Moje życie
powoli zaczynało wracać do normy. No, bardzo powoli. Odetchnęłam z ulgą,
uświadamiając sobie, że Malfoy nie zaczął rozpuszczać plotek na mój temat.
Byłam bezpieczna. Nikt nigdy nie miał się o niczym dowiedzieć, bo ja,
oczywiście, nie zamierzałam komukolwiek się przyznawać. I tak mijały dni, które
spędzałam głównie w towarzystwie Colina i Demelzy. Uparli się jak dwa osły, po
prostu nie mieli najmniejszego zamiaru zostawić mnie samej chociażby na chwilę.
Z początku przeszkadzało mi to okropnie, jednak później powoli zaczęłam się do
tego przyzwyczajać. No i w końcu stało się to dla mnie czymś naturalnym i
całkiem normalnym. Powoli odzyskiwałam równowagę, zaczęłam się uczyć, a i z
przyjaciółmi, od których do tej pory uciekałam, spędzałam teraz więcej czasu. O
ile nie widziałam kątem oka Malfoya, siedzącego przy stole Slytherinu w
Wielkiej Sali lub idącego korytarzem, nie myślałam o nim ani odrobinę. No, może
ociupinkę, ale było coraz lepiej. Moja pamięć zaczęła się zacierać. I dobrze.
Już niedługo pewnie będę patrzeć na tamto niemiłe wydarzenie jak na coś
nierealnego, coś, co nigdy się nie wydarzyło, coś, co utkwiło po prostu w mojej
pamięci jak kawałek filmu.
Widziałam
przebłyski. To był chyba największy dla mnie cios, kiedy już zaczęłam się podnosić.
Czasem zdarzało mi się, że dziwne fragmenty wspomnienia przelatywały mi przez
głowę. Najpierw bardzo się przestraszyłam, później błagałam, żeby się nie
pojawiały, ale one nic sobie z tego nie robiły. Głupie przebłyski, które
sprawiały, że zapadałam się głębiej w dół. Nic szczególnego, takie tam sekundy.
Starałam się je z całych sił ignorować.
Demelza zaczęła
sobie ze mnie żartować. Ponoć moje nastroje zmieniały się bardzo szybko,
potrafiłam w jednej chwili zmarkotnieć, zasępić się, żeby już w następnej śmiać
się na głos. To chyba taka mała pozostałość, która dawała mi świadomość, że
jeszcze nie wszystko jest w porządku. Bo po silnych przeżyciach psychicznych to
chyba normalne, prawda?
Profesor
McGonagall była dumna z moich wyników w nauce. Z transmutacją naprawdę szło mi
coraz lepiej. Doszłam w końcu do wniosku, że to głupie miłostki mnie kiedyś
rozpraszały. No bo było często tak: siedziałam nad książką i myślałam, jaka to
ze mnie wielka nieudacznica, bo Harry nie zwraca na mnie uwagi. Wtedy byłam
przekonana, że jestem w nim na zabój zakochana. A teraz? Teraz nie byłam już
niczego pewna. Potrafiłam przejść obok Harry’ego obojętnie. Oczywiście nie raz
zahaczałam o niego wzrokiem, taka moja nieznośna przypadłość. Na przykład
stojąc na dziedzińcu i rozmawiając z Demelzą, spoglądałam na tłum uczniów, a
chwilę później z tego tłumu wychodził on. Wtedy pospiesznie odwracałam wzrok,
bojąc się, że opacznie coś zrozumie. Nie chciałam dawać mu powodów do myślenia,
że jestem w nim zakochana. Usilnie starałam się wybić sobie to całe głupie
uczucie z głowy. O dziwo, poszło mi łatwiej, niż myślałam. Nie przestałam
całkowicie o nim myśleć, ale potrafiłam przyjąć już do wiadomości, że Harry Potter
ma dziewczynę, tudzież narzeczoną, przez co jest nietykalny.
Z każdym dniem
było lepiej, częściej się uśmiechałam, miałam większą chęć do życia. Niemiłe
wydarzenia z przeszłości pozostawiłam za sobą. Niestety, niektórych rzeczy nie
da się tak po prostu wymazać, powracają jak bumerang w najmniej odpowiedniej
chwili.
- Gin, dobrze
się czujesz?
