Nie mogłam
zdecydować. To było za trudne. Nie byłam zupełnie przygotowana do decydowania o
czyimś życiu. Czułam się trochę jak sędzia z przypadku, ktoś, kogo złapali na
ulicy i bez żadnych wyjaśnień kazali wybrać: życie czy śmierć? Tak, tak, wiem,
takie rzeczy się nie zdarzają, ale do czego innego mogłam to porównać?
Najchętniej cofnęłabym czas. Albo zdałabym się na los, skacząc z wieży i mając
nadzieję, że jakimś cudem przeżyję, a jeśli nie… trudno.
Pani Pomfrey
dała mi czas do namysłu. Naszpikowała mnie witaminami i wypuściła ze skrzydła
szpitalnego. Obiecała też, że zachowa wszystko w sekrecie. Dostałam kilka dni
normalnego życia. Kilka dni do namysłu. Właśnie mijał dzień szósty, a ja nadal
nie miałam zielonego pojęcia, co dalej robić. Gdyby tak nic się nie stało,
gdybym mogła obudzić się i stwierdzić, że żadnej sprawy nie było, nie ma i nie
będzie… Ale to oszukiwanie samej siebie nie miało najmniejszego sensu.
Wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała zdecydować. Tylko że nadal nie
wiedziałam, czy działać na korzyść swoją, czy swojego dziecka.
Próbowałam
podejść do tego wszystkiego na spokojnie. Wcześnie rano, kiedy dziewczyny
jeszcze spały, usiadłam na podłodze w dormitorium i chwyciłam do ręki pergamin
i pióro. Postanowiłam wypisać sobie kilka pytań i, co ważniejsze, odpowiedzieć
na nie. Miałam nadzieję, że to pomoże mi podjąć decyzję. Niestety, na nadziei
się skończyło. Przykładowe pytanie? Co będę czuła za kilka lat, myśląc o tym,
że mogłabym być mamą, a zrezygnowałam z tego? Odpowiedź? Bardzo prosta, choć
myślałam nad nią z pół godziny: nie wiem. Nie miałam zielonego pojęcia, jak
będę się czuła. Wszystko zależało od tego, jak też dalej ułoży się moje życie.
Czy żałowałabym usunięcia ciąży? Czy naprawdę nienarodzone dziecko byłoby
powodem mojego smutku? Depresji? Zadałam sobie jeszcze wiele innych pytań. Na
żadne z nich nie znałam odpowiedzi.
- Dzień dobry –
powiedziała wesoło Demelza, wychylając się ze swojego łóżka.
Podskoczyłam i
schowałam szybko za siebie pergamin i pióro.
- Yyy… eee…
cześć – wyjąkałam.
- Co tam tak
chowasz? – spytała, patrząc na mnie podejrzliwie.
- Nic. Nic
wielkiego.
Poczułam, że
twarz zaczyna mi płonąć, więc czym prędzej wstałam i wrzuciłam pióro do
szuflady, a pergamin zgniotłam i schowałam do tylnej kieszeni spodni.
Wymamrotałam coś o śniadaniu i czym prędzej uciekłam z pokoju, chwytając jeszcze
w pośpiechu różdżkę. Kiedy byłam już w bezpiecznej odległości od ludzkich
spojrzeń - czyli w dalekim końcu jakiegoś niezbyt uczęszczanego korytarza -
wycelowałam w pechowy „dowód zbrodni” i bez niepotrzebnego zastanawiania się po
prostu go spaliłam.
Siadając do
stołu, jak zwykle, czułam na sobie spojrzenia innych. I nie szkodzi, że tylko
wymyślone. Ciągle się rozglądałam, ale nie widziałam, żeby ktokolwiek na mnie
patrzył. Co nie zmieniało faktu, że bezustannie czułam się obserwowana. Chyba
zaczynałam wariować. Przecież nikt nie wiedział o ciąży, to bez sensu. Starałam
się ze wszystkich sił wyrzucić z głowy te głupie myśli. Ignorując dziwną
panikę, spowodowaną tymi „prześladowaniami”, nalałam sobie soku dyniowego i
sięgnęłam po grzanki.
- Cześć, Ginny!
Podskoczyłam,
zachłystując się sokiem, którego właśnie upiłam łyk.
- Colin! –
syknęłam, a ten zaczął mnie klepać po plecach. – Mówiłam ci, żebyś tak nie
robił!
