Zapadłam w
bardzo niespokojny sen, z którego budziłam się co jakiś czas. Może co godzinę,
może co dwie, ale tak właściwie to nie wiedziałam. Śniło mi się wciąż i wciąż
to samo. Ja, leżąca bezwładnie gdzieś w środku lasu, i stojąca nade mną mama,
która trzymała uniesioną różdżkę. Wiłam się z bólu, płakałam, prosiłam, żeby
mnie wysłuchała, żeby mnie nie odrzucała. To nie było jej zaklęcie. Ten ktoś
stał w cieniu drzew. Właściwie było ich wielu, schowanych, ukrytych. Nie
wiedziałam nawet, czy to mężczyźni, czy kobiety. A może jedno i drugie? To
stamtąd co rusz wydostawały się iskry, kiedy rzucano kolejne zaklęcia. Bałam
się. W lesie drzewa rosły tak gęsto, że słońce, które krążyło gdzieś nade mną,
prawie nie miało szans się przebić. Tylko pojedynczy promień padał na twarz
mojej mamy.
- Zawiodłam się
na tobie, Ginny.
- Mamo, wiem,
ja przepraszam, nie chciałam…
- Nie jesteś
już moją córką.
Płakałam i
krzyczałam z bólu. Wtem mama zniknęła, a przede mną stanął tata.
- Ginevro –
przemówił.
Próbowałam się
podnieść. Próbowałam choćby oprzeć się na łokciach, ale uniemożliwił mi to
dotkliwy ból.
- Przestańcie –
krzyknęłam płaczliwie w stronę drzew. Dobiegł mnie śmiech wielu osób.
- Wynieśliśmy
twoje rzeczy na podwórko – powiedział tata z surowym wyrazem twarzy.
- Nie,
dlaczego? Dlaczego?!
- Nie mieszkasz
już z nami. Od teraz radzisz sobie sama.
- Nie, tato,
poczekaj!
Tata oddalił
się. Zniknął za drzewami, w miejscu, w którym powinni być oni, ci ludzie,
którzy mnie krzywdzili. Wtedy, dokładnie z tego samego miejsca wyszedł Bill.
Śmiał się. Nie mogłam uwierzyć, że mój najukochańszy brat, ten, który zawsze
był ze mną, który zawsze mnie wspierał, teraz szydził ze mnie razem z innymi.
Zrozumiałam. To oni wszyscy, cała moja rodzina, to oni byli za drzewami.
- Bill, to nie
tak… - zaczęłam, ale brat kręcił tylko głową, nadal się śmiejąc. Zaczął się oddalać.
– Bill! – zawołałam za nim. – Pozwól wytłumaczyć, pozwól…!
Wycelował we
mnie różdżką.
- Crucio!
Zaczęłam wić
się z bólu, rzucać po podłożu, krzyczeć. Wszystko ustało, kiedy Bill zniknął, a
przede mną stanął Percy. Trzymał w dłoniach jakiś zwinięty w rulon pergamin i
niezwykle długie pióro. Poprawił okulary, żeby nie spadały mu z nosa, po czym
chrząknął znacząco i rozwinął rolkę. Sięgała do ziemi.
- Spotkaliśmy
się tu w sprawie Ginevry Molly Weasley, która dopuściła się śmierciożerstwa;
kradła, torturowała, kłamała, a także brutalnie zabijała – zaczął suchym,
rzeczowym tonem.
- To nieprawda!
– przerwałam mu, ale już po chwili moje ciało wygięło się nienaturalnie pod
wpływem bólu. Krzyknęłam rozdzierająco.
Zza drzew
zaczęły wyłaniać się postacie. Byli tam wszyscy: mama, tata, moi bracia, Demelza,
Colin, Harry, Diana, Lisbeth, Tina, Jane, Luna, Dominic. Razem siedemnaście
osób. Każda z nich uśmiechała się krzywo i unosiła różdżkę.
- Wyrok
proponowany: dożywocie w Azkabanie – czytał Percy.
Ale innym to
się nie spodobało. Patrzyli na mnie z nienawiścią, a wszyscy mieli czarne jak
węgiel oczy, które prześwietlały mnie na wylot.
- Oko za oko –
powiedział któryś z zebranych. Nie wiedziałam który, ale wszyscy spojrzeli na
Rona. To był on, stwierdziłam, kiedy przemówił ponownie. – Zabiła Hermionę.
Teraz czas zabić ją.
Wszyscy
zawtórowali mu.