Razem z Demelzą
ważyłam właśnie jakiś eliksir o niezbyt przyjemnej, ostrej woni.
- Trochę kręci
mi się w głowie, ale to nic – uspokoiłam ją. – Muszę tylko na trochę przysiąść.
Wpatrywała się
we mnie z niepokojem, kiedy siadałam na krześle jak najdalej od kociołka.
- Jesteś
strasznie blada – stwierdziła. – Może zaprowadzić cię do skrzydła szpitalnego?
Skrzydła
szpitalnego? Nie, nie, nie, wszędzie tylko nie tam, błagam, z tamtym miejscem
wiąże się za dużo wspomnień…
- Nie, naprawdę
nic mi nie jest – uśmiechnęłam się lekko, aczkolwiek czułam sprzeciw mięśni
twarzy. – Już mi troszkę lepiej. To chyba reakcja na pogodę czy coś. Na lunchu
koniecznie muszę napić się kawy, na pewno postawi mnie na nogi.
Zamknęłam oczy
i odchyliłam głowę do tyłu. Ulżyło mi, gdy poczułam, że mój organizm przestaje
się buntować i wszystko wraca do normy. Otworzyłam oczy. Demelza mieszała w
kociołku, wpatrując się we mnie.
- Lepiej ci? –
spytała.
- Tak, tak,
ostatnio tak mi się zdarza. Daj, teraz ja pomieszam.
Wstałam i
podeszłam do kociołka, a następnie przejęłam chochlę. Przez chwilę wszystko
było dobrze. Ale tylko przez chwilę. Nagle poczułam gwałtowne mdłości i, zanim
się zorientowałam, co jest grane, zwymiotowałam do eliksiru.
- Ginny! –
Demelza podniosła alarm.
Zrobiło mi się
trochę słabo. Pewnie strułam się jakąś potrawą.
- Nic mi nie
jest – powiedziałam, a wtedy Demelza pociągnęła mnie za rękaw. Kiedy tylko
zrobiłam krok do tyłu, w kociołku coś błysnęło. Huknęło tak, że najbliżej
siedzący aż podskoczyli. Teraz zamiast eliksiru pływała sobie ciemna,
śmierdząca maź. Zmarszczyłam z obrzydzeniem nos i poczułam, że znowu zbiera mi
się na wymioty.
- Co tam się
dzieje? – zainteresował się profesor Slughorn, podchodząc do nas.
- Ginny źle się
czuje – pospieszyła z wyjaśnieniami Demelza. – Mogę zaprowadzić ją do skrzydła
szpitalnego?
Profesor
zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, ale chyba nie doszukał się niczego podejrzanego.
- Oczywiście,
Robins – przyzwolił.
Odwrócił się i
w drodze powrotnej do swojego stanowiska usunął zaklęciem zawartość naszego
kociołka. Jęknęłam z żalem. Demelza wzięła mnie pod rękę i wyprowadziła z
klasy.
- Tak mi
przykro, przepraszam, że eliksir się zmarnował – wyjęczałam, kiedy drzwi się za
nami zamknęły.
- Daj spokój,
teraz najważniejsze, żebyś lepiej się poczuła. Jesteś blada jak ściana. –
Przyjrzała mi się uważnie. – No, może trochę zielona.
- Dzięki –
mruknęłam.
Dowlokłyśmy się
w końcu do skrzydła szpitalnego. Wydawało mi się, że trwało to całą wieczność.
- Panna
Weasley? Znowu? – przywitała mnie pielęgniarka. – Usiądź, jesteś zielona. –
Jęknęłam, ale posłuchałam jej. Teraz zwróciła się do Demelzy: - Co się stało?
- Źle się
poczuła na eliksirach. Profesor Slughorn kazał mi ją tu przyprowadzić.
Mało brakowało,
a uśmiechnęłabym się lekko. Niestety, wyszedł mi tylko dziwny grymas. Nadal nie
czułam się najlepiej. Do bólu głowy doszła jeszcze karuzela w żołądku i
nieznośny, nieprzyjemny posmak w ustach. Nie słyszałam dalszej części rozmowy,
zamknęłam oczy i próbowałam skupić się na jakimś przyjemnym obrazie w głowie. W
dzieciństwie zawsze to skutkowało, kiedy źle się czułam. Tym razem oczami
wyobraźni patrzyłam na owieczkę na pięknej, zielonej łące, jednak po chwili
owieczka zaczęła podskakiwać, co wzmogło wirowanie mojego żołądka. Pomyślałam
szybko o czymś innym.
