sobota, 6 października 2012

Tylko ty jedyny: 5. Bumerang



Moje życie powoli zaczynało wracać do normy. No, bardzo powoli. Odetchnęłam z ulgą, uświadamiając sobie, że Malfoy nie zaczął rozpuszczać plotek na mój temat. Byłam bezpieczna. Nikt nigdy nie miał się o niczym dowiedzieć, bo ja, oczywiście, nie zamierzałam komukolwiek się przyznawać. I tak mijały dni, które spędzałam głównie w towarzystwie Colina i Demelzy. Uparli się jak dwa osły, po prostu nie mieli najmniejszego zamiaru zostawić mnie samej chociażby na chwilę. Z początku przeszkadzało mi to okropnie, jednak później powoli zaczęłam się do tego przyzwyczajać. No i w końcu stało się to dla mnie czymś naturalnym i całkiem normalnym. Powoli odzyskiwałam równowagę, zaczęłam się uczyć, a i z przyjaciółmi, od których do tej pory uciekałam, spędzałam teraz więcej czasu. O ile nie widziałam kątem oka Malfoya, siedzącego przy stole Slytherinu w Wielkiej Sali lub idącego korytarzem, nie myślałam o nim ani odrobinę. No, może ociupinkę, ale było coraz lepiej. Moja pamięć zaczęła się zacierać. I dobrze. Już niedługo pewnie będę patrzeć na tamto niemiłe wydarzenie jak na coś nierealnego, coś, co nigdy się nie wydarzyło, coś, co utkwiło po prostu w mojej pamięci jak kawałek filmu.
Widziałam przebłyski. To był chyba największy dla mnie cios, kiedy już zaczęłam się podnosić. Czasem zdarzało mi się, że dziwne fragmenty wspomnienia przelatywały mi przez głowę. Najpierw bardzo się przestraszyłam, później błagałam, żeby się nie pojawiały, ale one nic sobie z tego nie robiły. Głupie przebłyski, które sprawiały, że zapadałam się głębiej w dół. Nic szczególnego, takie tam sekundy. Starałam się je z całych sił ignorować.
Demelza zaczęła sobie ze mnie żartować. Ponoć moje nastroje zmieniały się bardzo szybko, potrafiłam w jednej chwili zmarkotnieć, zasępić się, żeby już w następnej śmiać się na głos. To chyba taka mała pozostałość, która dawała mi świadomość, że jeszcze nie wszystko jest w porządku. Bo po silnych przeżyciach psychicznych to chyba normalne, prawda?
Profesor McGonagall była dumna z moich wyników w nauce. Z transmutacją naprawdę szło mi coraz lepiej. Doszłam w końcu do wniosku, że to głupie miłostki mnie kiedyś rozpraszały. No bo było często tak: siedziałam nad książką i myślałam, jaka to ze mnie wielka nieudacznica, bo Harry nie zwraca na mnie uwagi. Wtedy byłam przekonana, że jestem w nim na zabój zakochana. A teraz? Teraz nie byłam już niczego pewna. Potrafiłam przejść obok Harry’ego obojętnie. Oczywiście nie raz zahaczałam o niego wzrokiem, taka moja nieznośna przypadłość. Na przykład stojąc na dziedzińcu i rozmawiając z Demelzą, spoglądałam na tłum uczniów, a chwilę później z tego tłumu wychodził on. Wtedy pospiesznie odwracałam wzrok, bojąc się, że opacznie coś zrozumie. Nie chciałam dawać mu powodów do myślenia, że jestem w nim zakochana. Usilnie starałam się wybić sobie to całe głupie uczucie z głowy. O dziwo, poszło mi łatwiej, niż myślałam. Nie przestałam całkowicie o nim myśleć, ale potrafiłam przyjąć już do wiadomości, że Harry Potter ma dziewczynę, tudzież narzeczoną, przez co jest nietykalny.
Z każdym dniem było lepiej, częściej się uśmiechałam, miałam większą chęć do życia. Niemiłe wydarzenia z przeszłości pozostawiłam za sobą. Niestety, niektórych rzeczy nie da się tak po prostu wymazać, powracają jak bumerang w najmniej odpowiedniej chwili.
- Gin, dobrze się czujesz?