- Zabić, zabić,
zabić.
Najpierw był to
niewyraźny pomruk, jednak z każdym powtórzeniem stawał się coraz głośniejszy.
Zaczęli krzyczeć. Jeszcze nigdy nie czułam się tak potwornie.
- Nie zabiłam
Hermiony! – zaprotestowałam. – To nie ja, nie zabiłabym nikogo!
- Masz dowody?
– spytał Percy, krzywiąc się i pierwszy raz patrząc prosto na mnie.
- Nie zabiłam!
– zawyłam.
- Dobrze! Więc
popatrzysz na śmierć kogoś innego! – odezwał się Dominic. Z jego różdżki
posypały się iskry. Wszyscy rozstąpili się. Za ich plecami leżał spętany
łańcuchami Malfoy. Miał knebel w ustach. Nie ruszał się, ale oczy miał otwarte.
- Nie, nie
Draco, nie Draco! – zaczęłam krzyczeć. Nie spodziewając się, że będę miała dość
siły, żeby w ogóle wstać, podbiegłam do niego i zasłoniłam go własnym ciałem. –
Nie zabijecie go! Nie pozbawicie mojego dziecka ojca!
- Nie Draco,
powiadasz? – zakpił Bill. Zauważyłam, że w jego rękach znajduje się małe zawiniątko.
– Zatem ona.
Dziecko
zapłakało, kiedy wycelował w nie różdżką.
- Nie! Nie! –
krzyknęłam, zalewając się łzami. – Nie moja córeczka! Nie ona! Ona nic wam nie
zrobiła! Zabijcie mnie, mnie!
Błysnęło
zielone światło, oślepiając wszystkich dookoła. Już po chwili zapadła cisza.
Nie było jej, nie było jej już. Bill odrzucił martwe dziecko na ziemię.
Bezwładne ciałko mojej córeczki nie poruszyło się więcej.
- Dlaczego?! –
zawyłam. – DLACZEGO?!
- Bo ją kochasz
najbardziej – powiedział Ron, zwężając z odrazą oczy. – A teraz on – Wskazał na
Malfoya.
Ja również na
niego spojrzałam. Był cały poturbowany, a w jego oczach widniał strach.
- Przepraszam,
nie mogłam, nie dałam rady. Nasza córeczka, nasza córeczka…
Podbiegłam do
niego i jednym ruchem wyswobodziłam go z knebla.
- Nic nie
mogłaś zrobić. To nie twoja wina.
- Właśnie, że
moja!
Nie zwracałam
już uwagi na żadnego z zebranych. Tylko Draco, tu był tylko Draco.
- Avada… - usłyszałam czyjś nienawistny
głos.
- Nie! –
krzyknęłam, odwracając się do tych, których uważałam za rodzinę. Ale było już
za późno. Nic nie mogłam zrobić.
- Kocham cię –
szepnął w tym samym momencie Draco.
- … Kedavra!
Błysk. Zielony
błysk. Huk. I jego martwa dłoń w mojej dłoni. Zostałam sama, zupełnie sama. Nie
miałam już nikogo. Nie miałam już nic.
Pył opadł. Siedemnaście
par oczu patrzyło na mnie. Wycelowali we mnie różdżkami. Zaklęcie uśmiercające
wydobyło się z siedemnastu ust. A potem już nic.
I znów budziłam
się z krzykiem. Znów starałam się jak najszybciej stłumić go w sobie. Nikt nie
przychodził. Nikt nie słyszał…?
* *
*
Była szósta
czternaście, kiedy wstałam z łóżka. Dowlokłam się do szafy i wyjęłam w miarę
ładną bluzkę, zieloną, z falbankami przy rękawach i przy odcinanym pod biustem
dole. Ponoć zielony był moim kolorem. Kiedyś. Sięgnęłam jeszcze po czarne
dżinsy i bieliznę i skierowałam się w stronę łazienki. Wzięłam długą kąpiel,
podczas której zastanawiałam się nad różnymi sprawami. Nie rozumiałam, czemu
ten sen przyśnił mi się akurat dzisiaj, ani dlaczego śnił mi się kilka razy z
rzędu. I co miał niby oznaczać?! To było aż śmieszne, żebym wstawiała się za
Malfoyem. Ale jego słowa? Czy on kiedykolwiek kogoś kochał? Jak mógłby kochać…
mnie?
Jezu, Ginny, o
czym ty myślisz? To tylko sen, tylko głupi sen. We śnie nawet Dumbledore może
biegać po błoniach w stringach.
