie samotnie ulicą. Szczyt głupoty. Ja
się dziwiłam, że mama w ogóle mnie puściła, ale powiedziałam jej, że mam się tu
spotkać ze znajomymi ze szkoły. Źle się czułam okłamując ją, ale jak inaczej
miałam się tu dostać?
W sklepie było dziwnie
cicho. Zawsze wesoło pohukiwały tu sowy. Teraz klatki wywieszone pod sufitem
były niemalże puste. Terraria i akwaria również ziały pustkami. Co się tutaj
działo? Czy ludzie naprawdę aż tak panikowali? W Hogwarcie zawsze było tłoczno
i bezpiecznie, może dlatego wcześniej nie zwróciłam na to wszystko tak dużo
uwagi, jak powinnam. Kupiłam pospiesznie pokarm u przestraszonej sprzedawczyni
i czym prędzej wyszłam ze sklepu.
Ulica była pusta. Ponownie
mój wzrok przykuły plakaty śmierciożerców. Nie zastanawiając się na tym, co
robię, zebrałam włosy, skręciłam je i schowałam pod peleryną, po czym zakryłam
głowę kapturem. Nieświadomie zerknęłam w szybę. Wyglądałam jak jakiś przestępca.
Wzdrygnęłam się, ale nie zdjęłam kaptura. Lepiej czułam się z myślą, że żadna z
mijanych przeze mnie osób, które, na szczęście, już pojawiły się na ulicy, nie
ma szans mnie rozpoznać. Zwiesiłam głowę i, idąc, przyglądałam się swoim
stopom. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że wyprawa na Pokątną to
zły pomysł, i pogratulowałam sobie głupoty.
Znów to samo. Znów czułam
na sobie czyjś wzrok. Jakby okrążały mnie sępy, były coraz bliżej i bliżej i...
spojrzałam z przestrachem w niebo. Było szare, zachmurzone. Nie różniło się
bardzo od nieba, które znałam, ale... Przyuważyłam jakiś czarny cień, który
szybko zniknął w kolejnej uliczce. Wzdrygnęłam się.
- Ginny, panikujesz -
szepnęłam do siebie. - Niby co to było, dementor?
Dotarłam do następnego
punktu ze swojej listy. Zakład madame Malkin - szaty na wszystkie okazje.
Zdjęłam szybko kaptur i przeczesałam palcami włosy. W oszklonych drzwiach
zauważyłam swoje odbicie. Byłam przeraźliwie blada i wystraszona. Coś stanęło
mi w gardle, utrudniając przełykanie. Przeniosłam wzrok na klamkę i otworzyłam
drzwi. Mały dzwoneczek zadzwonił cicho, kiedy przekraczałam próg.
Właścicielka szybko
doskoczyła do mnie ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy.
- Moja droga, jesteś sama?
- spytała troskliwie. - Nie powinnaś chodzić w pojedynkę, w tych czasach...
Miałam ochotę się
rozpłakać, ale zamiast tego zmrużyłam oczy. Mogłam trochę pograć, prawda?
Poudawać, że jestem kimś, a nie, jak zwykle, nikim.
- Nie powinno to pani
interesować - powiedziałam wyniośle, naśladując ton głosu Malfoya. Przybrałam
na twarz maskę, miałam nadzieję - dość przekonywającą. Uniosłam dumnie podbródek.
- Oczywiście,
oczywiście... - mruknęła nagle spięta właścicielka. - W czym mogę służyć?
Zrobiło mi się trochę
głupio, ale nadal grałam swoją rolę. Miałam tylko nadzieję, że nie rozpozna we
mnie Weasleya. W gruncie rzeczy bardzo się zmieniłam przez ten rok. Włosy mi
urosły i trochę ściemniały, a ja sama stałam się trochę poważniejsza. Być może
nawet wyglądałam już bardziej na pełnoletnią, niż zwykłą nastolatkę. W dodatku
rzęsy miałam pociągnięte czarnym tuszem, a powieki muśnięte ciemnym cieniem, co
dodawało mi lat.