Razem z Demelzą ważyłam właśnie jakiś eliksir o niezbyt przyjemnej, ostrej woni.
- Trochę kręci mi się w głowie, ale to nic – uspokoiłam ją. – Muszę tylko na trochę przysiąść.
Wpatrywała się we mnie z niepokojem, kiedy siadałam na krześle jak najdalej od kociołka.
- Jesteś strasznie blada – stwierdziła. – Może zaprowadzić cię do skrzydła szpitalnego?
Skrzydła szpitalnego? Nie, nie, nie, wszędzie tylko nie tam, błagam, z tamtym miejscem wiąże się za dużo wspomnień…
- Nie, naprawdę nic mi nie jest – uśmiechnęłam się lekko, aczkolwiek czułam sprzeciw mięśni twarzy. – Już mi troszkę lepiej. To chyba reakcja na pogodę czy coś. Na lunchu koniecznie muszę napić się kawy, na pewno postawi mnie na nogi.
Zamknęłam oczy i odchyliłam głowę do tyłu. Ulżyło mi, gdy poczułam, że mój organizm przestaje się buntować i wszystko wraca do normy. Otworzyłam oczy. Demelza mieszała w kociołku, wpatrując się we mnie.
- Lepiej ci? – spytała.
- Tak, tak, ostatnio tak mi się zdarza. Daj, teraz ja pomieszam.
Wstałam i podeszłam do kociołka, a następnie przejęłam chochlę. Przez chwilę wszystko było dobrze. Ale tylko przez chwilę. Nagle poczułam gwałtowne mdłości i, zanim się zorientowałam, co jest grane, zwymiotowałam do eliksiru.
- Ginny! – Demelza podniosła alarm.
Zrobiło mi się trochę słabo. Pewnie strułam się jakąś potrawą.
- Nic mi nie jest – powiedziałam, a wtedy Demelza pociągnęła mnie za rękaw. Kiedy tylko zrobiłam krok do tyłu, w kociołku coś błysnęło. Huknęło tak, że najbliżej siedzący aż podskoczyli. Teraz zamiast eliksiru pływała sobie ciemna, śmierdząca maź. Zmarszczyłam z obrzydzeniem nos i poczułam, że znowu zbiera mi się na wymioty.
- Co tam się dzieje? – zainteresował się profesor Slughorn, podchodząc do nas.
- Ginny źle się czuje – pospieszyła z wyjaśnieniami Demelza. – Mogę zaprowadzić ją do skrzydła szpitalnego?
Profesor zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, ale chyba nie doszukał się niczego podejrzanego.
- Oczywiście, Robins – przyzwolił.
Odwrócił się i w drodze powrotnej do swojego stanowiska usunął zaklęciem zawartość naszego kociołka. Jęknęłam z żalem. Demelza wzięła mnie pod rękę i wyprowadziła z klasy.
- Tak mi przykro, przepraszam, że eliksir się zmarnował – wyjęczałam, kiedy drzwi się za nami zamknęły.
- Daj spokój, teraz najważniejsze, żebyś lepiej się poczuła. Jesteś blada jak ściana. – Przyjrzała mi się uważnie. – No, może trochę zielona.
- Dzięki – mruknęłam.
Dowlokłyśmy się w końcu do skrzydła szpitalnego. Wydawało mi się, że trwało to całą wieczność.
- Panna Weasley? Znowu? – przywitała mnie pielęgniarka. – Usiądź, jesteś zielona. – Jęknęłam, ale posłuchałam jej. Teraz zwróciła się do Demelzy: - Co się stało?
- Źle się poczuła na eliksirach. Profesor Slughorn kazał mi ją tu przyprowadzić.
Mało brakowało, a uśmiechnęłabym się lekko. Niestety, wyszedł mi tylko dziwny grymas. Nadal nie czułam się najlepiej. Do bólu głowy doszła jeszcze karuzela w żołądku i nieznośny, nieprzyjemny posmak w ustach. Nie słyszałam dalszej części rozmowy, zamknęłam oczy i próbowałam skupić się na jakimś przyjemnym obrazie w głowie. W dzieciństwie zawsze to skutkowało, kiedy źle się czułam. Tym razem oczami wyobraźni patrzyłam na owieczkę na pięknej, zielonej łące, jednak po chwili owieczka zaczęła podskakiwać, co wzmogło wirowanie mojego żołądka. Pomyślałam szybko o czymś innym.
