sobota, 6 października 2012

Tylko ty jedyny: 3. Cisza



- Hej, hej, Gin, wiesz co? Właśnie pytałam panią Pomfrey, możesz już dzisiaj wracać do dormitorium. Wspaniale, co? – Demelza z mocno udawanym podekscytowaniem chodziła dookoła mnie, czy raczej dookoła mojego łóżka.
Wzruszyłam ramionami, ale nic nie powiedziałam. Naprawdę było mi wszystko jedno, gdzie jestem. Chociaż może nawet wolałam wrócić do siebie, tam przynajmniej miałabym trochę prywatności. Tutaj nadopiekuńcza pani Pomfrey siedziała nade mną dzień i noc, odwiedzali mnie wszyscy, którym się akurat zachciało udawać miłosiernych i wspaniałych, a Demelza wisiała nade mną przez cały swój wolny czas. Czasem przychodziła z Colinem. Naprawdę, zero prywatności. Gdybym chociaż miała szpitalny parawan, ale nie, według pielęgniarki nie byłam w aż takim złym stanie, żeby odcinać się od otoczenia.
- Tak sobie myślę, może urządzimy babski wieczór? Diana i Lisbeth nie powinny mieć nic przeciwko, wiesz jakie one są. A Tina pewnie jak co wieczór schowa się gdzieś w kącie pokoju wspólnego i będzie czytać kolejną książkę, więc jej raczej też nie będzie to przeszkadzać. Możemy wymknąć się do kuchni, jeśli chcesz, zwędzimy trochę ciastek i piwa kremowego, może i miodu pitnego…
Demelza paplała, co ślina jej na język przyniosła. Obserwując ją dokładnie z pozycji półleżącej, z łatwością mogłam dostrzec zaniepokojenie i niepewność w jej oczach, nawet jeśli głos miała radosny. Demelzę zawsze zdradzał wyraz twarzy. Teraz pomiędzy jej brwiami tkwiła pojedyncza zmarszczka, a usta wykrzywiał dziwny, zdeformowany uśmiech. Poza tym unikała mojego wzroku, a robiła to najczęściej wtedy, kiedy próbowała coś przede mną ukryć.
Westchnęłam.
- Demelzo – powiedziałam cicho, lekko zachrypniętym głosem.
Przystanęła i spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Tak, miała do tego pełne prawo, w końcu nie odzywałam się do niej od dwóch tygodni.
- Tak? – spytała, kiedy otrząsnęła się z pierwszego szoku.
- Po co to wszystko?
- Co wszystko?
- Ta cała szopka – skrzywiłam się, dając jej do zrozumienia, co o tym myślę.
- Jaka szopka?
Jak już wspomniałam, Demelza nie była dobrą aktorką. Natychmiast po wypowiedzeniu tych słów odwróciła wzrok. Żeby wyglądało naturalniej, przysiadła na moim łóżku i udawała wielce oburzoną tym, że mogłam ją o coś takiego posądzić. A przynajmniej bardzo się starała.
Nie odpowiedziałam jej, tylko utkwiłam wzrok w swoich dłoniach. Chyba wyszczuplały przez te dwa tygodnie. Nie za wiele jadłam, praktycznie nic. Powstrzymałam się od westchnięcia. Nie tylko dłonie miałam szczuplejsze, cała bardzo schudłam. Nie byłam nigdy bardzo chuda czy gruba, byłam po prostu normalna, ale teraz zaczynało mi być widać żebra. Pewnie ubrania będą na mnie wisieć.
- Ginny?
Nie odpowiedziałam. Zwykłe „hm” nie chciało przejść mi przez gardło. A z resztą, po co? Demelza doszła chyba do wniosku, że nie zareaguję, bo odezwała się znowu.
- Co tak właściwie się stało?
Oderwałam wzrok od dłoni i spojrzałam na nią przelotnie, jednak już po chwili spuściłam głowę, bo utkwiła we mnie pytające spojrzenie, pod którego wpływem źle się czułam.
Cisza. Cały mój świat był wypełniony ciszą.
Osunęłam się na poduszki i podłożyłam dłoń pod głowę, a następnie zamknęłam oczy. Pomyślałam, że może przy odrobinie szczęścia zasnę. Albo chociaż uda mi się nabrać na to Demelzę.
Cisza, cisza, cisza…