- A ja mówiłem,
że i tak cię nie posłucham – wyszczerzył zęby i usiadł koło mnie. Wywróciłam
oczami.
Jadłam bardzo
powoli, dokładnie przeżuwając każdy kęs. Od kilku dni bardziej dbałam o to, co
jem, a także o to jak jem. Może grzanki nie były najzdrowsze, ale nie mogłam
się pohamować, tak bardzo, bardzo, bardzo chciało mi się dżemu.
- Coś nie tak?
Źle się czujesz? – spytał Colin. Uniosłam nieco wzrok i zobaczyłam, że wpatruje
się we mnie z niepokojem.
- Nie. Czemu? –
zdziwiłam się.
- Jesz tak
wolno… - wyjaśnił. – Zwykle jesz bardzo szybko. Stało się coś?
Wzruszyłam
ramionami.
- Nie, nic
specjalnego – powiedziałam bez przekonania.
- Aha –
mruknął. – Więc to, że rozglądasz się nerwowo po całej sali, jakby coś było nie
w porządku, to też „nic specjalnego”?
- Nie rozglądam
się.
- Tak, masz
rację.
Zawsze mnie tym
wkurzał. I zawsze, kiedy przyznawał mi niesłusznie rację, ja tłumaczyłam się ze
wszystkiego. Ale tym razem postanowiłam zacisnąć usta i nie pisnąć ani słowa.
Zresztą, nawet gdybym chciała, to i tak nie potrafiłabym nic powiedzieć.
Prędzej odebrałoby mi mowę.
- Jane! – Colin
pomachał do dziewczynki, która właśnie stanęła w drzwiach Wielkiej Sali.
Uśmiechnęła się i podbiegła do nas.
- Cześć Colin.
Cześć Ginny – zaszczebiotała i usadowiła się na miejscu obok mojego towarzysza.
Jane była
niesamowita. Jakiś czas temu nie wpadłabym na to, że ma w sobie tyle radości i
energii. Wydawała mi się być dzieckiem cichym i spokojnym, ale cóż, pozory
mylą. Colin cieszył się z takiego obrotu sprawy i bardzo chętnie spędzał z nią
czas. Mnie też było chyba łatwiej patrzeć na jej roześmianą twarzyczkę, niż na
ponury grymas. Tylko Demelza jakoś krzywo na nią spoglądała. Chyba była
zazdrosna, że Colin spędza z nią tyle czasu. Próbowałam jej wyjaśnić, że to
głupie, ale obraziła się i na mnie, a później nie odzywała przez cały dzień.
Rozmowa moich
towarzyszy zeszła na fotografie, które ostatnio wywołał Colin. Jane zachwycała
się jego umiejętnościami pod tytułem „jak odnajduje piękno”, a ja wyłączyłam
się, żując powoli swoje śniadanie. Moje myśli znów zajął temat, który
wałkowałam non stop. Nadal tkwiłam w tym samym miejscu, nie posunęłam się ani o
maleńki kroczek do przodu z ostateczną decyzją. A czas ciągle płynął. Przecież
już niedługo miało być za późno na podejmowanie decyzji!
- Ginny. –
Colin szturchnął mnie w łokieć. Spojrzałam na niego pytająco. – Sowa –
wyjaśnił.
Zerknęłam na stół.
Rzeczywiście, przede mną siedziała duża sowa o pięknym, brązowym upierzeniu.
Wyciągnęłam rękę i odwiązałam od jej nóżki list. Natychmiast odleciała. Byłam
ciekawa, kto też mógł do mnie napisać. Moimi najczęstszymi korespondentami byli
członkowie mojej rodziny, a żaden z nich nie posiadał tak pięknej sowy.
Przestraszyłam się trochę, kiedy pomyślałam, że to list z ważną wiadomością
spoza Hogwartu, na przykład od Ministerstwa Magii czy ze Świętego Munga.
Przecież coś mogło się stać komuś z moich bliskich! Czym prędzej otworzyłam
kopertę. Zanim zabrałam się za czytanie, zerknęłam na koniec. Powstrzymałam się
od jęknięcia, widząc podpis Dumbledore’a. Zatem już wiedział. Musiał wiedzieć.