Ale rodzina, moja rodzina. Nie rozumiałam, co się
stało. Nie wiedziałam, dlaczego. Czy naprawdę zabiłam Hermionę? Nie, to głupie.
Nie zabiłabym jej. To brzmiało groteskowo.
No i znowu ta
świadomość, że przecież to wszystko było snem. Czasem tak łatwo się z nich
wyrwać…
Pozostawała
jeszcze kwestia dziecka. To było moje dziecko. Dziewczynka. To akurat
odzwierciedlenie moich pragnień. Tak, bardzo chciałam, żeby to była córeczka.
Czy to możliwe? Czy moje marzenie miało szansę się spełnić? Chociaż to jedno?
Tak łatwo było uwierzyć, że to prawda, a tak ciężko zejść później na ziemię.
To tylko sen.
Wyszłam z wanny
i zaczęłam się ubierać. Przeżyłam szok, kiedy zorientowałam się, że mam problem
z zapięciem zamka od dżinsów. Nie, to niemożliwe! Nie nosiłam tych spodni przez
jakiś czas, zawsze były idealnie dopasowane, w przeciwieństwie do innych –
tamte na ogół były trochę zbyt szerokie. Przytyłam? Już? Rzuciłam się do
lustra. Nie dostrzegłam żadnych zmian w swojej budowie. Może po prostu dżinsy
skurczyły się w praniu? Spróbowałam jeszcze raz dopiąć zamek. Stawiał opór, ale
udało mi się. Jeszcze tylko guzik i po krzyku.
Nie, spodnie
mnie cisnęły. Napięte do granic możliwości, opinały mój brzuch bardziej, niż
zwykle. Ale chwila, teraz najważniejsze pytanie. Czy przytyłam, bo ciąża
zaczynała być widoczna, czy może dlatego, że ostatnio dużo jadłam? To chyba to
drugie…
Ale nagle
przypomniałam sobie coś. Kiedy wyszłam ze skrzydła szpitalnego, po tym incydencie
w Pokoju Życzeń, byłam wychudzona. Pamiętam, że denerwowałam się, że ubrania
wiszą na mnie jeszcze bardziej niż zwykle. Tych spodni nie miałam ze sobą w
Hogwarcie, zapomniałam zabrać je ze sobą po Bożym Narodzeniu z domu. Wtedy na
mnie pasowały. Skoro później strasznie schudłam, to czy teraz mogłam gwałtownie
utyć? Nie, takie wyliczanki to nie dla mnie.
Wiedziona
dziwnym przeczuciem, wróciłam do swojego pokoju, rozpinając jednak po drodze
zamek, żeby iść swobodniej. Wyciągnęłam z kufra dwie pary spodni i zaniosłam je
do łazienki. Przymierzyłam pierwsze z nich, te, które zawsze były odrobinkę
przyduże. Chciałam sprawdzić, czy aby na pewno czarne dżinsy się nie skurczyły.
Zawiodłam się, gdy i te ledwo dopięłam. Sięgnęłam po kolejne spodnie, jasne
sztruksy, które zawsze zjeżdżały mi z tyłka. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że
pasują jak ulał.
Sięgnęłam po
ostatnią deskę ratunku – starą wagę spod wanny. Stanęłam na niej i ze strachem
przyglądałam się wskaźnikowi. Pięćdziesiąt pięć. Przełknęłam głośno ślinę,
odstawiłam wagę na miejsce i usiadłam na zamkniętej desce od muszli klozetowej.
Ukryłam twarz w dłoniach.
Przytyłam pięć
kilogramów, odkąd ostatnio się ważyłam. To możliwe? To przez ciążę? Przecież
byłam taka chudziutka, kiedy opuściłam skrzydło szpitalne, kiedy nic nie
jadłam. Musiałam faktycznie w dwa i pół miesiąca przytyć więcej, niż te pięć
kilogramów. Ile? Z osiem? Może jeszcze więcej? Merlinie, czy to przez zmianę
diety? Tak się nie powinno dziać! To nie mogło tak być przez ciążę samą w
sobie!
A więc
przytyłam. Jestem w czwartym miesiącu ciąży i już przytyłam. Boję się, co
będzie dalej. Pierwszy raz ogarnął mnie strach, taki strach spowodowany dziwną
próżnością. Jak ja będę wyglądać, kiedy już urodzę? Ponoć kobiety traciły w ten
sposób swoje nienaganne figury. Czy dołączę do ich grona? Czy będę gruba? Czy
moje ciało nieodwracalnie się zniszczy? Ach, ile bym dała, żeby umieć
przewidywać przyszłość!