* * *

- Witaj w domu – zaśmiała się Demelza, otwierając przede mną drzwi dormitorium.
Ten sam bałagan, te same plakaty graczy quidditcha nad łóżkami Lisbeth i Diany – w tym ogromnej wielkości plakat szczerzącego zęby pałkarza jakiejś drużyny wisiał pomiędzy nimi, chyba nawet zmierzyły dokładnie odległość - a także same Lisbeth i Diana rozwalone na łóżku jednej z nich i przeglądające jakieś czasopismo.
- Ginny! – zapiszczały równocześnie, uśmiechając się z przesadą.
- Jak się czujesz?
- Co się stało?
- Wszystko w porządku?
- Nie nudziło ci się w szpitalu?
Zasypały mnie kaskadą pytań, ale na każde z nich odpowiedziałam wzruszeniem ramionami. Ściskając swoją piżamę i kosmetyczkę, podeszłam do kufra, żeby odłożyć tam trzymane rzeczy, a następnie z obojętną miną położyłam się na łóżku i przekręciłam tak, żeby nie musieć na nie patrzeć. Przez chwilę było cicho, ale wtedy usłyszałam jęknięcie sprężyn mojego łóżka i poczułam, że ktoś gładzi mnie po ramieniu. Nie spodziewałam się po sobie takiej reakcji, nigdy nie pomyślałabym, że tak właśnie postąpię – z wrzaskiem zeskoczyłam z łóżka. Ręka Demelzy była ciepła, a moje ramię takie zimne… Ale nie to było najważniejsze. Czyjkolwiek najmniejszy dotyk sprawiał mi wewnętrzny ból, przypominał o tym… o tym wszystkim. A ja tak bardzo nie chciałam czuć niczego…
Wszystkie trzy wpatrywały się we mnie zszokowane. Zaczęłam drżeć na całym ciele, ponadto czułam wstępujący mi na twarz rumieniec.
- Jezu, Ginny – wykrztusiła Lisbeth, następnie wymieniając z Dianą zdziwione spojrzenia.
Demelza nie powiedziała nic. Siedziała na moim łóżku, patrząc na mnie smutno. Nie mogłam znieść tego wzroku, nie mogłam, nie mogłam…
Nie mówiąc nic przemknęłam do łazienki. Zamknęłam za sobą drzwi, usiadłam na krawędzi wanny i zapatrzyłam się w ścianę. Dopadło mnie wszystko, po dwóch tygodniach zapominania, po dwóch tygodniach unikania myślenia, wspominania. Wszystko, od początku do końca. Początkiem był Harry. Końcem był Malfoy.
Tak bardzo chciałam krzyczeć z bólu, ale nie potrafiłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Tak bardzo chciałam płakać, dopóki nie opadnę z sił, a nie mogłam uronić ani jednej łzy. Tak bardzo chciałam skulić się gdzieś w kącie, zaszyć się na resztę życia, ale brakowało mi prywatności. Nie mogłam zamknąć się w łazience, prędzej czy później dziewczyny zaczęłyby się dobijać. Przypomniałam sobie minę Demelzy. Jak bardzo ją raniłam? Jak bardzo przeżywała moje odizolowanie od świata? Od pewnego czasu byłyśmy nierozłączni, ja, ona i Colin, jeszcze zanim zostali parą. Później czułam się trochę jak piąte koło u wozu, ale Demelza i Colin, zauważając, że się od nich odsuwam, nie pozwolili mi na to. I byliśmy my troje. Czasem Dennis, brat Colina, dosiadał się do nas w pokoju wspólnym, czasem byli to nasi znajomi z rocznika, często też rozmawialiśmy z Dianą i Lisbeth, choć nie czułam się za bardzo ich przyjaciółką. One miały po prostu swój mały cudowny świat naiwności.
Demelza, Demelza, moja kochana Demelza, jak ona przeze mnie musiała cierpieć…
Bałam się zamknąć oczy. Bałam się znowu zobaczyć ten śnieg na dziedzińcu czy też rozbitą butelkę w Pokoju Życzeń. To były takie symbole, które najbardziej wryły mi się w pamięć. Nie chciałam o nich myśleć, nie mogłam, a jednak mój mózg nie chciał przyjąć tego do wiadomości, wciąż i wciąż puszczając mi w kółko te same slajdy. Gdy tylko zamykałam oczy, wszystko stawało się takie realne, takie prawdziwe…
Kiedy byłam w skrzydle szpitalnym, co noc budziłam się zlana potem. Czasem wymiotowałam. Czasem krzyczałam. Czasem zapłakałam. Zaciskałam wtedy wargi, ściskałam pięści, żeby nie krzyczeć z bólu, żeby zapomnieć, żeby nie myśleć… Ale to nie pomagało. To wciąż i wciąż wracało do mnie.
Zamknęłam oczy. Znów te same obrazy. A wokół cisza, cisza, cisza…
- Ginny!
Ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Otworzyłam oczy, uwalniając się od wspomnień. Znów widziałam ścianę, znów widziałam pusty świat.
- Ginny, otwórz, proszę…
Westchnęłam. Wstałam i otworzyłam drzwi. Ukazała mi się blada twarz Demelzy.
- Ginny… - jęknęła, wyciągając ręce w błagalnym geście.
Ona mnie potrzebuje, przemknęło mi przez głowę. Potrzebuje mnie.
Zrobiłam coś, co było najtrudniejszą rzeczą w ciągu ostatnich kilku godzin. Przytuliłam ją. Zabolało. Poczułam ból, ogromny ból, obrzydzenie do samej siebie, wrogość… Ale zacisnęłam wargi, zacisnęłam powieki. Ona mnie potrzebuje.

