sobota, 6 października 2012

Tylko ty jedyny: 10. Tchórz



Przebywając w domu czułam się, jakbym znów była dzieckiem, jakbym nie miała żadnych, najmniejszych zmartwień. Zapach domu zawsze jest taki charakterystyczny, znajomy. Wątpię, żebym kiedykolwiek zapomniała, jak pachnie Nora, nawet kiedy już będę stara i pomarszczona, cierpiąca na zaawansowaną sklerozę.
Prawie udało mi się zapomnieć o mojej „misji”, kiedy mama skakała wokół nas, szczęśliwa, że ma całą rodzinę w domu. Jak dla mnie wcale nie było to dobre, wolałabym mieć spokój i przestrzeń, poza tym istniało o wiele większe prawdopodobieństwo, że o ciąży dowie się więcej osób, niż powinno. Świetnie.
Tak, wiem, wiem, powinnam powiedzieć jej od razu. Ale co mogłam poradzić na to, że nie miałam odwagi? Tak bałam się, że zepsuję całe święta, że wszystko zepsuję. Byłam w domu już drugi dzień. Powinnam stanowczo coś z tym zrobić. Ale nie umiałam, po prostu najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam! Co ja takiego zrobiłam, za jakie grzechy…
Mimo że czułam się w domu tak dobrze, uciekałam stąd. Chodziłam na wielogodzinne spacery, podczas których myślałam nad swoim życiem. Przyznam szczerze, że z daleka od Hogwartu, zaczęły mnie ogarniać wątpliwości. Bałam się, że nie poradzę sobie w prawdziwym świecie, że nie poradzę sobie jako matka. Ale z drugiej strony, wszystko tutaj było takie bardziej realne, możliwe. Tutaj łatwiej mi było we wszystko uwierzyć.
Tego dnia nogi zaniosły mnie do miasteczka. Rzadko tu bywałam, wolałam spędzać czas w domu. Spacerując wąskimi uliczkami, poczułam się bezpieczniejsza niż na wolnej przestrzeni, ale i bardziej przytłoczona różnymi sprawami. No dobra, jedną sprawą. Skręcałam właśnie za róg, kiedy na kogoś wpadłam.
- Ojej, przepraszam, niechcący – wymamrotałam i spojrzałam w twarz potrąconej przeze mnie osoby. To był chłopak, na oko niewiele starszy ode mnie, ciemnooki, szczupły blondyn o uśmiechu od ucha do ucha. – Przepraszam – dodałam jeszcze i chciałam go wyminąć, kiedy przytrzymał mnie za rękę.
- Nic nie szkodzi, naprawdę. To ja na ciebie wpadłem, zamyśliłem się. Może mógłbym się jakoś zrewanżować?
Tekst stary jak świat. Zerknęłam na niego, przechylając głowę. Wyglądał na sympatycznego.
- A w jaki sposób? – spytałam. Możliwe, że zatrzepotałam też rzęsami, nie miałam pewności, tak często to kiedyś robiłam, że weszło mi w nawyk. To dziwne, wspominać o tych „szczęśliwych” czasach. Naprawdę aż tak się różniłam od obecnej Ginny?
- Może ciastko z bitą śmietaną? – uśmiechnął się rozbrajająco.
W sumie co mi szkodzi, pomyślałam. I tak nie miałam nic do roboty, a mój rozmówca nie był taki najgorszy. Miał oczy barwy mlecznej czekolady, ciepłe, miłe i uczciwe. Dlaczego by nie?
- Z chęcią – odpowiedziałam. – Ale tylko, jeśli bitą śmietanę można wymienić na krem – dodałam z uśmiechem.
- Jestem Nick – przedstawił się, wyciągając rękę w moją stronę. – Dominic.
- Ginny. Ginevra – zrewanżowałam się, ściskając jego rękę. – Więc dokąd idziemy?
- Dwie uliczki dalej jest taka jedna kawiarenka, „Monalisa”, może znasz?
- Niestety nie, nie jestem stąd. Prowadź.
Ruszyliśmy przed siebie.
- Nie jesteś stąd? – zdziwił się. – Ach, to pewnie dlatego nigdy wcześniej cię nie widziałem. Nie da się nie zauważyć tak pięknej dziewczyny.
