sobota, 10 listopada 2012

Tylko ty jedyny: 16. Prześladowana



Zanim otrząsnęłam się ze zdziwienia, minęło trochę czasu. Musiałam oswoić się z myślą, że, po pierwsze, stoi oto przede mną Malfoy, po drugie, chce ze mną rozmawiać, po trzecie, na jego twarzy nie ma przyklejonego, krzywego uśmieszku, a po czwarte, właśnie pierwszy raz w życiu zwrócił się do mnie po imieniu. Chyba miałam prawo patrzeć na niego jak na przybysza z innej planety, prawda? Na usta cisnęło mi się pytanie: „Kim jest stojąca przede mną osoba?”. Zamiast tego wydostało się z nich coś, co brzmiało jak „eee?”. Świetnie, Ginny, gratuluję elokwencji.
- Więc jak? – spytał, ani trochę nie zakłopotany czy zdezorientowany. Mogłam mu tylko zazdrościć.
- Eee… - mruknęłam.
- Świetnie. To może przejdziemy tam. – Wskazał na jeden z gobelinów. Nie wiedziałam, że tam jest jakieś przejście.
Wzruszyłam ramionami. Minął mnie i podszedł w tamto miejsce. Odsunął gobelin, ukazując przejście.
- Idziesz? – spytał, patrząc na mnie wyczekująco.
Ja i moje waciane nogi ruszyłyśmy do przodu i przeszłyśmy pod gobelinem, wciąż przytrzymywanym przez Malfoya. Kiedy przechodziłam koło niego, zauważyłam, że cofnął się trochę, jakby bojąc się mnie dotknąć. A może po prostu mi się wydawało. Za gobelinem panowała przeraźliwa ciemność. Rzuciłam mu zlęknione spojrzenie, ale on patrzył gdzieś w przestrzeń nad moją głową. Z cichym westchnieniem weszłam w mrok korytarza. Przez chwilę nic nie widziałam. Wzdrygnęłam się, kiedy coś dotknęło moich pleców. Okazało się, że to tylko Malfoy musnął mnie, idąc. Zatrzymał się gwałtownie i cofnął o krok, kiedy na niego spojrzałam. Nie widziałam jego miny, a szkoda. Usłyszałam szelest jego szaty i po chwili na lewo błysnął słaby płomyk świecy, unoszącej się w powietrzu.
Twarz Malfoya i jego błyszczące oczy wyłoniły się z mroku. Odchrząknął.
- Hm… no tak na początek wypadałoby chyba… eee… przeprosić. Cię.
- Co? – wymamrotałam.
Moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do półmroku, a przynajmniej na tyle, żeby zobaczyć jego wydęte usta.
- Przeprosić – powtórzył. – Cię – dodał po chwili.
I wtedy wszystko zaczęło wracać do normy. Odzyskałam pełną kontrolę nad swoim ciałem. Chciało mi się śmiać, choć nie wiedziałam czemu. Odzyskałam kontrolę nad swoim językiem.
- No to słucham – rzuciłam zgryźliwie, uśmiechając się na widok jego zakłopotanej miny.
Wymamrotał coś w stylu „szepszam”.
- Słucham?
Westchnął.
- Przepraszam – mruknął.
- Za? – Hm, no tak. Nie wiedziałam jeszcze, za co tak w ogóle mnie przeprasza.
- Za… hm… jakby to powiedzieć… moje zachowanie?
- Mnie się pytasz? – zakpiłam.
Tak, tak! Po raz pierwszy byłam górą nad Malfoyem! Chyba zauważył moją chwilę triumfu i postanowił coś z tym zrobić. Zazgrzytał zębami.
- Weasley. Nie wkurzaj. Mnie. Staram się. Być. Miłym.
- Nie rozśmieszaj mnie – warknęłam. Czy musiał psuć moją każdą miłą chwilę?
- Weasley! – krzyknął i szybko zamknął oczy, oddychając ciężko.
Próbował nie stracić panowania nad sobą. Nie byłam stuprocentowo pewna, czy chcę koniecznie mu pomóc, ale milczałam. Nie wiedziałam czemu, ale milczałam. Zamiast kipieć wściekłością, wpatrywałam się w niego. Moje oczy już przywykły do ograniczonego światła.