- Szukam sukni... -
powiedziałam, nie kończąc zdania, żeby madame Malkin mogła wyciągnąć właściwe
wnioski. I wyciągnęła.
- Proszę za mną -
odpowiedziała, odwracając się i prowadząc mnie na tyły sklepu. Tam też
znajdowały się ubrania bardziej wyszukane, błyszczące, połyskujące lekko,
droższe... Przestraszyłam się, że na głupią suknię wydam fortunę, ale przecież
tego dnia byłam nieustraszoną arystokratką. - Jakiego typu kreacja?
Przygryzłam wargi.
- Coś... coś odpowiedniego
na ślub. Prosta, nierzucająca się zbytnio w oczy, ale ładna, a w dodatku... -
zwiesiłam głos. - Ciążowa.
Madame Malkin obrzuciła
mnie zdziwionym spojrzeniem, ale nie doszukała się brzucha. Westchnęłam cicho i
zdjęłam pelerynę. Przez bluzkę odznaczał się wyraźnie dość pokaźnych rozmiarów
brzuch. Starałam się nie wzdrygnąć czy nie uciec. Mina właścicielki mówiła sama
za siebie. Powstrzymałam odruch skulenia się w sobie i wytrzymałam dzielnie
spojrzenie.
- Stań tam - poprosiła,
wskazując podest.
Westchnęłam i, ciągnąc za
sobą pelerynę, ustawiłam się we wskazanym miejscu, przed lustrem.
- Jakiś konkretny kolor? -
dobiegł mnie głos madame Malkin.
Nie myślałam o tym
wcześniej, ale podjęłam błyskawiczną decyzję.
- Srebrny.
Nie miałam pojęcia, co
mnie podkusiło. Zamknęłam oczy, żeby lepiej się skoncentrować i nie zacząć
wypowiadać obelg pod swoim adresem. Srebrny. Też mi widzimisię. Co mi odwaliło?
Usłyszałam dziwny szelest
gdzieś na lewo. Otworzyłam oczy, patrząc prosto w lustro. Stała przede mną
wymizerowana dziewczyna. Oto czym byłam. Ostatnia noc, w której dręczyły mnie
bezustannie koszmary, w których nawiedzał mnie pewien blondyn, dała mi się we
znaki. Znów coś zaszeleściło. Kątem oka gdzieś przy krańcu lustra zauważyłam
szare oczy. Zagryzłam wargi prawie do krwi. Obejrzałam się za siebie.
- Nikogo tam nie ma,
idiotko - szepnęłam. - Nikogo tam nie ma.
W tym czasie doszła do mnie
madame Malkin. Trzymała naręcza połyskujących, lejących się, zwiewnych czy też
sztywnych, srebrnych tkanin. Machnęła różdżką. Moje ubranie zamieniło się na
pierwszą z sukni, trochę przyciasną w okolicach brzucha. Wciągnęłam nerwowo
powietrze, ale madame Malkin ze stoickim spokojem poruszyła nadgarstkiem,
poluźniając suknię. Odważyłam się spojrzeć w lustro.
Wyglądałam beznadziejnie.
O mało się nie rozpłakałam. Przylegająca do ciała kreacja opinała się na moim
brzuchu, dając wrażenie, że jest jeszcze większy. Miała ogromny dekolt, jak dla
mnie - o wiele, wiele za duży. I nie posiadała ramiączek. Suknia z pewnością
powinna gładko opadać ku ziemi, lecz na mnie wyglądało to żałośnie. Omal się
nie popłakałam.
- Następna - warknęłam
przez zaciśnięte zęby.
Byłam straszna.
Rozkapryszona pannica. Ale wolałam to niż łzy.
Kreację zastąpiła inna
suknia, ze sztywniejszego materiału. Nie błyszczała jak tamta, nie opinała się
aż tak na brzuchu, ale z pewnością wyglądała gorzej. Dekolt był mniejszy i
czułam się trochę swobodniej, ale w tej byłam... Jakaś taka większa.