Poczułam się mile zaskoczona. Dawno nikt nie powiedział mi, że jestem ładna. I chyba lekko się zaczerwieniłam. Nie uważałam siebie za ładną, od jakiegoś czasu nie malowałam się, nie zwracałam uwagi na ubrania, bo i po co. Zdałam sobie sprawę, że pod cienkim płaszczykiem, który prezentował się w miarę dobrze, miałam luźną, spraną bluzę z kapturem. Chyba Nick miał zmienić zdanie o mnie w najbliższym czasie.
- Nie przesadzaj – bąknęłam.
- Kiedy ja mówię prawdę – uśmiechnął się szczerze. – Więc skąd jesteś? Przyjechałaś do znajomej, może do rodziny…?
- Jestem spoza miasteczka, kilka kilometrów polną drogą. Nieczęsto tu bywam – wyjaśniłam.
- Ach, teraz rozumiem. I co, przyszłaś tu piechotą?
- Tak, dlaczego by nie? – wzruszyłam ramionami. - To nie jest aż tak daleko. Może półtorej godziny normalnym tempem.
O dziwo gadało mi się z nim całkiem dobrze i przede wszystkim bardzo swobodnie. To dziwne, że zdarzają się takie zbiegi okoliczności – wpadam na kogoś, a później nawiązuję z tym kimś znajomość.
- Może kiedyś cię odwiedzę? – spytał.
- Może – odparłam. – Ale nie wiem, czy znajdziesz drogę.
- Więc mnie zaprowadzisz – roześmiał się.
- Zabawne – stwierdziłam, patrząc mu prosto w oczy.
Nie sprawiało mi to najmniejszego problemu. Po prostu patrzyłam mu w oczy, wielkie rzeczy. Ciągle jednak nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kogoś mi przypomina. Nie wiedziałam tylko kogo.
- Jesteśmy.
Stanęliśmy przed oszklonymi drzwiami, nad którymi wisiała tabliczka „Monalisa”. Po bokach były wielkie okna, osłonięte na brzegach żółtymi zasłonami w brązowe wzorki. Dało się przez nie zobaczyć ludzi, siedzących przy drewnianych, okrągłych stolikach.
Weszliśmy. Przywitał mnie zapach parzonej kawy i słodkości wystawionych w oszklonych gablotach. Podeszliśmy do lady. Przy okazji rozglądałam się na boki. Było tu ciepło i przytulnie, żółte ściany miały ten sam odcień, co zasłony, i idealnie komponowały się z drewnianą podłogą. Tu i ówdzie wisiały obrazy przedstawiające różne wyroby cukiernicze. Po wnętrzu rozsiane były okrągłe stoliki, nad którymi wisiały lampy z brązowymi kloszami. Mogłam szczerze to przyznać – kawiarnia miała klasę.
Na ścianie za ladą wisiało podświetlone menu, ozdobione zdjęciami różnych deserów. Dominic stwierdził, że dla siebie oprócz ciastka z kremem weźmie gorącą czekoladę i zapytał, co ja sobie życzę. Dziwnie się czułam z myślą, że będzie za mnie płacił, więc poprosiłam o najtańsze jakie tylko znalazłam ciastko z budyniem. Nie chciałam naciągać go na nic do picia, ale uparł się i już po chwili siedziałam przy jednym ze stolików z parującym kubkiem słodkiej, białej czekolady. Nick sprawiał wrażenie, jakby nie liczył się w ogóle z pieniędzmi. Beztrosko wyjmował z portfela banknoty i, jak zauważyłam, zostawił spory napiwek. Moje wyrzuty sumienia trochę zmalały. A może to był tylko jego podstęp, żebym się tak nie przejmowała?
- Ile masz lat? – spytałam, może trochę bezczelnie, kiedy zajmował krzesło naprzeciwko mnie.
- Osiemnaście – odpowiedział bez cienia zdziwienia, czy zażenowania. – A ty?
- Niedługo skończę siedemnaście. Chodzisz do szkoły w miasteczku?
- Nie, ja już skończyłem...
- Aha.