Jego twarz była niezaprzeczalnie piękna, kiedy wyzbywał się emocji. W jego rysach było coś takiego szlachetnego. Blade policzki wyglądały na niezwykle delikatne i kruche. Wiedziona dziwnym instynktem, zbliżyłam się do niego. Nie wiedziałam, co ja właściwie robię, kiedy zorientowałam się, że wyciągam rękę w jego stronę, chcąc dotknąć powierzchni jego skóry. Zatrzymałam się z dłonią o kilka centymetrów od jego twarzy i przygryzłam wargi. Zanim zdążyłam się cofnąć, otworzył oczy.
To było jak burza, jakby trafił mnie piorun. Przeszył mnie gwałtowny prąd, sięgający od koniuszków palców u stóp, aż do cebulek włosów. Przestałam myśleć. Wszystko przestało istnieć. Liczyły się tylko te oczy, ta jasna głębia topniejącego lodowca. Ledwo stałam na nogach. Czułam siłę przyciągania, kiwałam się lekko na stopach, zbliżając się do niego niebezpiecznie. W mojej głowie rozdzwonił się głośno alarm. Za blisko, za blisko! Nie panowałam nad sobą. Udało mi się jednak znaleźć odrobinkę silnej woli, która pomogła mi zamknąć oczy i zrobić zdecydowane dwa kroki do tyłu. Dopiero z bezpiecznej odległości mogłam na niego spojrzeć.
Przez ten czas Malfoy nie poruszył się ani odrobinkę. Zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle mrugał. Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się z niej niechcianych myśli.
- Więc co chciałeś mi powiedzieć? – spytałam słabo.
Coś mi się przypomniało. Głębia topniejącego lodowca? Ha, ha, chyba coś nie tak z moją głową.
- Uznam to dziecko.
No to teraz mnie wcięło. Co? CO?!
- Co? – spytałam głupio.
- Dam pieniądze na jego utrzymanie.
- Co?!
- Płyta ci się zacięła? Przecież mówię, co.
Znowu wyglądał na zmieszanego, ale tym razem nie triumfowałam. Ja nie wyglądałam, ani nie czułam się lepiej. Byłam tak skołowana, jak jeszcze nigdy dotąd. Chyba nawet bardziej, niż kiedy wypowiedział słowo „przepraszam” kilka minut wcześniej.
- Powtórz – poprosiłam. Głupia. Idiotko, co ty wyprawiasz?
- Chcę, żeby w dokumentach dziecka w rubryce „ojciec” widniało moje imię i nazwisko. Zamierzam utrzymywać z nim kontakt i płacić na jego utrzymanie – wyrecytował sucho, chyba z pamięci.
Roześmiałam się histerycznie.
- Chcesz żeby moje dziecko mówiło do ciebie „tato” – stwierdziłam płaczliwie. Byłam na skraju załamania nerwowego. – Zamierzasz utrzymywać z nim kontakt. A co, jeśli moje dziecko nie będzie chciało takiego ojca? Pomyślałeś o tym?
- Nasze – sprostował.
- Co? – wyjąkałam.
- To nasze dziecko, nie twoje – wyjaśnił. – Mam do niego takie same prawa, jak ty.
- Malfoy, ty się słyszysz? Człowieku, ty myślisz, że ojcostwo to takie hop siup? Że to takie proste?
Znów histerycznie się roześmiałam.
- Nie musisz mnie pouczać w tej kwestii. Jestem pełnoletni, a co za tym idzie, starszy od ciebie. W świetle prawa mam więcej uprawnień, niż ty.
- No nie, teraz to przesadziłeś – warknęłam.
On śmiał mnie pouczać? On? Jaka była jego rola w dotychczasowym życiu maleństwa? Co zrobił? Jedyną jego zasługą było danie mu połowy życia. Tylko tyle.
- Masz czelność mi to wypominać? Jakim prawem? To nie ty jesteś w ciąży, nie ty będziesz rodzić i nie ty będziesz przez całe życie najważniejszą osobą w jego życiu! – wykrzyknęłam, a z oczu pociekły mi łzy. To chyba to emocjonalne rozchwianie ciążowe.
- Ale jestem ojcem – warknął. – To też jest ważne.
- Wiele dzieci wychowuje się bez ojców i źle na tym nie wychodzą! – zagrzmiałam. – Wolę, żeby nie miało ojca, niż żeby wychowywał je ktoś taki jak ty! A teraz przepraszam, idę zająć się sobą i swoją ciążą.
