Wiele, wiele
dni minęło, nim uświadomiłam sobie, że zostałam sama. Zupełnie sama. Na
początku każdy zagadywał, pytał, rzucał jakieś pojedyncze zdania. Stopniowo
takich ludzi pozostawało coraz mniej. Gdy zauważyli, że i tak nie zwracam na
nich uwagi, zaczęli zostawiać mnie w spokoju. Nie od razu to zauważyłam,
dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, dlaczego nagle zrobiło się tak cicho i
spokojnie. Nie musiałam kryć się aż tak bardzo, ludzie odruchowo mnie wymijali.
Ci, którzy byli moimi przyjaciółmi, odwrócili się ode mnie. A może to ja się od
niech odwróciłam? Nie wiem, już nie pamiętam, to było tak dawno temu…
Lisbeth i Diana
najszybciej się wyłamały. Skoro nie dało się ze mną poplotkować, nie widziały
żadnego sensu dalszej rozmowy. Tina i tak przeważnie ze mną nie rozmawiała –
teraz miała dodatkowy powód do unikania mnie i chyba bardzo jej się to
podobało. Jakoś nigdy nie pałała do mnie zbytnią miłością, może to miało coś
wspólnego z Deanem Thomasem, w którym skrycie się podkochiwała, a ja zgarnęłam
jej go sprzed nosa? Harry’ego nie chciałam widzieć. Zresztą jego świat miał
koniec i początek w Parvati, prawie że prostej drogi poza nią nie widział. Może
to dlatego ostatnio huczało od plotek, że stał się straszną niezdarą, ha ha.
Ron przypatrywał mi się czasem z drugiego końca pokoju. Chyba się o mnie
martwił, jak niedawno przyszło mi do głowy. W końcu zawsze był trochę
nadopiekuńczym bratem. No, może więcej niż trochę. Po głębszym zastanowieniu
doszłam do wniosku, że na początku wciąż i wciąż wypytywał mnie o samopoczucie,
tyle że wtedy otwarcie go ignorowałam. Aż dziwne, że nie napisał do mamy. Z
Hermioną właściwie zerwałam kontakt już jakiś czas temu. Nie dogadywałyśmy się,
miałyśmy bardzo różne poglądy. Zdarzało się, że wymieniałyśmy kilka wymuszonych
zdań, ale starałyśmy się siebie nawzajem unikać. To też chyba miało jakiś
związek z Harrym. Ach, tak, teraz sobie przypominam, pół wakacji chlipałam jej
w rękaw i w końcu powiedziała mi, niezbyt uprzejmie zresztą, co o tym myśli.
Inni? Po jakimś czasie po prostu zaczęli mieć mnie głęboko gdzieś. Tylko
Demelza bardzo długo nie chciała zostawić mnie w spokoju. Uparła się, żeby na
siłę mi pomóc, co, oczywiście, jeszcze bardziej pogarszało mój nastrój.
Najpierw próbowała udawać, że nic się nie stało, później próbowała naciągnąć
mnie na zwierzenia, następnie za wszelką cenę chciała spędzać ze mną czas, a
później już tylko rzucała mi zaniepokojone spojrzenia.
Ale to nie
Demelza, Hermiona czy inni mi to uświadomili. To był Colin. To on sprawił, że
zaczęłam zastanawiać się nad tym, co robię.
- Hej –
powiedział, przysiadając się do mojego stolika w bibliotece.
Nie
odpowiedziałam mu. Nieodpowiadanie na zaczepki innych weszło mi już w nawyk, to
tylko niepotrzebnie zachęcało ich do rozmowy. Ale z nim ta sztuczka mi nie
wyszła. Nic sobie nie robił z tego, że nawet nie spojrzałam w jego stronę,
dalej wertując opasły tom o wdzięcznym tytule „Antidota”.
Odchrząknął.
- Słyszałem, że
zrezygnowałaś z drużyny quidditcha. To prawda? – spytał, niezrażony moim
niezbyt kulturalnym zachowaniem.
- Owszem –
odpowiedziałam odruchowo, nim zdążyłam rozważyć, czy zachęcanie go do rozmowy
to naprawdę to, na co mam w tym momencie ochotę.
- Dlaczego?
Cisza dzwoniła
mi w uszach, kiedy zatrzymałam się na stronie trzysta dziewięćdziesiątej
piątej, udając, że czytam. Nie potrafiłam jednak zignorować Colina, zbyt
intensywnie się we mnie wpatrywał, co bardzo mnie rozpraszało.