To dziwne. Czy chciał powiedzieć, że już zakończył edukację? Jeśli tak, to przecież nie ma się czego wstydzić, może już gdzieś pracuje?
- A ty? – zrewanżował się.
- Chodzę do szkoły z internatem – odpowiedziałam bez mrugnięcia. No cóż, nie skłamałam.
- Nie gorąco ci? – zauważył sprytnie. Oczywiście, wszyscy goście pozbyli się okryć wierzchnich.
Owszem, było mi trochę gorąco, ale mogłam wytrzymać, żeby tylko nie pokazywać się tutaj w tej koszmarnej bluzie. Niepostrzeżenie podwinęłam ją trochę, żeby odkryć kawałek pleców. Dzięki temu zrobiło mi się odrobinkę chłodniej.
- Nie bardzo. Straszny ze mnie zmarźluch – skłamałam i wzięłam w ręce gorący kubek. Świetnie, teraz to się ugotuję. Odstawiłam go na miejsce i sięgnęłam po łyżeczkę, żeby zacząć jeść. Może przez ten czas czekolada ostygnie.
- Przyjechałaś na święta do domu? – spytał.
- Owszem.
- Więc już niedługo wracasz do szkoły? Kiedy?
- Za pięć dni.
- A więc zdążymy się jeszcze spotkać?
Zbił mnie z tropu. Zamarłam z łyżeczką w połowie drogi do ust, patrząc na niego. Zrobił unik - spojrzał w dół i chwycił własną łyżeczkę.
- Możliwe – odparłam wymijająco.
Chciał się jeszcze ze mną spotkać? Albo była to dziwna nachalność, albo po prostu mu się spodobałam i chce podtrzymać znajomość…
- Może jeszcze raz na ciebie wpadnę? Będziesz się mniej wahać? – zażartował.
Uśmiechnęłam się.
- Nie, no co ty, nie chodzi o to, że nie chcę, po prostu nie wiem, czy nadarzy się okazja. Nie wiem, czy będę jeszcze w miasteczku – wyjaśniłam.
Zmarkotniał.
- Szkoda. Bardzo miło się z tobą gada.
- Och, dziękuję – stwierdziłam. – Z tobą także.
- Więc dlaczego nie chcesz?
Pokręciłam głową z uśmiechem. Kiedy tak patrzył na mnie ze smutkiem, przeżuwając kawałek ciasta, wyglądał jak małe dziecko, któremu rodzic odmawia kupna zabawki.
- Oj, od razu nie chcę. Po prostu nie wiem, czy znajdę czas.
- Aha – stwierdził.
Nie mając innego pomysłu, skierowałam w końcu łyżeczkę do ust. Ciasto było przepyszne, naprawdę. Prawie tak dobre, jak wypieki mojej mamy, które uważałam za najlepsze na świecie. Nick wiedział, gdzie mnie zaprowadzić.
Siedzieliśmy tak jeszcze długo, rozmawiając o różnych sprawach: o rodzeństwie, zwierzętach, planach na przyszłość, znajomych, przeszłości. Dowiedziałam się, że Nick jest jedynakiem. Przyjaźnił się ze swoją byłą, Angelique, a także z jej obecnym chłopakiem, Carlem. Dziwny układ.
Zrobiło się późno i musiałam wracać do domu. Mama pewnie miała zamiar odchodzić od zmysłów już za jakąś godzinę, musiałam się więc pośpieszyć. Pożegnałam się z Nickiem i, po jego namowach, umówiliśmy się na następny dzień w parku, a następnie pognałam do domu. Zdążyłam akurat na kolację.
- Gdzieś ty była? – spytała zamiast powitania mama. – Martwiliśmy się o ciebie! Znikasz na całe dnie, może stać ci się krzywda! Przecież wiesz, że to niebezpiecznie zapuszczać się gdzieś samej, kiedy Sama-Wiesz-Kto może zaatakować. Prawda? – zwróciła się z prośbą o poparcie do reszty, która właśnie zasiadała przy stole. Każdy, bojąc się jej groźnego spojrzenia, skinął głową. – Gdyby tata nie musiał pójść do pracy, o, to byś dostała wykład o bezpieczeństwie.
Wywróciłam oczami. Akurat.