* * *

Nie chciałam żadnych imprez, zwierzeń. Ale one mnie w to wpakowały. Demelza, Lisbeth i Diana siedziały na podłodze i śmiały się głośno. Ja siedziałam obok, nieobecna, nieprzytomna. Rzucały mi zmartwione spojrzenia, widziałam je, widziałam je wszystkie, ale nie potrafiłam nic na to poradzić. Nie umiałam zagrać, zaśmiać się, odezwać. Nie umiałam przełamać się, zrobić jakikolwiek ruch. Po prostu siedziałam tam i czekałam, aż wszystko się skończy.
Próbowały naciągnąć mnie na zwierzenia. Bardzo subtelnie, bez przymusu, ale to nie działało. Nie potrafiłam im wszystkiego powiedzieć. Nie umiałam tego z siebie wyrzucić. W zamian trułam się tym, co było w środku, niewypowiedziane słowa, niedokończone myśli. To było jak trucizna, która pomału mnie wykańczała. Ale milczałam.
Nagle drzwi otworzyły się szeroko i do dormitorium wbiegła Tina, na ogół cicha i spokojna osoba.
- Dziewczyny, słuchajcie! – wykrzyknęła. Oczy jej błyszczały z ekscytacji. Wszystkie trzy wbiły w nią wzrok. Mnie szczerze nie za bardzo obchodziły rewelacje. I wtedy padły te słowa. – Parvati Patil ma pierścionek! Pierścionek zaręczynowy!
To był cios z zaskoczenia, przez chwilę nie wiedziałam, co mam zrobić, jak się zachować. Wybuchnąć płaczem? Śmiechem? Krzykiem? Mam histeryzować? Zrobić z siebie pośmiewisko?
- Żartujesz… - wydukała Diana. – Powiedz, że żartujesz…
- Nie żartuję!
- Ale numer – stwierdziła Lisbeth.
Demelza utkwiła we mnie wzrok. Tylko ona wiedziała o mojej miłości do Harry’ego. Jedynie ona potrafiła się domyślić, że to właśnie to jest powodem, dla którego jestem taka przybita. Ale nawet ona nie znała dalszej części.
- Harry jej się oświadczył?
- Kiedy? Gdzie?
- Nie wiem dokładnie, nie pytałam.
- Jak wygląda ten pierścionek?
Zerwałam się z podłogi, zwracając na siebie uwagę wszystkich.
- Ja… idę coś zjeść – oświadczyłam tak obojętnym tonem, na jaki tylko było mnie stać, po czym wybiegłam z dormitorium. Chciałam być tylko jak najdalej stąd.