- No, chyba
jesteś zmęczona – usłyszałam głos pani Pomfrey. Otworzyłam oczy. Pielęgniarka
pochylała się nade mną ze szklanką wypełnioną jakimś płynem.
Pokiwałam głową
i jęknęłam. Najlepiej byłoby, gdybym nie musiała się ruszać.
- Wypij to,
szybko zaśniesz.
Wyciągnęła ku
mnie szklankę, a ja szybko wypiłam jej zawartość. Już po chwili przeniosłam się
do Krainy Snów.
Kiedy się
obudziłam, przez moment nie za bardzo wiedziałam, gdzie jestem, ale już po
chwili skojarzyłam wszystkie fakty i, spanikowana, usiadłam. Skrzydło
szpitalne. Znowu skrzydło szpitalne. Zaczęła ogarniać mnie panika. Nie, nie,
nie, ja nie chcę tu być!
- Panno
Weasley! – usłyszałam oburzony okrzyk pielęgniarki.
Spojrzałam w
kierunku, z którego dochodził głos. Na twarzy pani Pomfrey malowała się złość.
Westchnęłam cicho i opadłam na poduszki. Już po chwili zobaczyłam nad sobą jej
twarz.
- Jak się
czujemy? – spytała, już spokojniejszym tonem. – Mdłości? Zawroty? Ból głowy?
Ból brzucha?
- Eee… nie? –
wyjąkałam. Pielęgniarka patrzyła na mnie podejrzliwie. Zapragnęłam jak najszybciej
stąd uciec. – Czy mogę już wracać na lekcje? – spytałam.
- Jest piąta
rano – powiedziała, nie spuszczając ze mnie wzroku.
No tak, powinnam
była zauważyć, że to nie słońce, ale lampy. Zaczęłam się usilnie zastanawiać,
co by tu zrobić, żeby zwiać.
- Ach, to
dobrze. Pójdę do dormitorium, przebiorę się i pójdę na…
- Obawiam się,
że to niemożliwe – stwierdziła pani Pomfrey. – Muszę cię przebadać. Nie wiem,
co to za choróbsko.
- Ach, to –
machnęłam ręką, unosząc się trochę na poduszkach. – Pewnie zatrucie pokarmowe.
Nic wielkiego.
- Nie jestem
pewna… - Pielęgniarka zacisnęła usta, jak miała w zwyczaju robić, kiedy pacjent
odmawiał badań.
- Proszę panią,
czuję się dobrze, naprawdę. – Na potwierdzenie swoich słów uśmiechnęłam się
szeroko. Nadal nie wyglądała na przekonaną, ale przynajmniej nie robiła uwag,
kiedy usiadłam i spuściłam nogi na podłogę. – Czuję się znakomicie –
zapewniłam, wstając.
Pewnie udałoby
mi się wymknąć pielęgniarce, gdyby nie mój cholerny pech – poczułam nagły
zawrót głowy i aż przysiadłam na łóżku.
- Chyba jednak
nie wszystko jest w porządku – powiedziała spokojnie, ale nie ze mną te numery;
po prostu wiedziałam, że w środku aż skręca ją z radości, że wszystko idzie po
jej myśli. Jeśli chodzi o leczenie, można ją chyba porównać z psychopatką.
Mniej więcej.
Nie słuchając
moich sprzeciwów, wpakowała mnie do łóżka. Zmierzyła temperaturę, opukała,
osłuchała, pokręciła się koło mnie i niezadowolona usiadła na krześle, mrucząc
coś do siebie. Po kilku minutach wyłapałam powtarzające się: „A może… Nie, to
niemożliwe”. Zaczęłam się już nudzić, gdy nagle pielęgniarka podniosła się i
oznajmiła:
- Przyniosę ci
eliksir.
Zaczęłam się
zastanawiać po co mi eliksir, ale nic nie mogłam wymyślić. Doszłam w końcu do
wniosku, że albo medycyna jest dziwna, albo pani Pomfrey szurnięta. Nie
wykluczałam też połączenia obu pomysłów.