Tylko skąd? Pani Pomfrey mu powiedziała? Więc kto jeszcze wiedział? Może
wszyscy wokół? Tylko udają, że nie mają o niczym pojęcia? Demelza? Colin? Jane?
Mój brat, Ron? Może inni? Rozejrzałam się z niepokojem po sali. Nikt na mnie
nie patrzył. Wróciłam więc do studiowania listu.
Droga Ginny,
Chciałbym porozmawiać z Tobą w cztery oczy.
Jeśli nie masz nic przeciwko, proszę Cię, abyś przyszła dzisiaj o siódmej
wieczorem do mojego gabinetu.
Z poważaniem,
Albus Dumbledore
PS: Czekoladowa żaba.
No to ładnie.
Pięknie. Świetnie. Po prostu wspaniale. Dzisiaj wylecę z Hogwartu. Wylecę z Hogwartu. Wylecę z Hogwartu.
- Co się stało?
Zamrugałam i
spojrzałam na Colina.
- N-nic –
powiedziałam cicho.
- Strasznie
zbladłaś.
- N-nic mi
n-nie jest – wybełkotałam, sięgając gwałtownym ruchem po puchar z sokiem dyniowym.
Ręka trochę mi się trzęsła, więc wylałam odrobinę na stół. Nie przejmując się
tym, upiłam łyk napoju.
- Jesteś pewna?
Może chcesz… O, idzie Demelza. Chcesz z nią porozmawiać?
- Nie! –
wykrzyknęłam w panice, przewracając swój puchar. Zignorowałam sok wylewający
się na stół i wybiegłam z sali.
Odetchnęłam w
korytarzu wiodącym do kuchni. Oparłam się o ścianę i zamknęłam oczy, próbując
zapanować nad oddechem. W ściśniętej ręce nadal trzymałam list, który teraz wyglądał
raczej jak wyjęta ze śmietnika, zmaltretowana karteluszka. Dumbledore chciał
mnie widzieć. Nie przypuszczałam, że wiadomość o moim stanie tak szybko do
niego dotrze. Myślałam, że mam jeszcze jakiś czas, może aż zacznie być widoczny
mój brzuszek. Jeśli, oczywiście, nie usunęłabym ciąży. Gdybym zdecydowała się
na to drugie rozwiązanie, liczyłam, że nigdy się o tym nie dowie. A jednak.
Dumbledore był sprytny. Skąd on wiedział to wszystko? Czy naprawdę pani Pomfrey
mu powiedziała? Czy byłaby aż tak niedyskretna? Przecież obiecała! Bo jeśli nie
ona, to kto? Przecież nikt nie wiedział! Nikt nie miał prawa się dowiedzieć!
Więc jak, jakim cudem…?
Usłyszałam
czyjeś kroki. Otworzyłam oczy. Mój wzrok padł prosto na Malfoya, co ważniejsze,
na Malfoya bez swojej bandy. Niecodzienny widok. W tym momencie zapragnęłam
wtopić się w ścianę. Ale jak zwykle na pragnieniach się skończyło.
- Weasley? –
zdziwił się, przystając. – Czy coś…? Znaczy się – odchrząknął. – Co ty tutaj
robisz?
- Stoję –
powiedziałam słabo, czując, że z nadmiaru emocji zaraz zemdleję.
- To chyba wie
każdy – zadrwił, mierząc mnie wzrokiem od dołu do góry.
Spokojnie Ginny, uspokój się, uspokój, nic
się nie dzieje, zaraz wszystko wróci do normy, wmawiałam sobie. Zrobiło mi
się ciemno przed oczami, ale dzielnie walczyłam z ogarniającą mnie
bezwładnością. Jakoś udało mi się utrzymać na nogach, choć zsunęłam się o kilka
centymetrów po ścianie. Obraz wyostrzył się.
- Co, Weasley,
boisz się mnie? – zaśmiał się sztucznie.
Jego wesołość
wydawała się być jednak udawana, a wredny uśmieszek nie objął oczu. Poza tym
był chorobliwie blady. Można by powiedzieć, że to u niego normalne, ale nie aż
tak bardzo, jak teraz. Był chory? Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nic mu
nie jest, kiedy sprowadził mnie do parteru swoją kolejną wypowiedzią.
- Oj, to chyba
nie tak powinno być. To ja powinienem się bać psychopatki, która…
- Nie kończ –
warknęłam, osuwając się odrobinę.