Asymetryczna góra i asymetryczny dół. Wyglądałam jak... Nie, nie można znaleźć
na to odpowiedniego słowa.
Następna suknia i kolejna,
i kolejna. Każda gorsza od poprzedniej. Aż kiedy w końcu straciłam nadzieję,
przyszła pora ostatniej sukni. Spojrzałam zadziwiona w lustro, nie wierząc
własnym oczom.
Była ze śliskiego
materiału, ale otaczała ją zwiewna tkanina. Odcinana pod biustem, idealnie
opływała brzuch, bardziej go ukrywając, niż eksponując. Na górze pełna była poziomych
marszczeń. Nie miała klasycznych ramiączek - marszczone jak na biuście, opadały
lekko w dół. Dekolt nie był duży, ale też nie mały. Miał kształt łódki.
Dopasowana na górze, rozszerzała się do dołu. Nie była specjalnie strojna,
raczej prosta. I to właśnie tę chciałam kupić.
- Ile? - spytałam
zachrypniętym z emocji głosem. Bałam się odpowiedzi.
Madame Malkin wymieniła
sumę. Kilkadziesiąt galeonów. Nawet nie miałam tyle przy sobie. Ponownie
zagryzłam wargi.
- Dziękuję - wychrypiałam.
- Bierze pani? - spytała z
nadzieją sprzedawczyni.
Cały czas wpatrzona w
lustro, pokręciłam lekko głową. Suknia zmieniła się na powrót w moje ubranie.
- Wrócę po nią -
szepnęłam. Nie miałam pojęcia, co tym razem mną kierowało. - Wrócę.
Zarzuciłam na siebie
pelerynę, podniosłam z podłogi torbę z zakupami i nie odwracając się pognałam
do wyjścia.
Nie miałam sukienki. Nie
miałam wymarzonej sukienki. Jak długo muszę jeszcze żyć w biedzie? Czy będę
mogła liczyć na to, że kiedyś wejdę do sklepu i nie będę musiała zastanawiać się:
"Czy mnie na to stać"? Zakryłam głowę kapturem. Jak nigdy wcześniej
potrzebowałam anonimowości.
Przygnębiona, nawet nie
zwróciłam uwagi na to, jak szybko idę. Kiedy już to zauważyłam, moje serce po
raz kolejny przyspieszyło bicia. Było cicho. Za cicho. Ciszej niż poprzednio.
Odwróciłam się za siebie. Nic. Spojrzałam w górę. Nic. Skręciłam pospiesznie za
róg. Nie wiedziałam, dokąd wiodą mnie nogi, ale na pewno nie w stronę
Dziurawego Kotła. W głowie kołatała mi myśl, że mogę zabłądzić, ale nie
przejmowałam się nią. Czułam, że ktoś za mną podąża. Chciałam go zgubić.
Musiałam go zgubić.
Wiatr zawiał mocniej,
strącając mi z głowy kaptur. Czym prędzej go poprawiłam. Przez ułamek sekundy
widziałam nad sobą czarny cień. To tylko przywidzenia, starałam się uspokoić.
Tylko przywidzenia.
Przyspieszyłam jeszcze
bardziej, o ile to w ogóle możliwe. W oddali zamajaczył sklep z różdżkami
Ollivandera. Przeszły mnie dreszcze na myśl, że już od dłuższego czasu stoi
pusty. Nie chciałam koło niego przechodzić. Zawróciłam i skręciłam w inną
uliczkę. Tam była księgarnia Esy i Floresy, na szczęście otwarta. Pognałam do
drzwi. Weszłam do środka, jeszcze bardziej blada, niż przed sklepem madame
Malkin.
Tylko czego ja mogłam
potrzebować z księgarni?
