sobota, 6 października 2012

Tylko ty jedyny: 6. Strach



Nie mogłam zdecydować. To było za trudne. Nie byłam zupełnie przygotowana do decydowania o czyimś życiu. Czułam się trochę jak sędzia z przypadku, ktoś, kogo złapali na ulicy i bez żadnych wyjaśnień kazali wybrać: życie czy śmierć? Tak, tak, wiem, takie rzeczy się nie zdarzają, ale do czego innego mogłam to porównać? Najchętniej cofnęłabym czas. Albo zdałabym się na los, skacząc z wieży i mając nadzieję, że jakimś cudem przeżyję, a jeśli nie… trudno.
Pani Pomfrey dała mi czas do namysłu. Naszpikowała mnie witaminami i wypuściła ze skrzydła szpitalnego. Obiecała też, że zachowa wszystko w sekrecie. Dostałam kilka dni normalnego życia. Kilka dni do namysłu. Właśnie mijał dzień szósty, a ja nadal nie miałam zielonego pojęcia, co dalej robić. Gdyby tak nic się nie stało, gdybym mogła obudzić się i stwierdzić, że żadnej sprawy nie było, nie ma i nie będzie… Ale to oszukiwanie samej siebie nie miało najmniejszego sensu. Wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała zdecydować. Tylko że nadal nie wiedziałam, czy działać na korzyść swoją, czy swojego dziecka.
Próbowałam podejść do tego wszystkiego na spokojnie. Wcześnie rano, kiedy dziewczyny jeszcze spały, usiadłam na podłodze w dormitorium i chwyciłam do ręki pergamin i pióro. Postanowiłam wypisać sobie kilka pytań i, co ważniejsze, odpowiedzieć na nie. Miałam nadzieję, że to pomoże mi podjąć decyzję. Niestety, na nadziei się skończyło. Przykładowe pytanie? Co będę czuła za kilka lat, myśląc o tym, że mogłabym być mamą, a zrezygnowałam z tego? Odpowiedź? Bardzo prosta, choć myślałam nad nią z pół godziny: nie wiem. Nie miałam zielonego pojęcia, jak będę się czuła. Wszystko zależało od tego, jak też dalej ułoży się moje życie. Czy żałowałabym usunięcia ciąży? Czy naprawdę nienarodzone dziecko byłoby powodem mojego smutku? Depresji? Zadałam sobie jeszcze wiele innych pytań. Na żadne z nich nie znałam odpowiedzi.
- Dzień dobry – powiedziała wesoło Demelza, wychylając się ze swojego łóżka.
Podskoczyłam i schowałam szybko za siebie pergamin i pióro.
- Yyy… eee… cześć – wyjąkałam.
- Co tam tak chowasz? – spytała, patrząc na mnie podejrzliwie.
- Nic. Nic wielkiego.
Poczułam, że twarz zaczyna mi płonąć, więc czym prędzej wstałam i wrzuciłam pióro do szuflady, a pergamin zgniotłam i schowałam do tylnej kieszeni spodni. Wymamrotałam coś o śniadaniu i czym prędzej uciekłam z pokoju, chwytając jeszcze w pośpiechu różdżkę. Kiedy byłam już w bezpiecznej odległości od ludzkich spojrzeń - czyli w dalekim końcu jakiegoś niezbyt uczęszczanego korytarza - wycelowałam w pechowy „dowód zbrodni” i bez niepotrzebnego zastanawiania się po prostu go spaliłam.
Siadając do stołu, jak zwykle, czułam na sobie spojrzenia innych. I nie szkodzi, że tylko wymyślone. Ciągle się rozglądałam, ale nie widziałam, żeby ktokolwiek na mnie patrzył. Co nie zmieniało faktu, że bezustannie czułam się obserwowana. Chyba zaczynałam wariować. Przecież nikt nie wiedział o ciąży, to bez sensu. Starałam się ze wszystkich sił wyrzucić z głowy te głupie myśli. Ignorując dziwną panikę, spowodowaną tymi „prześladowaniami”, nalałam sobie soku dyniowego i sięgnęłam po grzanki.
- Cześć, Ginny!
Podskoczyłam, zachłystując się sokiem, którego właśnie upiłam łyk.
- Colin! – syknęłam, a ten zaczął mnie klepać po plecach. – Mówiłam ci, żebyś tak nie robił!