- Mamo, nie jestem małym dzieckiem. Umiem dbać o siebie. Noszę przy sobie różdżkę. Poza tym byłam w miasteczku, a nie w środku lasu. I nic mi się nie stało, więc dałabyś już spokój.
- Ginny, razem z ojcem martwimy się o ciebie. Proszę, uważaj na siebie, na świecie naprawdę nie jest bezpiecznie.
- Wiem – mruknęłam, siadając do stołu i uznając rozmowę za skończoną.
Wtedy do kuchni wpadł Ron. Dosłownie wpadł, bo potknął się o ostatni stopień schodów i wylądował na brzuchu. Podniósł się szybko.
- Dostałem odpowiedź od Harry’ego i Hermiony. Przyjadą jutro po obiedzie.
Zakrztusiłam się. Słucham? No świetnie, po prostu wspaniale. Nie dość, że jeszcze nie oznajmiłam wszystkim radosnej nowiny, to mieli się o tym dowiedzieć Harry – mój były ukochany, do którego chyba jeszcze coś czułam, a także Hermiona – moja eks przyjaciółka, która ma mnie totalnie gdzieś. No po prostu cudownie!
- To wspaniale! Muszę ugotować coś specjalnego – oznajmiła mama, kiedy Fred poklepywał mnie po plecach. – Muszę się zastanowić, co by tu… - Mama, mrucząc pod nosem, ulotniła się z kuchni. Z pewnością nogi zaniosły ją do naszej skromnej biblioteczki w salonie.
Ron usiadł koło mnie i nałożył sobie na talerz sporą porcję ziemniaków.
- A ty nie jesz? – spytał, patrząc na mnie. Na szczęście już udało mi się powstrzymać kaszel.
- Nie jadam ziemniaków na kolację – oświadczyłam, siedząc sztywno na krześle.
Ron wzruszył ramionami i nałożył sobie kawał mięcha.
- Jak sobie chcesz. Ale nie wiesz, co tracisz.
- To jak Ginny, gdzie byłaś? – George przechylił się w moją stronę, prawie wsadzając łokieć w talerz Freda.
- Mówiłam, w mieście – powiedziałam ze sztuczną obojętnością. W rzeczywistości wszystko we mnie krzyczało. Nie, nie, nie!
George wyglądał na zawiedzionego.
- Myślałem, że tak tylko powiedziałaś mamie. Nie wdałaś się w prawdziwych Weasleyów. – Wypiął dumnie pierś, równocześnie tworząc łokciem imponującą dziurę w ziemniakach Freda.
- Ekhm… George? Mógłbyś nie wsadzać części ciała do mojej kolacji?
George spojrzał na wyrządzone przez siebie szkody i powrócił na swoje miejsce.
- Ciesz się, że to tylko łokieć, a nie na przykład…
- George, nikt nie chce słuchać o twoich pośladkach – stwierdził Charlie z niesmakiem. – Wybacz, ale mógłbyś nam to darować przy jedzeniu.
- Okej, okej.
W tym momencie zza futryny wyjrzała twarz mamy.
- Ginny, nie masz nic przeciwko, żeby Hermiona zamieszkała u ciebie w pokoju, prawda?
Czy nie mam? Oczywiście, że mam!
- Ale…
- Bez dyskusji.
To się nazywa dyktatura. Chyba.
Sięgnęłam po kubek z kompotem domowej roboty. Przydadzą mi się jakieś płyny. Wypiłam kilka łyków i stwierdziłam, że powinnam też coś zjeść. Dla dobra dziecka. Nałożyłam sobie trochę ziemniaków i surówki, na mięso po prostu nie miałam ochoty. Zanurzyłam się we własnych myślach. Świetnie. Zapowiada się wspaniały dzień. Dobrze chociaż, że spotkam się z Nickiem.
Odeszłam od stołu z głową jeszcze bardziej przepełnioną myślami, niż gdy zaczęłam jeść. Zastanawiałam się nawet, czy by nie wyjechać do jakiejś znajomej na resztę przerwy świątecznej, ale stwierdziłam, że mama tego nie kupi. Poza tym musiałam uporać się ze wszystkimi problemami, stawić im czoła, a nie uciekać. Musiałam nauczyć się walczyć ze swoimi słabościami. Postanowiłam, że właśnie teraz pójdę do mamy i powiem jej o wszystkim. Taki nagły przypływ odwagi. Ciekawe, co z tego wyjdzie. Pewnie nic dobrego, jak zawsze w moim przypadku.