- No, chyba jesteś zmęczona – usłyszałam głos pani Pomfrey. Otworzyłam oczy. Pielęgniarka pochylała się nade mną ze szklanką wypełnioną jakimś płynem.
Pokiwałam głową i jęknęłam. Najlepiej byłoby, gdybym nie musiała się ruszać.
- Wypij to, szybko zaśniesz.
Wyciągnęła ku mnie szklankę, a ja szybko wypiłam jej zawartość. Już po chwili przeniosłam się do Krainy Snów.
Kiedy się obudziłam, przez moment nie za bardzo wiedziałam, gdzie jestem, ale już po chwili skojarzyłam wszystkie fakty i, spanikowana, usiadłam. Skrzydło szpitalne. Znowu skrzydło szpitalne. Zaczęła ogarniać mnie panika. Nie, nie, nie, ja nie chcę tu być!
- Panno Weasley! – usłyszałam oburzony okrzyk pielęgniarki.
Spojrzałam w kierunku, z którego dochodził głos. Na twarzy pani Pomfrey malowała się złość. Westchnęłam cicho i opadłam na poduszki. Już po chwili zobaczyłam nad sobą jej twarz.
- Jak się czujemy? – spytała, już spokojniejszym tonem. – Mdłości? Zawroty? Ból głowy? Ból brzucha?
- Eee… nie? – wyjąkałam. Pielęgniarka patrzyła na mnie podejrzliwie. Zapragnęłam jak najszybciej stąd uciec. – Czy mogę już wracać na lekcje? – spytałam.
- Jest piąta rano – powiedziała, nie spuszczając ze mnie wzroku.
No tak, powinnam była zauważyć, że to nie słońce, ale lampy. Zaczęłam się usilnie zastanawiać, co by tu zrobić, żeby zwiać.
- Ach, to dobrze. Pójdę do dormitorium, przebiorę się i pójdę na…
- Obawiam się, że to niemożliwe – stwierdziła pani Pomfrey. – Muszę cię przebadać. Nie wiem, co to za choróbsko.
- Ach, to – machnęłam ręką, unosząc się trochę na poduszkach. – Pewnie zatrucie pokarmowe. Nic wielkiego.
- Nie jestem pewna… - Pielęgniarka zacisnęła usta, jak miała w zwyczaju robić, kiedy pacjent odmawiał badań.
- Proszę panią, czuję się dobrze, naprawdę. – Na potwierdzenie swoich słów uśmiechnęłam się szeroko. Nadal nie wyglądała na przekonaną, ale przynajmniej nie robiła uwag, kiedy usiadłam i spuściłam nogi na podłogę. – Czuję się znakomicie – zapewniłam, wstając.
Pewnie udałoby mi się wymknąć pielęgniarce, gdyby nie mój cholerny pech – poczułam nagły zawrót głowy i aż przysiadłam na łóżku.
- Chyba jednak nie wszystko jest w porządku – powiedziała spokojnie, ale nie ze mną te numery; po prostu wiedziałam, że w środku aż skręca ją z radości, że wszystko idzie po jej myśli. Jeśli chodzi o leczenie, można ją chyba porównać z psychopatką. Mniej więcej.
Nie słuchając moich sprzeciwów, wpakowała mnie do łóżka. Zmierzyła temperaturę, opukała, osłuchała, pokręciła się koło mnie i niezadowolona usiadła na krześle, mrucząc coś do siebie. Po kilku minutach wyłapałam powtarzające się: „A może… Nie, to niemożliwe”. Zaczęłam się już nudzić, gdy nagle pielęgniarka podniosła się i oznajmiła:
- Przyniosę ci eliksir.
Zaczęłam się zastanawiać po co mi eliksir, ale nic nie mogłam wymyślić. Doszłam w końcu do wniosku, że albo medycyna jest dziwna, albo pani Pomfrey szurnięta. Nie wykluczałam też połączenia obu pomysłów.