- A ja mówiłem, że i tak cię nie posłucham – wyszczerzył zęby i usiadł koło mnie. Wywróciłam oczami.
Jadłam bardzo powoli, dokładnie przeżuwając każdy kęs. Od kilku dni bardziej dbałam o to, co jem, a także o to jak jem. Może grzanki nie były najzdrowsze, ale nie mogłam się pohamować, tak bardzo, bardzo, bardzo chciało mi się dżemu.
- Coś nie tak? Źle się czujesz? – spytał Colin. Uniosłam nieco wzrok i zobaczyłam, że wpatruje się we mnie z niepokojem.
- Nie. Czemu? – zdziwiłam się.
- Jesz tak wolno… - wyjaśnił. – Zwykle jesz bardzo szybko. Stało się coś?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie, nic specjalnego – powiedziałam bez przekonania.
- Aha – mruknął. – Więc to, że rozglądasz się nerwowo po całej sali, jakby coś było nie w porządku, to też „nic specjalnego”?
- Nie rozglądam się.
- Tak, masz rację.
Zawsze mnie tym wkurzał. I zawsze, kiedy przyznawał mi niesłusznie rację, ja tłumaczyłam się ze wszystkiego. Ale tym razem postanowiłam zacisnąć usta i nie pisnąć ani słowa. Zresztą, nawet gdybym chciała, to i tak nie potrafiłabym nic powiedzieć. Prędzej odebrałoby mi mowę.
- Jane! – Colin pomachał do dziewczynki, która właśnie stanęła w drzwiach Wielkiej Sali. Uśmiechnęła się i podbiegła do nas.
- Cześć Colin. Cześć Ginny – zaszczebiotała i usadowiła się na miejscu obok mojego towarzysza.
Jane była niesamowita. Jakiś czas temu nie wpadłabym na to, że ma w sobie tyle radości i energii. Wydawała mi się być dzieckiem cichym i spokojnym, ale cóż, pozory mylą. Colin cieszył się z takiego obrotu sprawy i bardzo chętnie spędzał z nią czas. Mnie też było chyba łatwiej patrzeć na jej roześmianą twarzyczkę, niż na ponury grymas. Tylko Demelza jakoś krzywo na nią spoglądała. Chyba była zazdrosna, że Colin spędza z nią tyle czasu. Próbowałam jej wyjaśnić, że to głupie, ale obraziła się i na mnie, a później nie odzywała przez cały dzień.
Rozmowa moich towarzyszy zeszła na fotografie, które ostatnio wywołał Colin. Jane zachwycała się jego umiejętnościami pod tytułem „jak odnajduje piękno”, a ja wyłączyłam się, żując powoli swoje śniadanie. Moje myśli znów zajął temat, który wałkowałam non stop. Nadal tkwiłam w tym samym miejscu, nie posunęłam się ani o maleńki kroczek do przodu z ostateczną decyzją. A czas ciągle płynął. Przecież już niedługo miało być za późno na podejmowanie decyzji!
- Ginny. – Colin szturchnął mnie w łokieć. Spojrzałam na niego pytająco. – Sowa – wyjaśnił.
Zerknęłam na stół. Rzeczywiście, przede mną siedziała duża sowa o pięknym, brązowym upierzeniu. Wyciągnęłam rękę i odwiązałam od jej nóżki list. Natychmiast odleciała. Byłam ciekawa, kto też mógł do mnie napisać. Moimi najczęstszymi korespondentami byli członkowie mojej rodziny, a żaden z nich nie posiadał tak pięknej sowy. Przestraszyłam się trochę, kiedy pomyślałam, że to list z ważną wiadomością spoza Hogwartu, na przykład od Ministerstwa Magii czy ze Świętego Munga. Przecież coś mogło się stać komuś z moich bliskich! Czym prędzej otworzyłam kopertę. Zanim zabrałam się za czytanie, zerknęłam na koniec. Powstrzymałam się od jęknięcia, widząc podpis Dumbledore’a. Zatem już wiedział. Musiał wiedzieć. Tylko skąd? Pani Pomfrey mu powiedziała? Więc kto jeszcze wiedział? Może wszyscy wokół? Tylko udają, że nie mają o niczym pojęcia? Demelza? Colin? Jane? Mój brat, Ron? Może inni? Rozejrzałam się z niepokojem po sali. Nikt na mnie nie patrzył. Wróciłam więc do studiowania listu.