Chciałam go wyminąć, ale oparł się ręką o ścianę, zagradzając mi drogę. Zagotowało się we mnie.
- Przepuść mnie – zażądałam.
- Nie, dopóki nie nabierzesz rozumu.
- Masz mnie wypuścić! – krzyknęłam, wyciągając różdżkę i celując nią w jego pierś. – W tym momencie – powiedziałam z naciskiem, patrząc mu prosto w oczy. Bałam się. Bałam, że jeśli zostanę tu jeszcze chwilę, to te oczy mnie zahipnotyzują i stracę kontrolę…
Skrzywił się, ale nie zabrał ręki. Zmrużył oczy.
- Jesteś całkowicie nieodpowiedzialna – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Jak masz zamiar go utrzymać, co? Wylądujesz pod mostem?
- Poradzę sobie – warknęłam. – Poza tym mam wrażenie, że to będzie dziewczynka – dodałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
- A ja wręcz przeciwnie.
- Zakład?
Wyciągnął w moją stronę rękę, którą nie opierał się o ścianę.
- O co? – spytał.
I wtedy dotarła do mnie cała komiczność sytuacji. Zakładamy się o płeć dziecka! Zaśmiałam się.
- Tabliczka truskawkowej czekolady z miodowego królestwa. Stoi?
- Stoi.
Schowałam różdżkę do kieszeni, uścisnęłam mu dłoń i uśmiechnęłam się szyderczo.
- Przetnij – powiedziałam z nadzieją, że odblokuje mi przejście.
- Sama przetnij.
Rozgryzł mnie. A niech to! Kipiąc wściekłością (swoją drogą, naprawdę mój nastrój zmieniał się bardzo szybko), przecięłam nasze splecione ręce.
- Teraz mnie wypuść – zażądałam.
Wahał się chwilę, ale zdecydował się zrobić mi przejście.
- Ale… Ginny… - zaczął, ale zamknął usta i już nic nie powiedział.
Spojrzałam na niego pytająco, lecz nie odwzajemnił spojrzenia. Wzruszyłam ramionami i minęłam go, rejestrując, że to drugi raz, kiedy nazwał mnie po imieniu. Uniosłam gobelin i wyszłam na jasno oświetlony korytarz.
- Uważaj na siebie – usłyszałam ledwo słyszalny szept. A może tylko mi się przesłyszało?

* * *

Wydarzenia ostatnich dni mocno dały mi w kość. Po pierwsze, te ćwiczenia pani Pomfrey. Miały pomagać, a tylko bolały mnie przez nie mięśnie! „Zrób koci grzbiet! Opuść! Unieś biodra! Opuść! Napnij mięśnie brzucha i pośladków! Nie oszukuj, ja wszystko widzę! Skłon w przód, dotknij prawą ręką lewej nogi, wyprostuj się, zmiana! Siedź prosto!”. Po drugie, nauka, nauka i nauka! Nagle okazało się, że już w przyszłym tygodniu moje egzaminy końcowe. Dumbledore nawet zwolnił mnie z lekcji, żebym mogła uczyć się w spokoju. Pani Pomfrey oczywiście to nie przypasowało. „Nie powinnaś się przemęczać, mówiłam ci już. Jak potem będziesz miała problemy z ciążą, to nie do mnie pretensje! Za bardzo się przejmujesz, uspokój się, przecież jesteś mądra i dużo umiesz”. Obdarowała mnie nawet specjalnej receptury ziółkami uspokajająco-wzmacniającymi, które miałam pić codziennie przed snem. Niewiele jednak pomagały, bo, po trzecie, za każdym razem, kiedy ruszyłam się gdzieś poza wieżę Gryffindoru, na mojej drodze natychmiast stawał Malfoy. Sama jego obecność wystarczyła, żeby cały zapas ziółek przestał działać. Czułam się skrajnie wyczerpana, a on jeszcze musiał mnie dobijać. Łaził za mną krok w krok, nękał, męczył, dręczył, i tak dalej, i tak dalej. Zauważyłam, że zostawia mnie w spokoju, kiedy jestem w towarzystwie znajomych, więc jak najczęściej dołączałam się do grupy ludzi. Szedł kilkanaście, kilkadziesiąt kroków dalej, z niezadowoloną miną. Tej nocy jednak nie sprzyjało mi szczęście. Nie mogłam zasnąć, aż w końcu zaburczało mi w brzuchu. No tak, nie zjadłam kolacji! A wszystko dlatego, że uczyłam się o różnych eliksirach, co tak mnie rozproszyło, że zapomniałam o czymś tak przyziemnym, jak jedzenie. Wstałam z łóżka, założyłam kapcie i szlafrok i niczym zjawa wyślizgnęłam się z dormitorium. Schody i pokój wspólny na całe szczęście były puste. Problemy zaczęły się dopiero, kiedy wyszłam na korytarz.