W końcu pielęgniarka pojawiła się ponownie w moim polu widzenia i wyciągnęła ku mnie małą buteleczkę. Łypnęłam na jej zawartość podejrzliwie.
- To nie trucizna, nie musisz się bać – powiedziała takim tonem, jakby tłumaczyła coś przedszkolakowi. Zdenerwowana, chwyciłam buteleczkę i przytknęłam ją do ust.
Nawet nie zdążyłam na dobre poczuć smaku eliksiru, a już targnęły mną przeokropne mdłości. Zdążyłam tylko wychylić się z łóżka i zwymiotowałam na posadzkę. Poczułam się okropnie, upokorzona i osłabiona.
- Przepraszam – mruknęłam cicho. – Nie chciałam.
Spojrzałam na panią Pomfrey i aż się przestraszyłam. Jej twarz jakby skamieniała.
- Proszę panią, co… co mi jest? – spytałam przerażona, bowiem miałam nieodparte wrażenie, że ten eliksir postawił diagnozę. – Czy to coś poważnego? Na co jestem chora?
Pielęgniarka milczała chwilę, patrząc na mnie przenikliwym spojrzeniem. Później machnęła różdżką, aby wyczyścić podłogę. W końcu otworzyła usta.
- Jesteś w ciąży.
Zaniemówiłam. Dosłownie zamieniłam się w kamień. Że co proszę? Słucham? Co ja właśnie usłyszałam?
- C-co? – wyjąkałam.
- Jesteś w ciąży – powtórzyła.
Głupia pani Pomfrey. Głupia Parvati. Głupi Harry. Głupi Malfoy. Głupia ja! Jak mogłam nie zauważyć, że od dwóch miesięcy nie miałam okresu?! Jak mogłam nie rozpoznać objawów ciąży, takich jak złe samopoczucie, które wcale nie tak rzadko mi się zdarzało?! Co z mdłościami, wymiotami, wymagającym podniebieniem? Wiedziałam, jak to jest, jestem wielką miłośniczką literatury, czytałam nie raz o ciężarnych, ale do głowy by mi nie przyszło, że to właśnie ja, to właśnie mnie coś takiego spotka! W tak wielu romansidłach pojawia się motyw „zaszła w ciążę po pierwszym razie”. Przecież w normalnym życiu tak się nie zdarza! Szanse są marne, bardzo, bardzo marne, przecież trzeba trafić na odpowiedni czas, odpowiedni dzień, może i nawet godzinę, nie wiem! Faktem jest, że stałam się po prostu zabawką losu. Dlaczego różne głupie, dziwne, bolesne, nieodpowiedzialne i jeszcze inne rzeczy przytrafiają się właśnie mnie? Dlaczego znowu ja?! Cholerny pech!
- Nie będę zadawać ci żadnych pytań. Jeśli chcesz, mogę natychmiast uwarzyć odpowiedni eliksir i problem z głowy.
Problem z głowy. Problem z głowy. Że jak?!
- No, możesz usunąć ciążę. Nikt o niczym się nie dowie – powiedziała pani Pomfrey, a ja oblałam się rumieńcem; nie zdawałam sobie sprawy, że wypowiedziałam to na głos.
- Ja… ja… może… mogę… ja… - plątałam się w słowach.
Nie byłam przygotowana na informację o ciąży, a tym bardziej na propozycję usunięcia jej. Cóż, propozycja kusząca, nie powiem, mogłabym udawać, że nigdy nic się nie stało. Już miałam się zgodzić, ale… No właśnie. Ale. Nagle w mojej głowie odezwał się cichy głosik. Jak to było? Ach, tak. Zabijesz człowieka?!
Potrząsnęłam głową, starając się wyrzucić go z myśli. Jakiego człowieka? To coś może zniszczyć mi całe życie! To coś przekreśli wszystkie moje plany! Będę na straconej pozycji! A co z Hogwartem? Pewnie mnie wywalą, w końcu na co komu ciężarna szesnastolatka? Jak mnie wywalą z Hogwartu, zakończę przedwcześnie edukację, no i gdzie wtedy znajdę pracę? Chyba za jakieś grosze na Nokturnie… A z czego utrzymam to… to coś, jak już się pojawi? Nigdy nie marzyłam jakoś specjalnie o wczesnym macierzyństwie. Chciałam mieć dzieci, owszem, ale nie teraz! Kiedyś, w dalekiej przyszłości, kiedy będę miała wymarzoną posadę, wymarzony dom i wymarzonego faceta! Jęknęłam, wyobrażając sobie reakcję rodziców. Wyleciałabym z domu jak nic, poza tym zraniłabym wszystkich członków rodziny, to niedopuszczalne, to okropne! Tylu ludzi bym zawiodła… A Demelza? Colin? A… Malfoy? Ta gnida miałaby być ojcem mojego dziecka?!