W końcu
pielęgniarka pojawiła się ponownie w moim polu widzenia i wyciągnęła ku mnie
małą buteleczkę. Łypnęłam na jej zawartość podejrzliwie.
- To nie
trucizna, nie musisz się bać – powiedziała takim tonem, jakby tłumaczyła coś
przedszkolakowi. Zdenerwowana, chwyciłam buteleczkę i przytknęłam ją do ust.
Nawet nie
zdążyłam na dobre poczuć smaku eliksiru, a już targnęły mną przeokropne
mdłości. Zdążyłam tylko wychylić się z łóżka i zwymiotowałam na posadzkę.
Poczułam się okropnie, upokorzona i osłabiona.
- Przepraszam –
mruknęłam cicho. – Nie chciałam.
Spojrzałam na
panią Pomfrey i aż się przestraszyłam. Jej twarz jakby skamieniała.
- Proszę panią,
co… co mi jest? – spytałam przerażona, bowiem miałam nieodparte wrażenie, że
ten eliksir postawił diagnozę. – Czy to coś poważnego? Na co jestem chora?
Pielęgniarka
milczała chwilę, patrząc na mnie przenikliwym spojrzeniem. Później machnęła
różdżką, aby wyczyścić podłogę. W końcu otworzyła usta.
- Jesteś w
ciąży.
Zaniemówiłam.
Dosłownie zamieniłam się w kamień. Że co proszę? Słucham? Co ja właśnie
usłyszałam?
- C-co? –
wyjąkałam.
- Jesteś w
ciąży – powtórzyła.
Głupia pani
Pomfrey. Głupia Parvati. Głupi Harry. Głupi Malfoy. Głupia ja! Jak mogłam nie
zauważyć, że od dwóch miesięcy nie miałam okresu?! Jak mogłam nie rozpoznać
objawów ciąży, takich jak złe samopoczucie, które wcale nie tak rzadko mi się
zdarzało?! Co z mdłościami, wymiotami, wymagającym podniebieniem? Wiedziałam,
jak to jest, jestem wielką miłośniczką literatury, czytałam nie raz o
ciężarnych, ale do głowy by mi nie przyszło, że to właśnie ja, to właśnie mnie
coś takiego spotka! W tak wielu romansidłach pojawia się motyw „zaszła w ciążę
po pierwszym razie”. Przecież w normalnym życiu tak się nie zdarza! Szanse są
marne, bardzo, bardzo marne, przecież trzeba trafić na odpowiedni czas,
odpowiedni dzień, może i nawet godzinę, nie wiem! Faktem jest, że stałam się po
prostu zabawką losu. Dlaczego różne głupie, dziwne, bolesne, nieodpowiedzialne
i jeszcze inne rzeczy przytrafiają się właśnie mnie? Dlaczego znowu ja?!
Cholerny pech!
- Nie będę
zadawać ci żadnych pytań. Jeśli chcesz, mogę natychmiast uwarzyć odpowiedni
eliksir i problem z głowy.
Problem z głowy.
Problem z głowy. Że jak?!
- No, możesz
usunąć ciążę. Nikt o niczym się nie dowie – powiedziała pani Pomfrey, a ja
oblałam się rumieńcem; nie zdawałam sobie sprawy, że wypowiedziałam to na głos.
- Ja… ja… może…
mogę… ja… - plątałam się w słowach.
Nie byłam
przygotowana na informację o ciąży, a tym bardziej na propozycję usunięcia jej.
Cóż, propozycja kusząca, nie powiem, mogłabym udawać, że nigdy nic się nie
stało. Już miałam się zgodzić, ale… No właśnie. Ale. Nagle w mojej głowie
odezwał się cichy głosik. Jak to było? Ach, tak. Zabijesz człowieka?!