- A dokąd to się wybieramy? – spytała oburzona Gruba Dama. – O tej godzinie?
- Przepraszam, zgłodniałam – powiedziałam szczerze, ale ta, jak zwykle, mi nie uwierzyła. Musiałam w końcu zostawić ją, narzekającą na nieposłusznych uczniów, samą.
Dawno nie chodziłam pustymi, ciemnymi korytarzami Hogwartu nocą. Zdążyłam już zapomnieć, jak to jest. Na każdym kroku rozglądałam się nerwowo. Było cicho, przeraźliwie cicho. Bałam się, choć nigdy wcześniej nie odczuwałam strachu przed ciemnością. Nie wiedziałam, skąd wziął się u mnie ten nieuzasadniony lęk. Czułam się dziwnie samotna i bezbronna. Musiałam wyciągnąć przed siebie różdżkę, żeby dodać sobie odwagi, co i tak nie odniosło większych rezultatów – nadal się bałam. Skąd brał się mój lęk?
Poczułam ogromną ulgę, gdy w końcu dotarłam do jasno oświetlonej kuchni i podbiegło do mnie kilka skrzatów. Każdy z nich proponował mi inne danie do skosztowania. Dałam zaprowadzić się do stołu i już po chwili stało przede mną kilka półmisków z parującymi pysznościami. Podziękowałam skrzatom i wzięłam się do jedzenia. Mój brzuch przyjął to z wielką radością.
Gdy już się nasyciłam, podziękowałam raz jeszcze i zasypywana różnymi propozycjami deserów wyszłam na cichy, ciemny korytarz. Od razu poczułam się bardzo nieswojo, ale ruszyłam bez ociągania przed siebie.
- Dlaczego o tej godzinie łazisz po zamku?
Krzyknęłam i przystanęłam wystraszona, rozglądając się na boki. Z mroku wyszedł Malfoy. Mogłam się domyślić.
- Znowu mnie śledzisz? – spytałam, kiedy już udało mi się zapanować nad przyspieszonym oddechem.
- Ciągle cię śledzę – wyznał cicho, podchodząc do mnie.
Serce zabiło mi szybciej i nie miałam pojęcia, czy to ze strachu, czy… jeszcze czegoś. Zadrżałam, kiedy stanął tak blisko, że mogłam policzyć kilka pojedynczych, bladozłotych piegów na jego nosie, oświetlanych nikłym światłem mojej różdżki.
- Czego chcesz? – spytałam drżącym głosem. – Daj mi spokój.
- Wiesz, czego chcę – powiedział. – I nie spocznę, póki tego nie dostanę.
Ogarnął mnie strach. Do czego był zdolny się posunąć? Co mógł mi zrobić?
- Ja wiele mogę – rzekł, jakby w odpowiedzi na moje nieme pytanie. – Ale nie zrobię ci krzywdy. Za bardzo mi na tobie zależy.
Oczy błyszczały mu dziwnym blaskiem, którego jeszcze nie znałam.
- Za… zależy? – wyjąkałam. Magnetyczna siła jego spojrzenia odbierała mi wolę i jasność myślenia.
- Nasze dziecko – mruknął, przykładając dłoń do mojego brzucha.
Nieprzygotowana na taki ruch, odskoczyłam przestraszona. Szybko podszedł do mnie, ponawiając czynność. Moje serce trzepotało wystraszone, kiedy dotykał lekkiej wypukłości. Ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że jego dłoń mi nie przeszkadza, przeciwnie, to było bardzo miłe uczucie.
- Nie mogę uwierzyć – szepnął. – To już… to jak…
- Po prostu ciąża – powiedziałam, odsuwając się od niego. – To tylko zwykła ciąża.