Żeby zagłuszyć coraz
bardziej dramatyczne myśli, wróciłam do pokoju i zaczęłam się uczyć z
transmutacji. Trudne teorie były tym, czego potrzebowałam – momentalnie
zapomniałam o swoim małym problemie. W ten sposób upłynęło trochę czasu, w
każdym razie wystarczająco, żebym mogła zejść na dół na śniadanie. W kuchni
zastałam już mamę i Billa. Rozmawiali o czymś cicho, a kiedy do nich podeszłam,
zamilkli.
- Cześć,
siostrzyczko – przywitał mnie Bill, uśmiechając się szeroko. – Co tam ci się
dzisiaj śniło? Strasznie gadatliwa byłaś.
Zaczerwieniłam
się. Może coś wygadywałam przez sen? A może chodziło mu tylko o moje krzyki?
Chociaż, znając go, mógł sobie po prostu zażartować.
- Już nie
pamiętam, co mi się śniło – stwierdziłam, siadając na krześle. – Dzień dobry,
mamo – dodałam.
Mama łypnęła na
mnie dziwnie zmartwiona. O co im wszystkim chodziło?
- Jesteś
głodna? – spytała opiekuńczo. – Jak chcesz, mogę ci zrobić kanapki, twoi bracia
jeszcze śpią, co może długo potrwać.
- Tak, poproszę
– powiedziałam, zdziwiona. Na ogół mama nie proponowała mi kanapek. Zwykle sama
sobie musiałam robić, miałam już te swoje prawie siedemnaście lat.
Bill pochylił
się w moją stronę.
- Po śniadaniu
zabieram cię na spacer, musimy porozmawiać – położył nacisk na ostatnich dwóch
słowach.
Poczułam ucisk
w żołądku. Pokiwałam tylko głową i sięgnęłam po dzbanek z herbatą, który mama
postawiła przed chwilą na stole. Nalałam jej sobie do szklanki, której także
jeszcze przed chwilą nie było. Sącząc powoli napój, próbowałam uspokoić kołatanie
serca. Nie trudno chyba się domyślić, o czym w tym momencie myślałam. Tak, że
wszystko się wydało, że wszyscy już wiedzą i że zaraz wywalą mnie z domu.
Trochę psychiczne, prawda? Wiem, ale nie mogłam nic na to poradzić.
- Bill, a
wracając do naszej rozmowy – zaczęła mama. Hm, czyżby nie gadali o mnie, zanim
weszłam? – Masz jakieś wiadomości od Fleur?
O, tak, Fleur.
Ciągle zapominałam, że już prawie rok była moją bratową. No i rzadko ją
widywałam. Przesiadywali z Billem w tej swojej Muszelce. Nie powiem, trochę im
zazdrościłam – wymarzony dom, wymarzony ślub, wymarzone życie… No po prostu raj
na ziemi. Fleur jest piękna, Bill przystojny. Ich dzieci pewnie też będą
zjawiskowe. A jeśli już mowa o dzieciach… Ciekawe, jak będzie wyglądać moje
dziecko. Wciąż o tym myślałam. Najlepiej byłoby, gdyby miało brązowe oczy i
rude włosy. Chociaż z drugiej strony, po tym całym dzisiejszym śnie… Tamta
dziewczynka miała jasne włoski. Wyglądała jak aniołek. Nie mogłam patrzeć, jak
leży tak bez życia na ziemi, ale musiałam przyznać, że była śliczna. Tylko jak
wytłumaczyć wszystkim, dlaczego dziecko ma włosy tak charakterystyczne dla
Malfoya? Nie, nie, ona nie może być blondynką. Ono. Ciągle ponosiła mnie
wyobraźnia, a przecież wcale nie było wiadomo, czy to chłopiec, czy
dziewczynka.
- Tak, dostałem
sowę od Fleur wczoraj wieczorem. Gabrielle ma chłopaka – uśmiechnął się
złośliwie, zerkając na mnie. Ciekawe, o ilu moich chłopakach doniósł mu Ron.
- Pisała, kiedy
wraca?
Fleur siedziała
we Francji, u swojej rodziny. Jej rodzice mieli trzydziestą rocznicę ślubu, na
którą zjeżdżała się cała wielka familia Delacour, a także ta druga, od strony
matki Fleur. Nigdy nie mogłam zapamiętać, jak mieli na nazwisko. Bill nie
pojechał z nią, ponieważ miał jakiś ciężki okres w pracy. Na szczęście, już go
zażegnał.