- Z powodów
osobistych – powiedziałam, nie mogąc już znieść tego ani chwili dłużej.
- To znaczy?
Chciał wiedzieć
stanowczo za dużo. Nie miałam siły na rozmowę, a już na pewno nie z kimś, kto
chłonie każde słowo z moich ust, żeby przekazać je Demelzie. Tak, tak, bardzo łatwo
się domyślić, że to ona go na mnie nasłała. Colin tak ją kochał, że był na
każdziutkie jej skinienie.
- To znaczy, że
nie chcę o tym rozmawiać.
- Dlaczego?
Przewróciłam
oczami, próbując skupić się na tekście. Niestety nie rozumiałam ani słowa z
tego, co czytałam.
- Colin, nie
chcę być nieuprzejma, ale nie mogę…
- To nie bądź –
przerwał mi. – Chodźmy na spacer, co ty na to?
Wzruszyłam
bezradnie ramionami. Pamiętałam z dawnych lat, że był bardzo uparty.
- Okej, niech
będzie – stwierdziłam tak, jakbym miała udać się na ścięcie. Chociaż w sumie
alternatywa wcale nie taka zła.
Colin w ciągu
sekundy zgarnął wszystko, co leżało przede mną, do mojej torby, a „Antidota”
wziął w ręce i oddalił się, żeby odłożyć je na właściwą półkę. Zmusiłam się,
żeby spojrzeć na jego plecy. Chyba urósł przez ostatni…
Zdałam sobie
nagle sprawę, że nie mam pojęcia, jaki dziś dzień, co więcej, nie wiedziałam
nawet, który to miesiąc. Dlaczego wcześniej mnie to nie interesowało?
Colin znalazł
miejsce dla książki i z szerokim uśmiechem na twarzy szedł w moją stronę.
- Co dzisiaj
mamy? – spytałam niby od niechcenia, choć moje zdolności aktorskie ostatnio
były niezbyt przekonujące.
- Piątek –
odparł z nieblednącym uśmiechem.
Pokręciłam
głową.
- Data.
- Siódmy. –
Zatrzymał się przede mną. – To co, idziemy?
- Miesiąc?
- Co?
Zbiłam go z tropu.
No tak, to trochę dziwne pytać kogoś, jaki mamy miesiąc. Spojrzał na mnie
podejrzliwie, przekrzywiając głowę.
- Który mamy
miesiąc? – spytałam ponownie.
- Eee… marzec –
odpowiedział.
- Marzec –
powtórzyłam, zamyślona.
Marzec? Już
marzec? Kiedy skończył się styczeń i gdzie podział się cały luty?
- Idziemy?
Wzruszyłam
ramionami, wstałam od stolika i zarzuciłam sobie torbę na ramię. Podążając za Colinem,
dotarłam na błonia. Chłopak przywołał zaklęciem nasze płaszcze.
Rozejrzałam się
ciekawie dookoła. Tak dawno nie przyglądałam się przyrodzie. Śnieg zniknął,
świat zaczynał budzić się do życia. W powietrzu unosił się cudowny zapach nadchodzącej
wiosny, nasiąkniętej deszczem ziemi. Zaczęliśmy spacerować wokół jeziora, które
jeszcze tak niedawno było podmarznięte. Milczeliśmy, chociaż wiedziałam, że to
będzie trwało już tylko chwilę. Colin otworzył usta.
- Ociepliło
się, prawda?
- I to jak –
przytaknęłam. – Jeszcze niedawno mrozy były nie do wytrzymania.
- Trochę
szkoda, że zima tak szybko się skończyła. Nie zdążyłem zrewanżować się
Philipowi, wygrywając bitwę na śnieżki.
Uśmiechnęłam
się lekko, słysząc dźwięk głosu Colina. To był bardzo miły dźwięk.
- Więc? Powiesz
mi co z tym quidditchem? Kurczę, Ginny, przecież jesteś jednym z najlepszych
ścigających Hogwartu…
Westchnęłam, a
uśmiech spełzł mi z twarzy. Przecież w rozmowie zawsze przychodzi moment, kiedy
ktoś porusza ważny temat. Nie powinnam była zapominać o tym nawet przez sekundę.
- Jakoś…
straciłam do tego serce.