Nie chcąc rzucać się w
oczy tym, że stoję na środku i nic nie robię, umknęłam w rząd regałów. Starałam
się iść wolno, ale rząd skończył się i tak stanowczo za szybko. Weszłam w
kolejny korytarz. Zatrzymałam się w połowie. Mój wzrok przykuła przypadkowa
książka. Sięgnęłam po nią. Miała okładkę w kolorze burgunda i żadnych obrazków,
tylko tytuł w nieznanym mi języku. Zaintrygowała mnie. Otworzyłam ją, nie
namyślając się długo.
Zawiał wiatr. Przemknęła
mi myśl, że skąd w księgarni wziął się wiatr, ale dotarło do mnie, że powiew
dochodził właśnie z książki. Zafascynowana, przewróciłam stronę. Nie było żadnych
obrazków, żadnych znanych mi liter. Wszystko było w dziwnym alfabecie.
- Ai kanam turecuste... -
przeczytałam. Brzmiało to jak zaklęcie. - Ai kanam turecuste - powtórzyłam
szeptem.
- Co panienka robi? -
dobiegł mnie karcący głos.
Przestraszyłam się i
odłożyłam książkę na miejsce.
- Przeglądam...
podręczniki - wymruczałam, odwracając się do sprzedawcy. Wyraz jego twarzy był
bardzo trudny do odczytania. Coś pomiędzy złością, strachem, zakłopotaniem...
- To nie podręczniki -
powiedział. - Proszę tych książek nie dotykać. To z dziedziny czarnej magii.
Przestraszyłam się.
Oprzytomniałam. Jeśli to było zaklęcie, a ja je wymawiałam...
- Tak, wiem, dziękuję -
wymamrotałam, ledwo samą siebie słysząc. Odwróciłam się na pięcie i drogą,
którą przebyłam, wróciłam do drzwi. Wypadłam na zewnątrz.
Co mi odbiło? Książka o
czarnej magii? No ładnie. To mogło doprowadzić do nieszczęścia!
Chłodny powiew wiatru
doprowadził mnie do porządku. To nic takiego, nic takiego...
- Już niedługo się
spotkamy, mój mały... - usłyszałam niski, syczący głos. Nie na tyle głośno,
żeby twierdzić, że to gdzieś blisko, ale nie na tyle cicho, żeby myśleć, że to
gdzieś daleko. Rozejrzałam się spanikowana. Nikogo nie było, NIKOGO NIE BYŁO!
Już zaczynałam wariować, słyszałam głosy, widziałam nieistniejące rzeczy...
Spojrzałam jeszcze raz w
niebo. Chmury, szare chmury. Poza tym nic. Opuszczając głowę, kątem oka
dostrzegłam czarny cień, przemykający gdzieś nad dachem budynku. Zaczęłam chwytać
spazmatycznie powietrze. Jeszcze czego! Znowu zwidy! Skręciłam ostro w prawo i
krzyknęłam głośno. Zderzyłam się z kimś. Panował tu półmrok, nic nie widziałam.
Chciałam się cofnąć, ale powstrzymała mnie czyjaś silna ręka.
- Uspokój się! -
usłyszałam znajomy szept.
Natychmiast
znieruchomiałam. Wstrzymałam oddech.
- To ty? - mruknęłam. - To
ty? - powtórzyłam, nie mogąc uwierzyć.
Nie wiedziałam, czy mam
być zła, czy uciekać gdzie pieprz rośnie, czy też się ucieszyć. Stałam chwilę,
niezdecydowana. Dostrzegłam jasnoszare tęczówki. Coś we mnie stopniało. Pod
powiekami poczułam łzy. Pozwoliłam im popłynąć po policzkach.
- Ty idioto! - syknęłam. -
Kretynie!
Zorientowałam się, że
nadal trzyma mnie za ramię. Puścił mnie szybko, bez słowa.
- Nie puszczaj mnie, głąbie!
- wykrzyknęłam, nagle dziwnie niespokojna. Chwyciłam cofaną dłoń i ścisnęłam ją
mocno. - Nie puszczaj mnie!