Potrząsnęłam
głową, starając się wyrzucić go z myśli. Jakiego człowieka? To coś może
zniszczyć mi całe życie! To coś przekreśli wszystkie moje plany! Będę na
straconej pozycji! A co z Hogwartem? Pewnie mnie wywalą, w końcu na co komu
ciężarna szesnastolatka? Jak mnie wywalą z Hogwartu, zakończę przedwcześnie
edukację, no i gdzie wtedy znajdę pracę? Chyba za jakieś grosze na Nokturnie… A
z czego utrzymam to… to coś, jak już się pojawi? Nigdy nie marzyłam jakoś
specjalnie o wczesnym macierzyństwie. Chciałam mieć dzieci, owszem, ale nie
teraz! Kiedyś, w dalekiej przyszłości, kiedy będę miała wymarzoną posadę,
wymarzony dom i wymarzonego faceta! Jęknęłam, wyobrażając sobie reakcję
rodziców. Wyleciałabym z domu jak nic, poza tym zraniłabym wszystkich członków
rodziny, to niedopuszczalne, to okropne! Tylu ludzi bym zawiodła… A Demelza?
Colin? A… Malfoy? Ta gnida miałaby być ojcem mojego dziecka?!
- Tak, chcę –
powiedziałam z mocą i uświadomiłam sobie nagle, że zabrzmiało to jak słowa
przysięgi małżeńskiej. Skrzywiłam się mimowolnie.
Pani Pomfrey
wstała i skierowała się na zaplecze. Zamknęłam oczy, żeby spokojnie pomyśleć.
Na gacie Merlina, to sen! To głupi żart, kolejny koszmar! Obudzę się rano we
własnym łóżku i będę zastanawiać, jak mogłam przejmować się takimi głupotami!
Nagle poczułam
coś mokrego na policzku. Otworzyłam oczy i, zdziwiona, przetarłam skórę
opuszkami palców. To była łza, co gorsze, było ich coraz więcej. Nie
wiedziałam, co się dzieje. Podjęłam decyzję, chciałam, żeby wszystko było tak
jak dawniej. Więc dlaczego płakałam?
Zaczęłam się
nad tym zastanawiać. W roztargnieniu dotknęłam brzucha. Co tam było? Ciekawe,
jak musi być w środku. Jak wygląda ta maleńka fasolka, która się tam
zagnieździła? Czy już wiadomo, jak będzie wyglądać? Przez chwilę wyobraziłam
sobie, że rośnie, rozwija się, pojawiają się narządy, bije maleńkie serduszko.
Później przychodzi na świat rozkrzyczane, różowe maleństwo. Nagle zdałam sobie
sprawę, że wyciągam przed siebie ręce do mojego wyobrażenia. Tak bardzo
chciałam objąć to dzieciątko, sprawić, żeby przestało płakać… Potrząsnęłam głową.
To tylko głupie przywidzenie.
A poród? Ten
okropny ból? Merlinie, a ciąża?! Ten wielki brzuch, rozstępy, ból pleców, nóg,
zmęczenie, później nieprzespane noce, ciągły strach, ciągłe zmęczenie… I
odrzucenie rodziców. Jaki ja sprawiłabym im zawód! Nie, to dziecko (syknęłam w
myślach i poprawiłam się: to coś) nie może się urodzić. Nie ma prawa tak nagle
wkroczyć do mojego życia i zepsuć moich planów. Zamierzałam ukończyć Hogwart z
jak najlepszymi wynikami, później wybrać się na jakiś kurs przygotowawczy do
zawodu, może spróbować swoich sił w quidditchu i… Nie, z quidditchem już skończyłam.
To zamknięta sprawa. Nie miałam zamiaru wracać do gry.
Nie zauważyłam,
kiedy podeszła do mnie pani Pomfrey i wzdrygnęłam się, gdy zobaczyłam nad sobą
rękę z fiolką.
- Proszę –
powiedziała. – Zaśniesz na kilka godzin, a kiedy się obudzisz, będzie tak,
jakby nigdy nic się nie stało.
Sięgnęłam po
buteleczkę, ale znów oczami wyobraźni zobaczyłam niemowlę, tym razem już w
śpioszkach, wymachujące nóżkami i uśmiechające się rozkosznie. Zawahałam się,
ale wtedy zobaczyłam wściekłe, a może i zawiedzione twarze rodziców. I miny
braci. Nie, to nie jest warte takiego poświęcenia. Usiadłam i już, już
przymierzałam się do wypicia, ale moja ręka wiedziała swoje. Drżała. W końcu
udało mi się przytknąć buteleczkę do warg. Nagle znów zobaczyłam dziecko. Nie
myśląc o tym, co robię, cisnęłam buteleczką o podłogę, aż pozostały marne jej
szczątki. Pani Pomfrey patrzyła na mnie zdziwiona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)