Droga Ginny,
Chciałbym porozmawiać z Tobą w cztery oczy. Jeśli nie masz nic przeciwko, proszę Cię, abyś przyszła dzisiaj o siódmej wieczorem do mojego gabinetu.

Z poważaniem,
Albus Dumbledore

PS: Czekoladowa żaba.


No to ładnie. Pięknie. Świetnie. Po prostu wspaniale. Dzisiaj wylecę z Hogwartu. Wylecę z Hogwartu. Wylecę z Hogwartu.
- Co się stało?
Zamrugałam i spojrzałam na Colina.
- N-nic – powiedziałam cicho.
- Strasznie zbladłaś.
- N-nic mi n-nie jest – wybełkotałam, sięgając gwałtownym ruchem po puchar z sokiem dyniowym. Ręka trochę mi się trzęsła, więc wylałam odrobinę na stół. Nie przejmując się tym, upiłam łyk napoju.
- Jesteś pewna? Może chcesz… O, idzie Demelza. Chcesz z nią porozmawiać?
- Nie! – wykrzyknęłam w panice, przewracając swój puchar. Zignorowałam sok wylewający się na stół i wybiegłam z sali.
Odetchnęłam w korytarzu wiodącym do kuchni. Oparłam się o ścianę i zamknęłam oczy, próbując zapanować nad oddechem. W ściśniętej ręce nadal trzymałam list, który teraz wyglądał raczej jak wyjęta ze śmietnika, zmaltretowana karteluszka. Dumbledore chciał mnie widzieć. Nie przypuszczałam, że wiadomość o moim stanie tak szybko do niego dotrze. Myślałam, że mam jeszcze jakiś czas, może aż zacznie być widoczny mój brzuszek. Jeśli, oczywiście, nie usunęłabym ciąży. Gdybym zdecydowała się na to drugie rozwiązanie, liczyłam, że nigdy się o tym nie dowie. A jednak. Dumbledore był sprytny. Skąd on wiedział to wszystko? Czy naprawdę pani Pomfrey mu powiedziała? Czy byłaby aż tak niedyskretna? Przecież obiecała! Bo jeśli nie ona, to kto? Przecież nikt nie wiedział! Nikt nie miał prawa się dowiedzieć! Więc jak, jakim cudem…?
Usłyszałam czyjeś kroki. Otworzyłam oczy. Mój wzrok padł prosto na Malfoya, co ważniejsze, na Malfoya bez swojej bandy. Niecodzienny widok. W tym momencie zapragnęłam wtopić się w ścianę. Ale jak zwykle na pragnieniach się skończyło.
- Weasley? – zdziwił się, przystając. – Czy coś…? Znaczy się – odchrząknął. – Co ty tutaj robisz?
- Stoję – powiedziałam słabo, czując, że z nadmiaru emocji zaraz zemdleję.
- To chyba wie każdy – zadrwił, mierząc mnie wzrokiem od dołu do góry.
Spokojnie Ginny, uspokój się, uspokój, nic się nie dzieje, zaraz wszystko wróci do normy, wmawiałam sobie. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale dzielnie walczyłam z ogarniającą mnie bezwładnością. Jakoś udało mi się utrzymać na nogach, choć zsunęłam się o kilka centymetrów po ścianie. Obraz wyostrzył się.
- Co, Weasley, boisz się mnie? – zaśmiał się sztucznie.
Jego wesołość wydawała się być jednak udawana, a wredny uśmieszek nie objął oczu. Poza tym był chorobliwie blady. Można by powiedzieć, że to u niego normalne, ale nie aż tak bardzo, jak teraz. Był chory? Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nic mu nie jest, kiedy sprowadził mnie do parteru swoją kolejną wypowiedzią.
- Oj, to chyba nie tak powinno być. To ja powinienem się bać psychopatki, która…
- Nie kończ – warknęłam, osuwając się odrobinę.
- Dlaczego? Czyżbyś bała się, że twój kochany Potter wszystko usłyszy?
- Pottera mam głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi, ale to i tak nie twoja sprawa.
Zrobiło mi się znowu ciemno przed oczami. Ostatkiem sił pozostawałam przytomna.
- Jakie to wzruszające – udał, że ociera łzę. – Nie rób z siebie męczennicy, Weasley. Wszyscy naokoło wiedzą, jak bardzo cierpisz. I tak nie jesteś zbyt dobrą aktorką. Zazdrość. Och, no i złamane serduszko. Tak, to taka zabójcza mieszanka…
- Zamknij się – syknęłam.
- A powiedz mi, jak bardzo chciałabyś być na jej miejscu, co? Ile byś dała, żeby być nią?
- Powiedziałam: zamknij się.
- A może zemsta? Co byłabyś w stanie zrobić? Do czego byś się posunęła? Może chcesz ją otruć? Zabijesz ją?
W moich uszach zadudniło. Zabijesz? Zabijesz? Zabijesz? Zabijesz nienarodzonego człowieka?
- Nikogo nie zabiję! – krzyknęłam. Chwilę później poczułam łzy w oczach. – Nie jestem tobą! Nie wiem, dlaczego wyżywasz się na mnie za to, że jesteś takim niedorobionym dupkiem! Składaj reklamacje do swoich kochanych rodziców!
Zabijesz? Zabijesz? Zabijesz?
- Nie mieszaj w to moich rodziców, Weasley – zmrużył oczy. Rozdrażniłam go.
- Bo co? Bo co?!
Nim się spostrzegłam, Malfoy doskoczył do mnie i przygwoździł moje nadgarstki do ściany. Jego twarz było zaledwie kilka centymetrów od mojej. Poczułam strach. Prawdziwy strach. Nie miałam pojęcia, do czego może być zdolny Malfoy. Może mnie pobije? Znów zrobiło się ciemno. Zamknęłam oczy. Poczułam, że bezwładnie opadam, ale ktoś mnie przytrzymał. Ktoś? Kto?
- Ty nic nie wiesz – usłyszałam jego syk. – Nie masz pojęcia o życiu, gówniaro. Nie wiesz, jak wygląda moje życie. Nie zadzieraj nosa i nie myśl, że jesteś pępkiem świata, bo chyba masz za wysokie mniemanie o sobie.
Zamrugałam i spojrzałam prosto w jego lodowate, bezlitosne oczy. Zarejestrowałam, że właściwie wiszę nad podłogą, przytrzymywana przez jego silne ręce. Już się nie bałam. Nie miałam pojęcia, dlaczego, ale poczułam się nagle bezpieczna. On nie zrobi mi krzywdy. Jego oczy… On nie jest zły. On nie potrafi…
- Nie boję się ciebie – mruknęłam, zamykając oczy. – Nic mi nie zrobisz.
I wtedy poczułam, że uderzam bezwładnie o podłogę. A potem tylko ciemność.