I rozpłakałam się na
dobre. Bijąc go drugą ręką w tors, zbliżyłam się i oparłam głowę na jego
ramieniu.
- Nienawidzę cię,
nienawidzę! - Nadal okładałam go pięścią. - Słyszysz? Nienawidzę cię!
W odpowiedzi zatkał mi dłonią
usta i odsunął się trochę, jednak nadal do niego sięgałam. Musieliśmy wyglądać
idiotycznie - jedną ręką trzymałam go za jego rękę, drugą go biłam, a on nie
pozwalał mi mówić.
- Też się cieszę, że cię
widzę, Weasley - powiedział cicho. Jednak nie mógł powstrzymać się przed
wypowiedzeniem kolejnych słów. - Co się stało? Wyglądałaś, jakbyś zobaczyła
ducha.
Wyrwałam się spod jego
ręki, zasłaniającej mi usta. Jednym susem doskoczyłam do niego i obie ręce
zarzuciłam mu na szyję, wtulając się w niego. Kaptur spadł mi z głowy.
Po raz kolejny nie
wiedziałam, co mnie napadło.
- Draco, Draco, Draco... -
szeptałam na wpół świadomie, ledwie przytomna ze strachu. Nadal płakałam.
Nie wiedział, co robić, ale
w końcu też mnie objął. Czułam jednak, że myślami jest zupełnie gdzie indziej.
Stałam się uspokoić. Już w porządku. W
porządku. Nie jesteś sama.
- Co ty tu w ogóle robisz?
- spytał nagle, karcącym głosem. - Sama? - dodał.
Odzyskałam pełną sprawność
umysłu. Oderwałam się od niego i wygięłam usta w podkówkę. Nie będzie mi robił
wyrzutów.
- Ty też jesteś sam -
warknęłam.
- Ale ja jestem... -
zawahał się. - Jestem mężczyzną.
Byłam stuprocentowo pewna,
że chciał powiedzieć coś zupełnie innego.
- Ach tak? - syknęłam. - I
to ci daje możliwość uważania się za lepszego?
Odwróciłam się na pięcie i
wyszłam z uliczki. Przechodzące akurat tamtędy trzy czarownice spojrzały na
mnie dziwnie. Pewnie rozmazał mi się makijaż. Znakomicie, po prostu... Argh.
Chciałam już wrócić do domu.
- Coś zostawiłaś - dobiegł
mnie głos Malfoya.
Uniosłam wysoko podbródek
i zawróciłam. Wyszedł z cienia. Był jeszcze przystojniejszy niż w moich snach.
Zaparło mi dech. Spuściłam szybko wzrok, czując, że robię się czerwona. Nowość.
Cały dzień byłam tragicznie blada. Sięgnęłam na oślep po swoją torbę z szatami
i pokarmem dla Świstoświnki. Podał mi ją. Czułam, że cały czas bacznie mi się
przygląda.
- Dziękuję - powiedziałam
wyniośle. - Wracam do domu. Nie mam tu już nic do szukania.
Błyskawicznie podszedł
bliżej. Jedną ręką chwycił mnie za ramię, drugą mój podbródek. Zmusił mnie,
żebym spojrzała mu w oczy.
- Jeśli myślisz, że tak po
prostu cię puszczę, to jesteś w błędzie - syknął. Przestraszyłam się. Z tą miną
wyglądał naprawdę groźnie. - Po co tu przyszłaś, co kupiłaś i po co?
Poczułam się jak na
przesłuchaniu.
- Nie twoja sprawa.
- Owszem, moja.
Włożyłam w te słowa tyle
jadu, ile tylko w sobie znalazłam.
- Wcale nie.
Mierzyliśmy się wzrokiem.
W końcu surowość w jego twarzy zelżała.
- Ginny... - jęknął. - Nie
rób mi tego.
Zamrugałam. Czułam się jak
zahipnotyzowana. Do czasu.
- Nie jedź na ten ślub,
zostań, zostań ze mną...
Natychmiast
oprzytomniałam.