- Dlaczego?
Czyżbyś bała się, że twój kochany Potter wszystko usłyszy?
- Pottera mam
głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi, ale to i tak nie twoja sprawa.
Zrobiło mi się znowu
ciemno przed oczami. Ostatkiem sił pozostawałam przytomna.
- Jakie to
wzruszające – udał, że ociera łzę. – Nie rób z siebie męczennicy, Weasley.
Wszyscy naokoło wiedzą, jak bardzo cierpisz. I tak nie jesteś zbyt dobrą
aktorką. Zazdrość. Och, no i złamane serduszko. Tak, to taka zabójcza
mieszanka…
- Zamknij się –
syknęłam.
- A powiedz mi,
jak bardzo chciałabyś być na jej miejscu, co? Ile byś dała, żeby być nią?
- Powiedziałam:
zamknij się.
- A może
zemsta? Co byłabyś w stanie zrobić? Do czego byś się posunęła? Może chcesz ją
otruć? Zabijesz ją?
W moich uszach
zadudniło. Zabijesz? Zabijesz? Zabijesz?
Zabijesz nienarodzonego człowieka?
- Nikogo nie
zabiję! – krzyknęłam. Chwilę później poczułam łzy w oczach. – Nie jestem tobą!
Nie wiem, dlaczego wyżywasz się na mnie za to, że jesteś takim niedorobionym
dupkiem! Składaj reklamacje do swoich kochanych rodziców!
Zabijesz? Zabijesz? Zabijesz?
- Nie mieszaj w
to moich rodziców, Weasley – zmrużył oczy. Rozdrażniłam go.
- Bo co? Bo
co?!
Nim się
spostrzegłam, Malfoy doskoczył do mnie i przygwoździł moje nadgarstki do ściany.
Jego twarz było zaledwie kilka centymetrów od mojej. Poczułam strach. Prawdziwy
strach. Nie miałam pojęcia, do czego może być zdolny Malfoy. Może mnie pobije?
Znów zrobiło się ciemno. Zamknęłam oczy. Poczułam, że bezwładnie opadam, ale
ktoś mnie przytrzymał. Ktoś? Kto?
- Ty nic nie
wiesz – usłyszałam jego syk. – Nie masz pojęcia o życiu, gówniaro. Nie wiesz,
jak wygląda moje życie. Nie zadzieraj nosa i nie myśl, że jesteś pępkiem
świata, bo chyba masz za wysokie mniemanie o sobie.
Zamrugałam i
spojrzałam prosto w jego lodowate, bezlitosne oczy. Zarejestrowałam, że
właściwie wiszę nad podłogą, przytrzymywana przez jego silne ręce. Już się nie
bałam. Nie miałam pojęcia, dlaczego, ale poczułam się nagle bezpieczna. On nie
zrobi mi krzywdy. Jego oczy… On nie jest zły. On nie potrafi…
- Nie boję się
ciebie – mruknęłam, zamykając oczy. – Nic mi nie zrobisz.
I wtedy
poczułam, że uderzam bezwładnie o podłogę. A potem tylko ciemność.
* *
*
- Gdzie ja jestem?
– wymamrotałam, otwierając oczy.
- W skrzydle
szpitalnym – usłyszałam głos pani Pomfrey, która już chwilę później stała nade
mną. – W twoim stanie powinnaś bardziej uważać na siebie.
- W jakim
stanie – jęknęłam.
- W tej…
chorobie.
Zrozumiałam.
Uniosłam głowę i zobaczyłam, że dwa łóżka pod ścianą są zajęte.
- To nie moja
wina – wymamrotałam, opadając na poduszki. – Jak się tu w ogóle znalazłam?
- Z pomocą pana
Malfoya. Przepraszam na chwilę, pójdę na zaplecze po ziółka wzmacniające.
Już jej nie
słuchałam. Malfoy? Niby jak? Przecież on… Nie przyniósłby mnie! Nie pokazałby
się ze mną publicznie! Jak ja tego nienawidzę! Czemu on zawsze robi coś, co
później gryzie mnie tygodniami? Przyniósł mnie? Znowu? No nie, powtórka z
rozrywki! Jeszcze kilka takich i nie wytrzymam psychicznie. Po prostu skończę w
wariatkowie. Czy ciąża to już niewystarczający powód do załamania? Najwyraźniej
nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)