* * *

„Kolejna lekcja. Kolejna godzina udręki, mazania piórem po pergaminie i tak już zabarwionym wielgachnymi kleksami. Już piątek. Ostatnia lekcja przed weekendem. Transmutacja. Kolejny tydzień dobiega końca.
Dzwonek. Wszyscy wstają, rozmawiają, wychodzą z klasy.
- Panno Weasley, mogę prosić na słowo? – pyta profesor McGonagall.
Nie mam najmniejszej ochoty, ale podchodzę do jej biurka i słucham, co ma mi do powiedzenia.
- Zauważyłam, że jesteś ostatnio bardzo przygaszona i nieobecna duchem. Czy coś cię gnębi?
Utkwiwszy wzrok w biurku odpowiadam wypranym z emocji głosem:
- Nie, pani profesor, wszystko w porządku.
- Jesteś pewna? – pyta. – Może przydałaby ci się pomoc?
- Dziękuję, pani profesor, ale to naprawdę nic poważnego. Poradzę sobie.
Chwila ciszy. Czuję na sobie wzrok McGonagall.
- Weasley… - zaczyna niespodziewanie delikatnie. – Gdybyś tylko potrzebowała, zawsze możesz do mnie przyjść.
Uśmiecham się blado. To pierwszy uśmiech od wielu, wielu dni.
- Dziękuję, pani profesor – powtarzam.
- Na pewno wszystko w porządku? Może pani Pomfrey mogłaby ci pomóc?
- Nie, nie, naprawdę, jestem tylko trochę… zmęczona.
- No cóż, skoro tak…
Podnoszę głowę, ale nie mam odwagi spojrzeć jej w oczy. Utrzymuję na twarzy lekki uśmiech, ale boję się, że wychodzi mi dziwny grymas.
- Do widzenia – mówię. I odchodzę.
Chowam się w tłumie. Staram się nie rozglądać, a równocześnie mieć oko na wszystko wokół. Byle tylko nie spotkać nikogo znajomego, byle tylko nie spotkać…
Wchodzę do tajemnego przejścia i widzę Harry’ego i Parvati. Upadam na posadzkę. Znów upadam. Nie ma mi kto pomóc. Opieram głowę o ścianę i nie myślę o niczym. Zamykam oczy. Znów te obrazy, znów wszystko od początku… Ale wolę to niż patrzenie na ścianę. Oni już poszli. Jestem znów sama. Zasypiam”.

* * *

Idąc korytarzem, wpatrywałam się w swoje buty. Czułam się dziwnie wśród tłumu rozgadanych, rozkrzyczanych ludzi. Mój świat był przecież cichy. Niechętna, ba, niezdolna do przeprowadzenia jakiejkolwiek konwersacji z przypadkowo spotkaną, znajomą osobą, opuszczałam głowę, udając, że nie widzę. Gapiłam się na swoje buty, ilekroć usłyszałam swoje imię, i ulatniałam się najszybciej, jak mogłam. Mimo tego, że w tłumie czułam się nieswojo, polubiłam wędrówki głównymi korytarzami – tam przynajmniej można było łatwiej udać, że kogoś się nie dostrzegło, nie usłyszało. Tak właśnie stwierdziłam wieczorem, wracając z kolacji. Już wolałam zjeść w tłumie i przepychać się pełnymi ludzi korytarzami, niż przemykać się do kuchni, ryzykując, że dostrzeże mnie ktoś znajomy i nie będę mogła wtedy udawać, że go nie znam. Byłam tchórzem. Ogromnym tchórzem. Unikałam wszystkich, wszystkiego. Unikałam Harry’ego. Unikałam Malfoy’a. Unikałam Colina, Demelzy, Hermiony, nawet Rona. Czułam, że pomału wariuję. Nie potrafiłam sobie pomóc. Nie umiałam sobie z tym poradzić.
Siedząc w fotelu przed kominkiem, wpatrywałam się w płomienie. Trzecia w nocy. Wszędzie pusto, smutno. Cicho.


<- WSTECZ                          SPIS TREŚCI                          DALEJ ->

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie bądź anonimem - podpisz się! Będę mogła Cię zapamiętać i wiedzieć, czy i o czym już z Tobą rozmawiałam :)