Colin zatrzymał
się nagle. Chcąc nie chcąc, zrobiłam to samo.
- Jak to
„straciłam do tego serce”? Przecież to byłaś ty, to było to, co chciałaś robić
w przyszłości, cały twój świat. Pamiętasz?
Spuściłam
wzrok. Tak, to prawda. Nie mogłam mieć mu za złe, że mówi to, co zawsze było
oczywiste.
- Pamiętam. Ale
trochę się pozmieniało.
- Co się
pozmieniało? Przecież wszystko jest takie samo.
- Nie wszystko
– powiedziałam cicho, walcząc z cisnącymi się do oczu łzami. Dawno nie
płakałam. Dawno nikt nie rozdrapywał ran.
Colin z
początku nie zrozumiał, o co ewentualnie mogło mi chodzić, ale po chwili jego
zmarszczone czoło się wygładziło.
- Ach to –
stwierdził. – Wiem, głupio się stało, oni do siebie nie pasują…
Pokręciłam
głową. Od jakiegoś czasu Harry jakby trochę mniej mnie obchodził. W każdym
razie mniej niż inna, bardzo ważna sprawa.
- To nie to. W
każdym razie nie tylko. Widzisz, troszkę się w moim życiu pozmieniało. Zresztą,
czemu ja ci to mówię?
- Może dlatego,
że do tej pory nie próbowałaś powiedzieć swoim najlepszym przyjaciołom?
Wtedy właśnie
nastąpiło objawienie. Izolowałam się od ludzi, a przecież tak bardzo ich
potrzebowałam. Tak bardzo chciałam wtedy porozmawiać z Demelzą, uścisnąć ją, po
prostu ją zobaczyć.
- Nie wiem.
Ton głosu
miałam raczej płaczliwy. Może nawet trochę błagalny. Utkwiłam wzrok w swoich
butach, próbując przełknąć gulę, która pojawiła się w moim gardle.
- Przyznaj się,
brakuje ci jej.
- Kogo? –
zamrugałam, starając się za wszelką cenę nie rozpłakać.
- Demelzy.
Potrzebujesz jej.
Otworzyłam już
usta, żeby zaprzeczyć, ale zdałam sobie sprawę, że wszystko to jest najświętszą
prawdą. I że sama sobie z tym nie poradzę.
- Chodź,
zaprowadzę cię do niej.
Zamknęłam usta
i pokiwałam w milczeniu głową.
Idąc za Colinem,
czułam się jak syn marnotrawny, czy też raczej córka. Naprawdę, bardzo dziwne
uczucie. Wracałam właśnie do swojej najlepszej przyjaciółki, żeby przyznać się
do błędu. A, znając Demelzę, ona wspaniałomyślnie mi wybaczy i wszystko będzie
tak jak dawniej. No, prawie.
- To ona –
usłyszałam szept.
Przystanęłam i
schyliłam się, żeby udać, że zawiązuję sznurowadła. W rzeczywistości chciałam
zerknąć w tył i stwierdzić, kto to powiedział, a także, przede wszystkim, czy
tu chodzi o mnie. Miałam taką dziwną przypadłość, bałam się, że każdy śmiech na
korytarzu, każdy szept, każde spojrzenie, we wszystkim tym chodzi o mnie. Nie
trudno domyślić się dlaczego. Przez Malfoya. Panicznie bałam się, że rozgadał
wszystkim na prawo i lewo to, co dla mnie najboleśniejsze. Nie ufałam mu ani
odrobinę. Był podłym, przebrzydłym Ślizgonem, który na dodatek mnie
wykorzystał, a później bezwstydnie okłamał. Bo to niemożliwe, żebym ja…
Dwie
trzecioroczne Puchonki. Stały i chichotały leciutko, zezując w stronę malutkiej
Gryfonki siedzącej w kącie. Ulżyło mi, zatem nie miały na myśli mnie. Zrobiło
mi się jednak żal małej dziewczynki, z której już otwarcie się wyśmiewały.
Wyprostowałam się i uniosłam wysoko podbródek, a następnie podeszłam do
Puchonek.
- Nie wstyd wam
tak wyśmiewać się z młodszych? – wycedziłam.