W salonie nie zastałam mamy, wydedukowałam więc, że pewnie wyszła na dwór po pranie, które zostawiła rozwieszone na sznurze. I rzeczywiście, wyglądając przez okno, zauważyłam ciemną sylwetkę wymachującą różdżką. Wybiegłam z domu i podbiegłam do niej.
- Pomóc ci w czymś? – spytałam.
- Już właściwie kończę, ale dzięki – odpowiedziała. Zerknęła na mnie. – Czego chcesz?
- Ja? Ja niczego nie chcę, to już nie można bezinteresownie zapytać własną matkę, czy jej w czymś nie pomóc? – udałam zdziwienie.
Mama westchnęła.
- Jakoś w to nie wierzę. No dobra, mów, co przeskrobałaś.
Nabrałam powietrza.
- Bo, eee, jest taka sprawa…
Zagapiłam się na białą koszulę Freda albo George’a, lewitującą ze sznura i składającą się w powietrzu. Kiedy upadła do miski, przełknęłam głośno ślinę.
- Cóż… ja tak tylko… eee… - Aaa! Słowa, słowa, brak mi słów, co mam mówić?!
- No mów.
Nie, nie mogłam, strach mnie tłamsił, dławił. Nie miałam siły, nie potrafiłam. Ale czy kiedykolwiek będę umieć? Spróbowałam jeszcze raz.
- Cóż, chodzi o Hogwart… - Kurczę, jak tu to tak pięknie wyjaśnić? Co powiedzieć najpierw?
- Wywalili cię? – Mama zaczęła przypatrywać mi się podejrzliwie. – Błagam, nie mów, że cię wywalili! Już mamy w rodzinie dwóch takich, co to edukację mają gdzieś. Nie powiesz mi chyba, że chcesz pracować w ich sklepie?
Pokręciłam przecząco głową. Mama trochę się uspokoiła.
- No to co w takim razie?
- Ja… Yyy… Ja tylko po prostu… Tak myślę sobie i tak sobie wymyśliłam, że może by tak nie brać wszystkiego na raz, tak, bo jestem trochę przemęczona, eee, trochę z nauką nie nadążam, no i eee, jestem w tyle, ale tak sobie myślę, czy by nie nadrobić zaległości i, no nie wiem, może trochę zwolnić, i…
- Do rzeczy – przerwała mama mój słowotok. Trochę byłam jej wdzięczna, nienawidziłam tych chwil, kiedy plotłam trzy po trzy.
Nabrałam powietrza.
- Nie wracam w przyszłym roku do Hogwartu – powiedziałam na wydechu, zamykając oczy i czekając na skutki swojej wypowiedzi.
- A to dlaczego? – usłyszałam zdziwiony głos mamy. Coś trzepnęło mnie po głowie. Uświadomiłam sobie, że to składane przez mamę ubranie.
- Bo, hm, chcę zrobić sobie przerwę – wyjaśniłam.
- Nadal nie rozumiem dlaczego. Przecież masz dobre wyniki w nauce, o czym ty w ogóle mówisz? Jesteś przemęczona? Może chora?
Poczułam jej rękę na swoim czole. Zebrałam siły, otworzyłam oczy i odepchnęłam ją lekko.
- Tak, masz rację, chyba jestem chora. Pójdę do siebie.
Spanikowałam. Wycofałam się i pobiegłam do pokoju. A było już tak blisko! Mogłam powiedzieć, wszystko mogłam mieć już z głowy, nie denerwować się kolejną rozmową!
Tchórz.
Rzuciłam się na swoje łóżko i zaczęłam płakać.
Tchórzofretka, jak to dwa lata temu rozprzestrzeniła się ksywka Malfoya.
Uśmiechnęłam się gorzko do siebie, myśląc o dziecku. Biedactwo, tchórzliwości to ono będzie miało aż zanadto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)