- Niezwykła – odparł. – Bo to nasz syn.
- Córka – poprawiłam.
- Zobaczymy.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez kilka minut. Nigdy nie pomyślałabym, że znajdę się w podobnej sytuacji.
- Słyszałem, że za tydzień wyjeżdżasz – Malfoy przerwał milczenie. W jego ustach zabrzmiało to jak wyrzut. Przytaknęłam. – Mam… myślę, że cię odwiedzę.
- Słucham? – spytałam zaskoczona. – Nie musisz mnie odwiedzać.
- Ale chcę – stwierdził szybko. Nagle spochmurniał. – No chyba że wolisz towarzystwo tego…
Nie dowiedziałam się, kogo towarzystwo wolę od towarzystwa Malfoya, bo w korytarzu rozległy się kroki. Chłopak zaklął cicho pod nosem, wyrwał mi różdżkę z ręki i poruszył nią, szepcząc pod nosem inkantację. Poczułam jak od czubka głowy w dół przez moje ciało przepływają lodowate strumyki.
- Panie Malfoy – rozległ się cichy, jadowity głos Snape’a i już po chwili naczelny postrach Hogwartu we własnej osobie wyłonił się z cienia.
- Dobry wieczór, profesorze – powiedział swobodnie Malfoy. – Nie sądziłem, że kogoś spotkam.
- Masz szczęście, że jesteś prefektem – syknął Snape. – I Ślizgonem – dodał, jakby to przesądzało sprawę.
Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Na szczęście Snape nie zwracał na mnie uwagi. Jeszcze. Co powie mu Malfoy? Że złapał wałęsającą się po korytarzach Gryfonkę? Ze zdziwieniem przyjęłam kolejne pytanie profesora.
- Z kim rozmawiałeś?
- Z nikim – odparł Malfoy.
Spojrzałam na niego. „Co tu się dzieje?” - mówiła moja mina. Zignorował mnie całkowicie.
- A więc się przesłyszałem? – Snape uniósł brwi. Nie widział mnie?
- Mówiłem do siebie – ze stoickim spokojem stwierdził Malfoy.
Snape przyjrzał mu się podejrzliwie i wyminął go.
- Jakbyś widział jakiegoś Gryfona, na przykład Pottera – powiedział na odchodnym – wlep mu szlaban.
- Dobrze, profesorze.
Malfoy patrzył za odchodzącym Snapem, aż ucichły jego kroki. Wtedy rozejrzał się po korytarzu.
- Jesteś tu jeszcze? – spytał.
- A gdzie miałabym być? – syknęłam, zirytowana.
- Nie wiem, mogłaś uciec z krzykiem. Gdzie jesteś?
- Tu? – odparłam zdziwiona, zmieniając stwierdzenie bardziej w pytanie.
- Gdzie „tu”?
Zirytowana dotknęłam jego ramienia.
- Tu „tu”. Czemu Snape mnie nie widział?
- Ja też cię nie widzę.
Malfoy z lekkim uśmiechem na ustach odwrócił się w moją stronę i wypowiedział zaklęcie. Tym razem przez moje ciało przepłynęły gorące strumyki.
- Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi? – spytałam.
- Jasne. Rzuciłem na ciebie zaklęcie kameleona. Sądząc z nastroju Snape’a, bardzo dobrze zrobiłem. Inaczej zaprowadziłby cię do Dumbledore’a.
- Do Dumbledore’a? – zdziwiłam się. Zawsze odnosiłam wrażenie, że Snape woli raczej działać na własną rękę. – Dlaczego?
- Bo to Snape – odpowiedział wymijająco, chwytając mnie za ramię. – Idziemy.
- Chodzi ci o to, że jest nieprzewidywalny?
Malfoy wzruszył tylko ramionami.
- Idziemy – powtórzył.
- Dokąd?
- A jak myślisz? – Popchnął mnie lekko, zmuszając do poruszenia się w przód. – Eskortuję cię do wieży Gryffindoru.
Oburzyłam się. Niby czemu?
- Nie jestem dzieckiem, umiem sama dojść – warknęłam i potknęłam się o schody, które niespodziewanie przede mną wyrosły. Malfoy zaśmiał się.
- Właśnie widzę.