* * *

- Gdzie ja jestem? – wymamrotałam, otwierając oczy.
- W skrzydle szpitalnym – usłyszałam głos pani Pomfrey, która już chwilę później stała nade mną. – W twoim stanie powinnaś bardziej uważać na siebie.
- W jakim stanie – jęknęłam.
- W tej… chorobie.
Zrozumiałam. Uniosłam głowę i zobaczyłam, że dwa łóżka pod ścianą są zajęte.
- To nie moja wina – wymamrotałam, opadając na poduszki. – Jak się tu w ogóle znalazłam?
- Z pomocą pana Malfoya. Przepraszam na chwilę, pójdę na zaplecze po ziółka wzmacniające.
Już jej nie słuchałam. Malfoy? Niby jak? Przecież on… Nie przyniósłby mnie! Nie pokazałby się ze mną publicznie! Jak ja tego nienawidzę! Czemu on zawsze robi coś, co później gryzie mnie tygodniami? Przyniósł mnie? Znowu? No nie, powtórka z rozrywki! Jeszcze kilka takich i nie wytrzymam psychicznie. Po prostu skończę w wariatkowie. Czy ciąża to już niewystarczający powód do załamania? Najwyraźniej nie.


<- WSTECZ                          SPIS TREŚCI                          DALEJ ->

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)