Byłam od nich
wyższa. Lekkie przerażenie malujące się na ich twarzach dawało mi swego rodzaju
satysfakcję. Czyżbym polubiła pastwienie się nad innymi? To takie w stylu Malfoya…
Poczułam
wpełzający na moją twarz grymas, ale szybko się opamiętałam, skupiając na
piegowatej twarzy niższej z dziewczynek. Wszystko lepsze, niż użalanie się nad
sobą.
- My, my nie…
- Nie ważcie
się więcej tego robić. Zrozumiano? Jeśli jeszcze kiedykolwiek przyłapię was na
wyśmiewaniu się z tej dziewczynki, gorzko tego pożałujecie.
Przerażone
Puchonki pokiwały głowami i ulotniły się szybko. Czułam się w pełni usatysfakcjonowana…
przez chwilę. Cholera, zachowałam się jak ten przebrzydły szczur. Nie mogłam
być do niego aż tak podobna, nie, na to się nie zgadzam…
Opamiętałam się
jednak już po chwili. Moje „znęcanie się” służyło dobrej sprawie, wstawiłam się
w obronie za dziewczynką, co ważniejsze, za Gryfonką. Trzeba bronić honoru Gryfonów,
prawda?
Nagle
zorientowałam się, że nie ma koło mnie Colina. Rozejrzałam się. Stał nieopodal,
oparty o ścianę, ciekawie mi się przypatrując. Kącik ust drgał mu w
powstrzymywanym usilnie uśmiechu. W ręku trzymał aparat. Skojarzyłam szybko
fakty.
- O nie, chyba
nie zrobiłeś mi zdjęcia? – spytałam ze strachem.
- Nie –
zapewnił, ale, jak na mój gust, trochę za szybko się odezwał. Nie zamierzałam
jednak dociekać.
Podeszłam do
niego, gotowa do dalszej drogi, ale nagle coś mi się przypomniało.
- Poczekaj
jeszcze chwilę – powiedziałam cicho i skierowałam kroki w stronę Gryfonki.
Im byłam bliżej
niej, tym dokładniej widziałam smutek malujący się na jej twarzy. Drobne ciałko
drżało lekko, zapewne od płaczu.
- Hej –
rzuciłam cicho, klękając koło niej.
- Cz-cześć –
odpowiedziała jeszcze ciszej. Podbródek jej się trząsł. Policzki miała mokre od
łez.
- Czy… czy coś
się stało? Mogę jakoś pomóc? – dociekałam. Ta dziewczynka bardzo mi kogoś
przypominała. Zapragnęłam ulżyć jej cierpieniom.
- Nie… ni-nic
ważnego. One… one… po p-prostu… Bo o-one…
Czekałam
cierpliwie, aż skończy wypowiedź, ale chyba nie miała zamiaru. W każdym razie
wybuchła kolejną dawką płaczu. Niewiele myśląc, otoczyłam ją ramionami.
- Cii, nie
płacz, coś poradzimy. Jak się nazywasz?
- Ja-Jane
Iliod.
- Ja jestem
Ginny. Spokojnie, nie płacz, proszę. Zaprowadzić cię do pokoju wspólnego?
Jane
przytaknęła, przestając na chwilę płakać. Podniosłam się i pomogłam jej wstać.
Była drobniutka, malutka. Czułam się przy niej jak wielkolud, nawet pomimo
swojej drobnej ostatnio budowy.
Colin dołączył
do nas.
- Cześć – powiedział
do Jane, uśmiechając się. – Jestem Colin. A ty?
- Jane –
powtórzyła dziewczynka, ocierając wierzchem dłoni łzy.
- Miło poznać –
Colin wyciągnął ku niej rękę. Bez wahania podała mu swoją. W porównaniu z jego,
jej dłoń była bardzo, bardzo chudziutka. – Zatem, Jane, czy tamte dziewczynki
ci dokuczały?
Pierwszoroczna
pokiwała powoli głową, rozglądając się na boki, jakby bała się, że ktoś
skrzyczy ją za rozmowę z nami.
- A co takiego
mówiły? Co robiły?
- One tylko…
dzisiaj nic takiego.
- Jak to
„dzisiaj”? Czy one już kiedyś ci dokuczały?
Colin wyglądał
na bardzo zmartwionego i poruszonego sprawą małej Jane. Pomyślałam w tamtym
momencie, że właśnie tak będzie rozmawiał kiedyś ze swoimi dziećmi. Zaczęłam
zastanawiać się, czy Demelza zostanie jego partnerką do końca życia? Czy to z
ich dziećmi Colin będzie tak rozmawiał? I jak one będą wyglądać? Będą bardziej
podobne do niej, czy do niego? Odziedziczą po nim manię robienia zdjęć? To
byłaby tragedia, Creevey’owie – naczelni cykacze. Uśmiechnęłam się lekko do
swoich myśli.