* * *

Wsunęłam się pod kołdrę z bardzo silnym przeczuciem, że tej nocy już nie zasnę. Jak bardzo się myliłam! Ledwie moja głowa dotknęła poduszki, już zmorzył mnie sen. Spałam niespokojnie, budząc się co chwilę. Śniło mi się coś, co bardzo dobrze znałam.
Ja, leżąca bezwładnie gdzieś w środku lasu. Zza drzew zaczęły wyłaniać się postacie. Byli tam wszyscy: mama, tata, moi bracia, Demelza, Colin, Harry, Diana, Lisbeth, Tina, Jane, Luna, Dominic.
- Dobrze! Więc popatrzysz na śmierć kogoś innego! – odezwał się Dominic. Z jego różdżki posypały się iskry. Wszyscy rozstąpili się. Za ich plecami leżał spętany łańcuchami Malfoy. Miał knebel w ustach. Nie ruszał się, ale oczy miał otwarte.
- Nie, nie Draco, nie Draco! – zaczęłam krzyczeć. Nie spodziewając się, że będę miała dość siły, żeby w ogóle wstać, podbiegłam do niego i zasłoniłam go własnym ciałem. – Nie zabijecie go! Nie pozbawicie mojego dziecka ojca!
- Nie Draco, powiadasz? – zakpił Bill. Zauważyłam, że w jego rękach znajduje się małe zawiniątko. – Zatem ona.
Dziecko zapłakało, kiedy wycelował w nie różdżką.
- Nie! Nie! – krzyknęłam, zalewając się łzami. – Nie moja córeczka! Nie ona! Ona nic wam nie zrobiła! Zabijcie mnie, mnie!
Błysnęło zielone światło, oślepiając wszystkich dookoła. Już po chwili zapadła cisza. Nie było jej, nie było jej już. Bill odrzucił martwe dziecko na ziemię. Bezwładne ciałko mojej córeczki nie poruszyło się więcej.
- Dlaczego?! – zawyłam. – DLACZEGO?!
- Bo ją kochasz najbardziej – powiedział Ron, zwężając z odrazą oczy. – A teraz on – Wskazał na Malfoya.
Ja również na niego spojrzałam. Był cały poturbowany, w jego oczach widoczny był strach.
- Przepraszam, nie mogłam, nie dałam rady. Nasza córeczka, nasza córeczka…
Podbiegłam do niego i jednym ruchem wyswobodziłam go z knebla.
- Nic nie mogłaś zrobić. To nie twoja wina.
- Właśnie, że moja!
Nie zwracałam już uwagi na żadnego z zebranych. Tylko Draco, tu był tylko Draco.
- Avada… - usłyszałam czyjś nienawistny głos.
- Nie! – krzyknęłam, odwracając się do tych, których uważałam za rodzinę. Ale było już za późno. Nic nie mogłam zrobić.
- Kocham cię – szepnął w tym samym momencie Draco.
- … Kedavra!
Błysk. Zielony błysk. Huk. I jego martwa dłoń w mojej dłoni. Zostałam sama, zupełnie sama. Nie miałam już nikogo. Nie miałam już nic.
Pył opadł. Siedemnaście par oczu patrzyło na mnie. Wycelowali we mnie różdżkami. Zaklęcie uśmiercające wydobyło się z osiemnastu ust. A potem już nic.
- Ginny! Ginny! – usłyszałam jak ktoś mnie woła. Słyszałam też przerażający, mrożący krew w żyłach krzyk. – Ginny, obudź się!
Posłuchałam. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że znajduję się w swoim dormitorium. Zorientowałam się też, że to ja krzyczę. Zamknęłam usta i w pomieszczeniu zaległa cisza. Dostrzegłam pochyloną nade mną zmartwioną, zmęczoną twarz Demelzy. Nie przypominała swojej mściwej odpowiedniczki ze snu. Ogarnął mnie nagły spokój. Byłam tutaj, w realnym świecie, nie w jakimś lesie.
Usiadłam. Zobaczyłam, że trochę na uboczu stoją moje współlokatorki. Diana była okropnie potargana, Lisbeth ziewała co chwilę, za to Tina wyglądała na w pełni rozbudzoną. Wszystkie bez wyjątku patrzyły na mnie.
- Która godzina? – spytałam, żeby odwrócić ich uwagę od siebie.
Demelza spojrzała na zegarek na swojej ręce.
- Jest… - zaczęła, marszcząc brwi. – Szósta czternaście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)