- Co? Skąd o tym wiesz?
Próbowałam strącić jego
rękę z mojego ramienia, czy chociaż tę przytrzymującą moją brodę. Na próżno.
Był za silny.
Zrobił przepraszającą
minę.
- Byłem u madame Malkin...
Zamyśliłam się. Czyżby
jednak szare oczy w lustrze nie były przywidzeniem?
- Śledziłeś mnie? -
wycelowałam w niego oskarżycielsko palcem. Myślałam, że zaprzeczy, że zacznie
się tłumaczyć. Ale się przeliczyłam.
- Tak - odpowiedział
hardo. - Byłem ciekaw...
- Czego?
Zamilkł. Moje oczy znów
napełniły się łzami. Ale to dlatego, że był tak blisko. Tak bardzo chciałam,
żeby był jeszcze bliżej, tak bardzo chciałam, żeby był mój. Nie mogłam go mieć.
On nie był dla mnie.
Oglądałam z uwagą każdy
szczegół jego twarzy, chciałam go zapamiętać właśnie takim, nigdy, nigdy nie
zapominać. Tak bardzo chciałam go pocałować, a równocześnie tak bardzo tego nie
chciałam.
- Jadę do Paryża -
powiedziałam z całą mocą. - Nie zatrzymasz mnie. Co cię to w ogóle obchodzi?
Jego usta wykrzywił
ironiczny uśmieszek. Puścił mnie, żeby przyłożyć obie ręce do mojego brzucha.
Patrzył mi głęboko w oczy. Zrozumiałam go bez słów.
- Tylko... tylko o to ci
chodzi? - zapytałam powoli, chrypiąc. Odchrząknęłam.
- Tak, tylko o to.
Jego słowa były niczym
sztylet wbijany w moje serce. To było nawet gorsze niż wtedy, gdy Harry
oświadczał się Parvati. Gorsze niż zebrane razem wszystkie chwile, gdy ją
całował.
Malfoy mnie nie chciał.
Nie chciał.
Nic do mnie nie czuł.
Ja się w ogóle nie
liczyłam.
Odwróciłam głowę.
- Możesz być pewny, że
dziecko będzie całkowicie bezpieczne - warknęłam przez zaciśnięte zęby. - I nie
wiem, co cię to w ogóle obchodzi. Mówiłam ci już kiedyś, nie potrzebuję twoich
pieniędzy, nie...
- A no właśnie - przerwał
mi i pstryknął palcami. Coś huknęło. - To dla ciebie - powiedział, wciskając mi
w rękę kolejną torbę. Zerknęłam na nią, ale nie widziałam, co w niej jest.
- Co to? - spytałam.
Miałam się już nie odzywać, ale ciekawość przeważyła, zabarwiając mój głos.
Nie otrzymałam odpowiedzi.
Sięgnęłam do środka. Wyczułam śliski materiał. Czy to mogła być... nie...
Uniosłam lekko to coś. Srebrne. W zdziwieniu spojrzałam na Malfoya, niezdolna
powiedzieć cokolwiek. On też widać nie zamierzał się odzywać. Miał zawziętą
minę. Kiedy otrząsnęłam się z pierwszego szoku, wymamrotałam:
- Jak... Jakim cudem...
Skąd... - Pokręciłam głową. Wyciągnęłam ku niemu torbę. - Nie mogę tego
przyjąć.
Zbiłam go z tropu, widziałam
to w jego oczach. Nie poruszył się.
- Owszem, możesz -
powiedział. - I przyjmiesz.
- Nie, nie przyjmę. -
Wcisnęłam mu torbę do ręki. – Wiem, ile to kosztuje. Nie zamierzam przyjmować
od ciebie...
- Ginny, do cholery, weź
to i nic nie mów!
Zamilkłam. Zanim zdążyłam
cokolwiek odpowiedzieć, oddał mi torbę, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Rozejrzałam się ze
strachem. Teraz samotność była jeszcze gorsza, niż wcześniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)