- Tak –
przyznała Jane tak cicho, że ledwo mogłam ją usłyszeć.
- Kiedy? Gdzie?
- Wczoraj na
obiedzie. I na śniadaniu. I przedwczoraj. I wcześniej. Od początku roku.
- Co takiego? I
nikomu nie powiedziałaś? – Jane pokręciła głową. – A twoi przyjaciele? Co oni
na to?
Jane spuściła
wzrok i zaczerwieniła się.
- Nie mam
przyjaciół – wymamrotała do swoich butów.
Poczułam nagle
ogromny żal, że ta mała dziewczynka jest tak przygnębiona, taka smutna i
przygaszona. Zupełnie jak… jak ja. Już wiedziałam, kogo mi przypominała. Czy
nie byłam w podobnej sytuacji pięć lat temu, w pierwszej klasie? Czy nie byłam
odludkiem zapatrzonym w dziennik, niemającym przyjaciół i płaczącym po kątach?
Odwróciłam wzrok i zapatrzyłam się w pobliską ścianę.
- Trzeba coś z
tym zrobić, one nie mogą ci dokuczać. Trzeba powiedzieć profesor McGonagall…
- Ja… ja
bo-boję się p-profesor McGonagall – w głosie Jane rzeczywiście dało się
usłyszeć strach. Zmusiłam się, żeby na nią spojrzeć. Oczy miała wielkie jak
spodki. Zachichotałam bezgłośnie, ale Colin zauważył moją minę i posłał mi
oburzone spojrzenie. Spoważniałam natychmiast.
- Jeśli chcesz,
możemy pójść do niej razem – zaproponował. – Może jutro po śniadaniu, co ty na
to?
Jane pociągnęła
nosem i otarła kolejne łzy, które nie wiadomo kiedy znów pojawiły się na jej
policzkach. Przytaknęła w końcu. Colin odetchnął z ulgą i wyprostował się.
- Zatem idziemy
do salonu Gryffindoru – powiedział, już weselszym głosem i nasz mały pochód
ruszył w drogę.
Zanim
dotarliśmy do portretu Grubej Damy, uśmiech gościł na twarzy Jane. Wypieki na
jej policzkach zdradzały zainteresowanie fotografowaniem. Ach ten Colin, że też
nie miał innych tematów do rozmowy… Obiecał małej, że kiedy będzie już ciepło,
zabierze ją w teren, a wtedy razem porobią zdjęcia. Była wniebowzięta.
Kiedy weszłam
do pokoju wspólnego, rozejrzałam się w poszukiwaniu Demelzy. Nie było jej w
zasięgu mojego wzroku, stwierdziłam więc, że pewnie jest w dormitorium.
Pożegnałam się z Jane i Colinem, który opowiadał teraz historię, jak to został
spetryfikowany, a następnie ruszyłam w stronę schodów. Zadziwiające, jak z
każdym stopniem mój humor coraz bardziej się pogarszał. Mój uśmiech bladł, a w
sercu czułam smutek. Tak jakby Colin był moim słoneczkiem, które rozjaśnia
ciemności. Jego charakterystyczny sposób bycia chyba dobrze na mnie działał.
Stanęłam przed
drzwiami dormitorium i wzięłam głęboki oddech. Weszłam do pomieszczenia i
natychmiast poczułam na sobie trzy pary oczu. Demelza, Diana i Lisbeth. Dwie
ostatnie natychmiast wróciły do przerwanej rozmowy, ale Demelza wpatrywała się
we mnie w skupieniu, najprawdopodobniej doszukując się zmian w moim wyglądzie.
Wskazałam na drzwi i wycofałam się z pomieszczenia. Nie musiałam niczego
tłumaczyć, ona podążyła za mną. Gdy tylko drzwi się zamknęły, rzuciła mi się na
szyję.
Hey! I know this is kind of off topic but I was wondering if you knew where I could get a
OdpowiedzUsuńcaptcha plugin for my comment form? I'm using the same
blog platform as yours and I'm having problems finding one?
Thanks a lot!
Visit my homepage sytropin reviews