- Tak, chcę – powiedziałam z mocą i uświadomiłam sobie nagle, że zabrzmiało to jak słowa przysięgi małżeńskiej. Skrzywiłam się mimowolnie.
Pani Pomfrey wstała i skierowała się na zaplecze. Zamknęłam oczy, żeby spokojnie pomyśleć. Na gacie Merlina, to sen! To głupi żart, kolejny koszmar! Obudzę się rano we własnym łóżku i będę zastanawiać, jak mogłam przejmować się takimi głupotami!
Nagle poczułam coś mokrego na policzku. Otworzyłam oczy i, zdziwiona, przetarłam skórę opuszkami palców. To była łza, co gorsze, było ich coraz więcej. Nie wiedziałam, co się dzieje. Podjęłam decyzję, chciałam, żeby wszystko było tak jak dawniej. Więc dlaczego płakałam?
Zaczęłam się nad tym zastanawiać. W roztargnieniu dotknęłam brzucha. Co tam było? Ciekawe, jak musi być w środku. Jak wygląda ta maleńka fasolka, która się tam zagnieździła? Czy już wiadomo, jak będzie wyglądać? Przez chwilę wyobraziłam sobie, że rośnie, rozwija się, pojawiają się narządy, bije maleńkie serduszko. Później przychodzi na świat rozkrzyczane, różowe maleństwo. Nagle zdałam sobie sprawę, że wyciągam przed siebie ręce do mojego wyobrażenia. Tak bardzo chciałam objąć to dzieciątko, sprawić, żeby przestało płakać… Potrząsnęłam głową. To tylko głupie przywidzenie.
A poród? Ten okropny ból? Merlinie, a ciąża?! Ten wielki brzuch, rozstępy, ból pleców, nóg, zmęczenie, później nieprzespane noce, ciągły strach, ciągłe zmęczenie… I odrzucenie rodziców. Jaki ja sprawiłabym im zawód! Nie, to dziecko (syknęłam w myślach i poprawiłam się: to coś) nie może się urodzić. Nie ma prawa tak nagle wkroczyć do mojego życia i zepsuć moich planów. Zamierzałam ukończyć Hogwart z jak najlepszymi wynikami, później wybrać się na jakiś kurs przygotowawczy do zawodu, może spróbować swoich sił w quidditchu i… Nie, z quidditchem już skończyłam. To zamknięta sprawa. Nie miałam zamiaru wracać do gry.
Nie zauważyłam, kiedy podeszła do mnie pani Pomfrey i wzdrygnęłam się, gdy zobaczyłam nad sobą rękę z fiolką.
- Proszę – powiedziała. – Zaśniesz na kilka godzin, a kiedy się obudzisz, będzie tak, jakby nigdy nic się nie stało.
Sięgnęłam po buteleczkę, ale znów oczami wyobraźni zobaczyłam niemowlę, tym razem już w śpioszkach, wymachujące nóżkami i uśmiechające się rozkosznie. Zawahałam się, ale wtedy zobaczyłam wściekłe, a może i zawiedzione twarze rodziców. I miny braci. Nie, to nie jest warte takiego poświęcenia. Usiadłam i już, już przymierzałam się do wypicia, ale moja ręka wiedziała swoje. Drżała. W końcu udało mi się przytknąć buteleczkę do warg. Nagle znów zobaczyłam dziecko. Nie myśląc o tym, co robię, cisnęłam buteleczką o podłogę, aż pozostały marne jej szczątki. Pani Pomfrey patrzyła na mnie zdziwiona.
- Uwarzyć następny eliksir?


<- WSTECZ                          SPIS TREŚCI                          DALEJ ->

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)