- Za tydzień.
Twierdzi, że francuskie powietrze dobrze wpływa na jej cerę. Nigdy tego nie
zrozumiem – pożalił się.
Zachichotałam.
- A ty z czego
się śmiejesz?
Przybrałam
poważną minę.
- Ja? Czy ja
się z czegokolwiek śmieję?
Mama postawiła
przede mną talerz z kanapkami. Zaczęłam jeść, a Bill przypatrywał mi się z
nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nienawidziłam, gdy ktoś patrzył, jak jem. Czułam
się okropnie skrępowana, a on doskonale o tym wiedział. Uratowała mnie sowa,
która wpadła przez szeroko otwarte okno z egzemplarzem Proroka Codziennego
przywiązanym do nóżki.
- Jest coś
ciekawego? – spytał Bill, kiedy mama zapłaciła sówce i rozwinęła gazetę. Spojrzałam
na nią.
- Maggie Sileo
zabita najprawdopodobniej przez śmierciożerców, a jej mąż, Richard, zesłany do
Azkabanu – odparła mama.
- Sileo? Ta
aurorka?
- Tak.
Bill wyglądał
na wstrząśniętego. Ja nie znałam tej rodziny.
- Ona miała
córkę, prawda? Co się z nią stało? – drążył temat.
- Poczekaj,
doczytam – skarciła go mama, zagłębiając się w lekturze. Bill wciąż wpatrywał
się w nią uparcie. W końcu odłożyła gazetę na parapet, wzdychając.
- I co?
- Aleś ty
ciekawski! Ciekawe, po kim to masz.
- Ja też to mam
– wtrąciłam z uśmiechem. – Więc?
Naprawdę mnie
to zainteresowało. Może dlatego, że szukałam jakiejś myśli, tak innej od tych,
które krążyły po mojej głowie. Cóż, tonący brzytwy się chwyta.
- Nie napisali
o niej. Ale chyba zostanie w domu. Jest już w końcu pełnoletnia.
- No tak,
zapomniałem. Ciągle pamiętam ją jako stawiającego pierwsze kroki berbecia. Bawiłaś
się z nią – wskazał na mnie palcem.
- Jakoś
nieszczególnie pamiętam – mruknęłam, niewzruszona, wracając do mojego
śniadania.
- Mamo, jak ona
miała na imię? – spytał Bill.
Mama zamyśliła
się.
- Chyba… Emily,
czy jakoś tak. Nie wiem, to było tak dawno temu…
- Nie, nie
Emily. Jakoś inaczej – drążył.
- Poczekaj, daj
mi pomyśleć.
Plasterek
ogórka na mojej kanapce mrugał do mnie zachęcająco, jakby mówiąc: „Zjedz mnie,
zjedz mnie!”. A może nie? Może jego przekazem było: „Trzymaj się z daleka”? W
każdym razie, gdy tak dłużej się w niego wpatrywałam, ześlizgnął się z mojej
kanapki i wylądował na podłodze. No to problem z głowy.
- Chyba Eliza…
- myślała mama, ale wciąż jej głos nie brzmiał pewnie.
- Nie –
zaprzeczył Bill. – Jeżeli już, to Elissa.
- Elissa! –
wykrzyknęła triumfalnie mama. – No właśnie!
- A… ten
Richard? Za co go wsadzili do Azkabanu?
- Uważają, że
pomógł w zabójstwie żony – odpowiedziała mama, prychając. – Jakoś nie bardzo w
to wierzę. Po prostu udają, że cokolwiek robią.
- A jeśli nie?
Jeśli naprawdę pomógł?
- Bill, znałam
Richarda. Nawet mijałam się z nim na Pokątnej dwa tygodnie temu. On prawdziwie kochał
Maggie, nigdy nie pomógłby jej zamordować.
- Istnieją
różne zaklęcia.
- Sprawdziliby,
czy działał pod wpływem Imperius.
- Więc złapali go
za nic?
Mama machnęła
ręką, dając do zrozumienia, że z moim bratem nie da się pogadać. Przez czas ich
rozmowy skończyłam jeść. Wstałam, podziękowałam, odstawiłam naczynia do zlewu, i
już chciałam wracać do siebie na górę, kiedy Bill zawołał za mną.
- Hej, wracaj
tu! – zaśmiał się. – Zabieram cię w pewne miejsce.
A już myślałam,
że zapomniał. Cofnęłam nogę ze stopnia i powlokłam się do drzwi kuchennych.
Bill poszedł za mną. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, wysforował się na prowadzenie.
- Dokąd
idziemy? – spytałam zrezygnowana.
- Tylko
kawałeczek, nad rzeczkę.
Nad rzeczkę. To
niedaleko, może z pół kilometra, w każdym razie około pięciu minut drogi. Właściwie
dumnym mianem rzeczki określamy niesamowicie brudne, pełne glonów czy innych
zielonych rzeczy koryto wodne, umiejscowione między drzewami. Na ogół z braćmi
siadamy gdzieś pod jednym z nich. Nie wiem dlaczego, tak się już przyjęło. Jak
ktoś chce o czymś pogadać, zabiera tę drugą osobę nad rzeczkę. Bardzo możliwe,
że zwyczaj ten wszedł w życie, jeszcze zanim ja pojawiłam się na świecie.
Usiedliśmy na
trawie. Ziemia była jeszcze trochę chłodna, ale ten drobny szczegół nam nie
przeszkadzał. Spojrzałam wyczekująco na Billa. Odchrząknął.
- Ginny, mama
opowiedziała mi, że wczoraj bardzo dziwnie się zachowywałaś. Możesz mi to
wyjaśnić? Dlaczego stwierdziłaś, że nie chcesz wracać w przyszłym roku do
Hogwartu?
Westchnęłam.
Jemu mogłam chyba powiedzieć. Chyba tak. I chyba nawet dałabym radę. Po tym
porannym cyrku ze spodniami byłam zbyt osłabiona psychicznie, żeby kręcić.
- Jestem w
ciąży – powiedziałam prosto z mostu, zanim zdążyłam zastanowić się, co właściwie
plotę.
Bill zamrugał.
- Że co? - Spojrzał
szybko na mój brzuch, a później przeniósł wzrok na moją twarz. - Chyba
żartujesz.
Pokręciłam
przecząco głową.
- Oto cała
filozofia.
- Dumbledore
wie?
- Tak,
rozmawiałam z nim. To on mi załatwił tę przerwę w nauce.
- Rozumiem.
Choć Bill był
oszołomiony i marszczył brwi, zastanawiając się, nie zareagował jakoś specjalnie
agresywnie. Niepotrzebnie obawiałam się jego reakcji. Może mama też miała nie
być na mnie aż tak bardzo zła? A poza tym… w końcu komuś powiedziałam. Powinnam
chyba być z siebie dumna, a już przede wszystkim odczuwana przeze mnie ulga
była ogromna.
- Nie, nie
rozumiem… Jak do tego doszło? Jak to się stało?
Zachichotałam.
Sama dziwiłam się swoim reakcjom, więc Bill także miał prawo wyglądać na
całkowicie oszołomionego.
- Nie mów mi,
że nie praktykujesz z Fleur tego typu…
- Dobra, dobra,
no przecież wiem! – przerwał mi, zatykając uszy, co sprawiło, że roześmiałam
się na dobre. – Chodzi mi raczej o to… W Hogwarcie? Gdzie? Jak?
- Zapewniam
cię, nie chcesz tego słuchać – powiedziałam, nadal chichocząc.
- No ale gdzie?
- Tajemnica.
- Z kim?
- Tajemnica.
- Jak mogłaś…
wpadłaś? Dzieciak z ciebie.
Wystawiłam mu
język.
- Oczywiście
mamie jeszcze nie powiedziałaś? – Przyjrzał mi się uważnie. Zmarkotniałam.
- Niby jak?
Kiedy? Bill, ja nie dam rady – zajęczałam.
- Co byś
powiedziała na… teraz?
Wstał z ziemi i
zaczął się otrzepywać. Patrzyłam na niego ze strachem.
- Nie, to zły
pomysł – stwierdziłam.
- Nie marudź,
tylko chodź. – Wyciągnął do mnie rękę i pomógł mi wstać. Świetnie, dałam się w
to wrobić.
- Jesteś pewny?
Bo wiesz, jak mama mnie zabije, nie będziesz już miał swojej siostrzyczki…
- Nie zabije –
stwierdził, wzruszając ramionami. Chwilę później uśmiechnął się wrednie. – Poza
tym, trzeba powiedzieć jeszcze całej reszcie. Już nie mogę się doczekać, co na
to Fred i George.
Jęknęłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)